Na wschodzie bez zmian

Metronom (2022) debiutującego w fabule rumuńskiego reżysera Alexandru Belca (rocznik 1980) to film dobry, nawet bardzo, pod każdym względem rzemiosła i kunsztu, nie bez powodu nagrodzony za reżyserię przez jury sekcji Un Certain Regard (a więc poza konkursem głównym) Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes w roku zeszłym, 2022. Świetne zdjęcia, znakomicie poprowadzeni młodzi aktorzy. Umiar, brak patosu i przejmujące dramatyczne napięcie świetnie zainscenizowanych długich scen (znak firmowy rumuńskiego kina). Piękne kostiumy i znakomita scenografia – widz z Europy Wschodniej ma poczucie niemal dotykania tamtej rzeczywistości, tak prawdziwe są różne jej faktury. Nigdy nie byłem w Rumunii, a już na pewno nie w 1972 roku, kiedy toczy się akcja (urodziłem się 7 lat później), ale pewne rzeczy my, Wschodni Europejczycy, wszyscy rozpoznajemy – te tafle reliefowego szkła w drzwiach pokojów, rekwizyty szkolnej sali, itd.

Jest to dziwny przypadek filmu, który autentycznie mi się jako film podobał – a jednocześnie nie tylko cieszę się, że nie ma, póki co, dystrybucji w Polsce (widziałem go w kinie w Amsterdamie), ale wręcz mam nadzieję, że tak pozostanie i przebije się on do jakkolwiek pojętej szerszej świadomości dopiero z jakiegoś dystansu czasowego. Wiem, wiem – dlaczego w takim razie o nim po polsku, a więc dla Polaków, piszę? No cóż, bo potrzebuję porządkować myśli z przyczyn – nazwijmy to tak – terapeutycznych. Piszę o tym, o czym udaje mi się rozpisać i poczuć kontrolę nad koleją własnych myśli. A poza tym – krótki tekst o nieznanym w Polsce rumuńskim filmie? Kto go tutaj znajdzie, oprócz tych nielicznych, którzy zaglądają tu, żeby czytać wszystko, co nowego napisałem?

Tytułowy „Metronom” przywołuje muzyczną audycję nadawaną przez rumuńską sekcję Radia Wolna Europa, prowadzoną przez urodzonego na terytorium później stanowiącym Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką, ale wykształconego w Bukareszcie, dziennikarza muzycznego i perkusistę Cornela Chiriaca (1941 – 1975). Nastoletni bohaterowie, których poznajemy na moment przed maturą, uwielbiają zarówno Chiriaca, jak i zachodnią (głównie amerykańską) muzykę, którą ten im na tych falach serwuje. Są dziećmi bukareszteńskiej inteligencji, profesorów prawa, pracownic kulturalnych instytucji, ludzi, którzy zasługą przynależenia do tej a nie innej klasy społecznej znają, czasem jeszcze z lat szkolnych, kogoś czy to w jakimś ministerstwie, czy to w Securitate. Spotykają się całym gangiem na popołudniówce w mieszkaniu jednej z nich – celem słuchania audycji Chiriaca, muzyki, którą dzięki niemu znają, a także napisania do niego listu o tym, jak źle im w tym dusznym komunizmie, odkąd okazało się, że propagandowe „otwarcie na Zachód” przed kilku laty (historykom gospodarczym znane raczej jako otwarcie na infiltrację przez kapitał głównie francuski) okazało się ściemą i nic się nie zmieniło.

Główną bohaterką jest niemal-maturzystka Ana (Mara Bugarin), zakochana w swoim rówieśniku Sorinie (Serban Lazarovici). Ten z nią zrywa i wcale nie dlatego, że jej już nie chce. Razem z matką zamierzają wydostać się z Rumunii, dołączyć do jego ojca, który jest we Francji – i właśnie otrzymali pozwolenie od władz na wyjazd z kraju. Okaże się to wkrótce bardzo ważnym kontekstem pierwszej wielkiej życiowej katastrofy, która na całą grupę tych młodych ludzi spadnie. Ana idzie na tę domówkę wbrew zakazowi swojej matki. Żeby rodzice pozostałych się zgodzili, nastolatki mówią o niej jako o czymś, co może można by przetłumaczyć jako „popołudniową herbatkę” – choć oczywiście, skoro mowa o wschodnio-europejskich siedemnasto- czy osiemnastolatkach, pije się tam z całą pewnością nie tylko herbatę, a też impreza wybiega znacznie poza granice popołudnia.

Belc wyraźnie skłania nas do refleksji, że młodzi ludzie w tym wieku nie powinni nawigować problemów większych niż nieszczęśliwe zakochania i meandry pożądania, plus może negocjowanie przestrzeni wolności z rodzicami. Powinni tańczyć, słuchać muzyki, a we właściwych momentach rozdziewiczać jedno drugie – a cierpieć powiedzmy o tyle, o ile jest to nieodzownie połączone z tym, że nikt się w nas za każdym razem nie zakochuje tylko dlatego, że my się w nim/niej. Na siedemnasto- i osiemnastolatków nie powinna spadać brutalna przemoc policji politycznej. Egzaminem dojrzałości nie powinien być akt donosicielstwa czy cyrograf inaugurujący kablowanie esbecji na przyjaciół.

Oczywiście, nikt nie może Rumunom odmawiać prawa do traumy po reżimie Ceauşescu, którego portret widzimy w filmie na ścianie w co najmniej jednym wnętrzu. Był to chyba najbardziej wypaczony i najbardziej moralnie wykolejony reżim spośród wszystkich wschodnioeuropejskich demoludów. Mają więc Rumuni prawo przepracowywać sobie zbiorowo tę traumę, opowiadając jej historie. Wartą do odnotowania zasługą Belca jest, że nie ucieka się do epatowania „komunistyczną biedą”, realistycznie przedstawiając fakt, że we wszystkich demoludach były okresy ekonomicznego dobrobytu i lata 70. XX w. były takim na większości obszarów „drugiego świata”. Popołudniówka nie wygląda oczywiście jak w Kalifornii, muzyka z Zachodu jest cenzurowana, ale nic tu nie wskazuje, że w sklepach jest tylko przysłowiowy ocet. Młodzi ludzie piją różne alkohole – otoczeni regałami z mnóstwem książek i sprzętem do słuchania płyt (których też nie brakuje), ubrani w czasem wcale piękną odzież. To oczywiście pisze się filmowi na plus.

Niemniej jednak, trudno nie mieć wrażenia, że mamy tu do czynienia z kolejną manifestacją niezmiennej w naszej części Europy – od już pokolenia i pół – fiksacji na mnożeniu i powtarzaniu reprezentacji okrucieństw „komunizmu”, która nie ulega żadnemu rozrzedzeniu pomimo upływu czasu. I dlatego wolałbym, żeby film zrobił w Polsce jakąś karierę dopiero za czas jakiś; może instrumenty krytycznego postrzegania tego pan-wschodnio-europejskiego fenomenu zdołają się w międzyczasie lepiej rozprzestrzenić.

Stalin miał takie dictum, że wraz z postępami Rewolucji czy też budowy socjalizmu (krążą różne wersje) walka klas zaostrza się. Był w nim problem logiczny, bo Rewolucja, o jaką chodziło, tudzież budowa socjalizmu, miała przecież znieść klasowość społeczeństwa. Realne postępy Rewolucji/budowy socjalizmu powinny więc wiązać się z tym, że nawet jeżeli społeczeństwo nie jest jeszcze do końca bezklasowe, to przynajmniej powinno być coraz mniej klasowe. Dlaczego więc w takim społeczeństwie walka klas by się zaostrzała? Chodziło więc raczej o „teoretyczny” argument wyjaśniający jakoś wszechobecność terroru politycznego, zabezpieczającego panowanie samego Stalina. W Europie Wschodniej (przepraszam, nie wierzę w istnienie „Europy Środkowej”) po restauracji kapitalizmu mamy do czynienia z czymś jakby podobnym, tylko trochę à rebours. Walka z dawno pogrzebanym „komunizmem”, zainstalowanym w konsekwencji tamtej rewolucji, zaostrza się pomimo czasu, jaki upływa od pogrzebania jego zwłok.

Podobnie jak z tymi postępami walki klas u Stalina, chodzi o usprawiedliwianie niesprawiedliwości, która panuje teraz, czyli porządku opartego na ekonomicznej przemocy neoliberalizmu na sterydach, którego gmach postawiono na tym grobie. Ażeby nie można mu było próbować pomyśleć alternatywy, bo przecież alternatywa już była – i proszę, jak się skończyła.

Mimochodem film Belca pokazuje jednak parę rzeczy, które wybiegają poza standard typowego wschodnioeuropejskiego kina walącego obuchem antykomunizmu. Np. wskazuje na klasowy jego (tzn. wschodnioeuropejskiego antykomunizmu) charakter. Klasowy, bo wszystko to są dzieciaki inteligencji, czyli wschodnioeuropejskiego zastępnika drobnomieszczaństwa. A także na równie klasowy jego splot z bezkrytycznym pro-amerykanizmem. Jest on rozszerzany na cały blok sojuszniczy Stanów Zjednoczonych (do Francji bliżej, czyli łatwiej tam uciec, a i język podobny, więc łatwy), ale nie ma wątpliwości, że prawdziwym, centralnym ośrodkiem skupienia tego afektu są mityczne Stany. Radio Wolna Europa nadaje może z zachodnich Niemiec, ale przecież za pieniądze CIA (a ten tam Chiriac uwodzi stamtąd młodych głównie amerykańską muzyką). Może przypomnijmy, że ten bezkrytyczny zachwyt Zachodem i Ameryką, a także jednoznaczne utożsamienie ich z wolnością, ma tu miejsce dokładnie w czasie brutalnej wojny najpierw Francji, a potem Stanów Zjednoczonych przeciwko prawu Wietnamczyków do samostanowienia.

Antykomunizm, jak (niechcący -?) tu widzimy, był projektem politycznym lokalnych elit, które jako podstawą do swojej elitarnej pozycji dysponowały przede wszystkim kapitałem kulturalnym – a marzyły też o finansowym z prawdziwego zdarzenia, choć przebierały to marzenie we frazesy o wolności. Żeby przynajmniej części z nich się to w przyszłości udało, dokonano manichejskiej machinacji ignorującej polityczną i filozoficzną złożoność świata i rozstawiającej polityczne bloki państw, ich projekty polityczne, selektywnie z nich wyizolowane wartości, wszystko podług osi jednoznacznego Dobra i Zła. Ameryka, Zachód, kapitalizm, wolność – po jednej. Sowieci, Wschód, komunizm, zniewolenie – po drugiej. To zaleta filmu, że pokazuje siłę tego sentymentu, i tego ideologicznego manicheizmu bez śladu miejsca na niuanse, już we wczesnych latach 70. XX wieku.

Jak wiemy od Bourdieu (Reguły sztuki), w zachodniej Europie intelektualiści (czyli producenci dóbr kultury) uzyskali autonomię swojego pola społecznego (pola produkcji kulturalnej) w gestach oporu z lewa wobec wartości klasy panującej w kapitalizmie, burżuazji. W Europie Wschodniej takiego napięcia za naszego życia raczej nie widać, ponieważ nowa burżuazja (ta, którą zrodziła restauracja kapitalizmu post-1989), wywodzi się z tej samej inteligencji, której inni przedstawiciele, którzy nie umieli aż tak dobrze w „przedsiębiorczość”, zaludnili tu post-transformacyjne kapitalistyczne przemysły kultury. Obydwie wywodzą się więc również z antykomunistycznego sentymentu i projektu demoludowych inteligencji. Z tego powodu między postkomunistyczną kompradorską burżuazją a miejscowymi twórcami kultury tak niewiele tu, na wschód od Zachodu, widać było – przez ostatnie pokolenie i pół – spięć. Ci drudzy głównie zajmują się legitymizowaniem klasowej władzy tych pierwszych, nawet jeśli im zazdroszczą pieniędzy. Legitymizowanie to robią między innymi metodą podtrzymywania przy życiu tamtego antykomunistycznego manicheizmu, tyle że starą niechęć do Związku Radzieckiego rozciągnięto w międzyczasie na spadkobierczynię Rosję.

Sojusz takiej burżuazji i takich post-inteligenckich „intelektualistów” trzyma z jednej strony władzę ekonomiczną i polityczną, a z drugiej kontrolę nad zbiorową wyobraźnią społeczeństw zaludniających Europę na wschód od Zachodu, ażeby się nie było komu jak z tego konsensu wychylić – z braku symboli i języka dla takiego gestu.

Potrzask ich wspólnego, przestarzałego – nigdy, wszakże, nie trafnego – ideologicznego manicheizmu, opartego na tak już przeżutym antykomunizmie, do dzisiaj paraliżuje wyobraźnię polityczną Wschodnich Europejczyków. Czyni nasze nieszczęsne społeczeństwa najbardziej bezkrytycznie proamerykańskimi; najbardziej niezdolnymi do krytycznej, zniuansowanej oceny coraz szybciej degenerującego się projektu Unii Europejskiej; bałwochwalcami NATO; wreszcie najmniej zdolnymi do dialektycznego i materialistycznego, a nie manichejskiego, pokrzykującego sloganami i moralizującego spojrzenia na katastrofę, która się rozwija – z wielkim potencjałem do rozlania się przez nasze granice i eskalacji w III wojnę światową – tuż obok.

 Jarosław Pietrzak

Moja nowa książka – powieść pt. „Nirvaan”.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Reklama