Rewolucja jest najpiękniejsza

Oglądając wystawę Revolution: Russian Art 1917-1932

 

Niektórzy na lewicy ubolewają, że lewicowe wartości i idee zostały zamknięte w dyskursie humanistów-pięknoduchów, w ich światach Akademii i Sztuki, w ten sposób zmarginalizowane, odcięte od wpływu na rzeczywistość, od tych przestrzeni życia społecznego, w których realnie dokonują się rozstrzygnięcia polityczne, w których toczą się prawdziwe rozgrywki władzy. Ich książki czasem trudne w odbiorze, ich wystawy niszowe, ich instalacje nie zawsze zrozumiałe dla „mas”. Że dając się tam zamknąć, lewicowe wartości skazały się na impotencję. Mnie się jednak uparcie wydaje, że było trochę inaczej, że wartości związane z wielkimi utopiami emancypacji ludzkiej i uniwersalnej równości nas wszystkich tam właśnie zostały przechowane, uchronione przed wymazaniem z kolektywnej pamięci ludzkości przez triumfalny pochód neoliberalizmu. Autonomia pola sztuki pozwoliła je uchronić przed śmietnikiem historii, przeczekać długą noc neoliberalizmu, aż przyjdą nowe pokolenia, rozczarowane owocami neoliberalizmu, z pustymi rękoma na pozostawionej przez neoliberałów pustyni, w potrzebie tych wartości – zapomnianych w korytarzach wielkich medialnych korporacji i uczelni zredukowanych do tresowania bezmyślnych wykonywaczy korporacyjnych instrukcji, ale przechowanych w świątyniach pięknoduchów, w murach humanistycznych wydziałów Uniwersytetu, w Muzeum, w Galerii Sztuki.

Kiedy wspomnę moje własne studenckie doświadczenia, to myślę o polskiej Akademii, także jej części humanistycznej (studiowałem kulturoznawstwo) jako o ideologicznej policji neoliberalizmu dbającej o to, żeby myśl jedynie słuszna nie została podważona nawet na kartach esejów o poezji. Przypomina mi się wykładowca, który najzupełniej poważnie potrafił powiedzieć, że w mediach komercyjnych, w których decydują wielkie pieniądze, polityczne wpływy przestają mieć znaczenie, bo wielki pieniądz wymusza obiektywność, i że takie są fakty. Wykładowca z zakładu mojego uniwerku z „wiedzą o mediach” w nazwie. Przypomina mi się socjolog dowodzący „materializmu” osób biednych, w przeciwieństwie do „humanizmu” osób zamożniejszych. Przypomina mi się wykład z estetyki, na którym we wprowadzeniu do postmodernizmu w architekturze usłyszeliśmy ze strony pani doktor przedmiotu, która nie opatrzyła tego nawet krytycznym nawiasem, że modernistyczne rozwiązania urbanistyczne, w Polsce znane jako blokowiska, prowadziły do społecznych patologii, stąd potrzeba zastąpienia ich architekturą postmodernistyczną. Jak rozwiązać problemy społeczne, „patologie”? – wyburzyć, wysadzić w powietrze blokowiska.

Kiedy w londyńskiej Royal Academy of Arts oglądałem przed kilkoma laty wystawę poświęconą sowieckiej architekturze (Building the Revolution, 2011), albo kilka lat później w Tate Modern wspaniałą, ogromną retrospektywę dorobku Kazimierza Malewicza, zabawiałem się w duchu wyobrażaniem sobie, czym takie wystawy musiałyby być opatrzone w Polsce, żeby w ogóle mogły się wydarzyć. Oczyma wyobraźni widziałem surowe wprowadzenie w wykonaniu poprawiającego okulary Andrzeja Wajdy (wtedy jeszcze żył), że klatki schodowe klatkami schodowymi, jak piękne by nie były, ale nie możemy zapomnieć, jak zbrodniczy system przy pomocy tych komunalnych mieszkań zaprowadzono, i że jedyne, co się liczy, to że ludzie z tym systemem walczyli. I Krzysztofa Zanussiego, uzbrojonego w cytaty ze świętego Tomasza, świętego Augustyna i na wszelki wypadek Kanta, żeby nie było, że nic „nowszego” nie czytał, filozofującego o uwiedzeniu artysty-pięknoducha przez terror totalitaryzmu. Kuratorzy Tate Modern nie potrzebowali nic z tych rzeczy, żeby „wytłumaczyć” (albo zneutralizować) komunizm Malewicza. Wartości, które porywały wyobraźnię Malewicza, ideowe współrzędne jego twórczości zostały przez nich przedstawione z pełnym szacunkiem, jako nie tylko prawomocne, ale wręcz zrozumiałe same przez się. W Tate Modern twórczość Malewicza nie musiała ani się usprawiedliwiać, ani za siebie przepraszać.

1078

Kazimierz Malewicz, Czarny kwadrat

Mam takie wrażenie, że różnica między krajami, w których młodzi ludzie noszą dziś koszulki „śmierć wrogom ojczyzny” i biją przypadkowych Arabów, a krajami, w których młodzi ludzie zapisują się masowo do lewicowych organizacji i odpływają od medialnego mainstreamu ku pączkującym nowym tytułom i serwisom o zdecydowanie lewicowym profilu, to jest właśnie ta różnica. Między miejscami, w których humanistyczne pięknoduchy przechowały pamięć o minionych utopiach, a miejscami, w których humaniści zajęci byli posłusznym tępieniem ich niedobitków.

*

Kiedy piszę te słowa, wielkim wydarzeniem kulturalnym jest w Londynie wystawa w Royal Academy of Arts, Revolution: Russian Art 1917-1932 (Rewolucja: Sztuka rosyjska 1917-1932), przygotowana, jak łatwo się domyślić, z okazji setnej rocznicy Rewolucji 1917 roku, otwarta do 17 kwietnia. Na wystawie było już kilkoro moich znajomych, w różnych dniach, o różnych porach, i wygląda na to, że cały czas jest zapchana. Jest ogromna, ale trzeba się przeciskać między ludźmi. Gromadzi obiekty z różnych „porządków”, od awangardowego malarstwa po ceramikę użytkową. Można na niej obejrzeć prace najbardziej znanych na Zachodzie przedstawicieli awangardy w malarstwie – Malewicza, Marca Chagalla, Wasilija Kandinskiego, El Lissitzky’ego. Można też prace ich mniej znanych kolegów i koleżanek – Pawła Fiłonowa, Liubow Popowej czy Kuźmy Pietrow-Wodkina. Ale też i prawie nieznanych na Zachodzie socrealistów – z Aleksandrem Dejneką na czele. Fotografie Arkadija Szajcheta, fragmenty filmów Eisensteina, Wiertowa i Dowżenki pokazują entuzjazm, z jaki twórcy nowej, rewolucyjnej kultury sięgnęli po nowoczesne, osadzone w rozwiązaniach technologicznych media, by wyrazić dramatyczne piękno fali przemian. Kobiety na traktorach i jednocześnie w biurach projektowych opracowujących wzory nowej radzieckiej porcelany pokazują stopień, w jakim Rewolucja Październikowa wstrząsnęła wszystkimi zastanymi strukturami wielkiego społeczeństwa, którego masy do niedawna żyły wciąż pośród trucheł systemu feudalnego.

Wystawa ma swoje słabe strony; można się zastanawiać nad logiką niektórych zestawień i następstwa epizodów rozmieszczonych w następujących po sobie pomieszczeniach; kto chce, może narzekać na brak kilku ważnych prac niektórych spośród największych artystycznych gigantów, nie jest to jednak w stanie odebrać siły oddziaływania tym, które są tam obecne. W końcu, kiedy mowa o takich gigantach dwudziestowiecznej sztuki jak Malewicz czy Kandinsky, to wystawa mająca na celu przedstawienie estetycznego portretu całej, tak dynamicznej epoki w wybitnych twórców obfitującej, musi ich dorobek jedynie sygnalizować. A Malewicz miał niedawno swoją kompletną retrospektywę w Tate Modern. Zwrócono uwagę na dziwną nieobecność Lwa Trockiego w tej części wystawy, która poświęcona jest przywództwu Rewolucji w 1917 roku, jakby kuratorzy ulegli życzeniu Stalina, który tak bardzo pragnął Trockiego wymazać z kart historii. Niemniej jednak wystawa wciąż robi wrażenie tym wszystkim, co na niej jest, rzucając wyzwanie konserwatywnej odrazie do rewolucyjnych zrywów w ogóle i tej rewolucji w szczególności.

*

Ze swoim królewskim przymiotnikiem w nazwie, Royal Academy of Arts jest bez wątpienia instytucją bardziej konserwatywną niż Tate Modern. W kuratorskich komentarzach daje się miejscami wyczuć coś na kształt woli zapanowania nad wybuchowością wystawionego tam materiału, zapanowania nad tym, jak widzowie go zrozumieją i zinterpretują. Tu i ówdzie uwaga o tym, jak nacjonalizacja poskutkowała niedoborami i głodem, a ustępstwa na rzecz rynku niechybnie poprawiły sytuację (i jakość życia nocnego w miastach!). Tak jakby dało się zerwać kajdany tak zmurszałego porządku społecznego, jak ten panujący w przedrewolucyjnej Rosji, bez okresu gwałtownych ekonomicznych turbulencji i politycznej przemocy. Tak jakby wojna domowa rozpętana przez obrońców starego porządku się nie liczyła jako okoliczność wpływająca na możliwości gospodarcze.

El Lissitzky

El Lissitzky, Czerwonym klinem bij w białych

Gdyby próbować streścić wiodącą myśl wystawy, to chyba byłaby nią ta. Rewolucja Październikowa spotkała się z ogromnym entuzjazmem twórców, którzy, zachęcani przez Lenina i jego otoczenie, porwani przez Lenina charyzmę, zobaczyli w niej możliwość zupełnej przebudowy kultury, eksperymentowania z nowymi, dynamicznymi, odważnymi formami, które odpowiadałyby obietnicy emancypacji ludzkiej, nowego społeczeństwa opartego na równości wszystkich, przez Rewolucję złożonej. Już w latach 20. XX wieku zaczęły temu jednak odpowiadać tendencje akcentujące wartość także tego, co stałe, „wiecznorosyjskie”, aż w końcu Stalin ostatecznie założył wszystkim twórcom ograniczający ich ruchy kaftan „realizmu socjalistycznego”.

Dla umysłu konserwatywnego tak ułożona opowieść ma wartość utwierdzającą go w jego przerażeniu rewolucyjnymi pomysłami: ich piękne obietnice zawsze się ostatecznie kończą wielkim „zamachem na wolność”, itd. Umysł liberalny czasem reaguje trochę inaczej, dając sobie przyzwolenie na szczerą fascynację momentem wyzwalającym, ale ostatecznie schodzi na pozycję podobną do konserwatysty, ubolewając, że rewolucyjne poczucie wolności jest z definicji tylko tymczasowe, i oddychając z ulgą, że może się zarazem cieszyć estetyką rewolucyjnych twórców, jak i pozostać bezpiecznym mieszczaninem, bo kto inny poniósł ryzyko i zapłacił cenę, żeby on mógł sobie z dystansu powiedzieć, że to się i tak na dłuższą metę nie mogło udać.

*

A jednak zwiedzający wystawę nawet na jej końcowych etapach nie przestają wydawać się zafascynowani zebranymi tam dziełami, także tymi już z początku lat 30. Choć socrealizm jest ulubionym chłopcem do bicia pretensjonalnych estetów nad Wisłą, jego przedziwną właściwością jest, że tak naprawdę całkiem nieźle się starzeje i ma swoich twórców, których nie da się tak po prostu wyrzucić na śmietnik historii sztuki. Agata Pyzik tłumaczy właśnie na polski własną książkę Poor But Sexy, pośród wielu innych poruszanych tam tematów dowodzi w niej m. in., że socrealizmu nie można po prostu zbyć jako „fałszywego”, nieudanego realizmu, bo jego intencją nie było odzwierciedlanie rzeczywistości takiej, jaką jest, ale jej postulowanie, rozumiane normatywnie czy utopijnie. Socrealizmu nie można uczciwie zredukować do sztuki propagandowej „zbrodniczego reżimu” na lustrzane podobieństwo sztuki nazistowskiej. Wystarczy spojrzeć na postulowaną w nim rzeczywistość: jest to rzeczywistość egalitarnego, uniwersalnego prawa do dobrego życia, wyprowadzona z wartości Oświecenia.

Katerina Clark w swojej książce o kulturze wczesnego stalinizmu, Moscow, the Fourth Rome (skupia się na latach 1931-1941) dowodzi, że to, co dla estetycznych awanturników w rodzaju Malewicza i Eisensteina było krępującym gorsetem, miało też inny wymiar. Był nim nacisk, podniesiony do rangi centralnego zadania, położony przez stalinowski aparat kulturalny na obronę pozytywnego dziedzictwa europejskiego Oświecenia – w obliczu antyoświeceniowej ofensywy ruchów faszystowskich w innych częściach Europy. Oczywiście, terror aparatu władzy Stalina sprawiał, że Związek Radziecki pod jego władzą daleki od realizacji obietnic oświeceniowego uniwersalizmu. Radziecka kultura wczesnego stalinizmu nie zamierzała jednak oddać tych obietnic bez walki, zamierzała zachować ich ważność i wartość na przyszłość, w nadziei na ich wdrożenie w przyszłych, bardziej sprzyjających warunkach. Jak bardzo do nich nie dorastało realnie istniejące radzieckie państwo, to wciąż zupełnie co innego niż otwarta wojna z wartościami uniwersalizmu, którą toczyły inne siły polityczne w ówczesnej Europie.

Może na miejscu byłaby nawet taka analogia. Co jeśli stalinowski terror w ostatecznej instancji był ideologiczną funkcją podjętej przez Józefa Wisarionowicza forsownej industrializacji, czyli woli przeskoczenia na przestrzeni jednego pokolenia stuleci gospodarczego, społecznego i technologicznego zacofania, rzeczy podówczas niewykonalnej w żaden „łagodny” i demokratyczny sposób? Możemy oczywiście upierać się, że „postęp” tak rozumiany nie usprawiedliwia przemocy. Jak jednak powiedział Frankowi Westermanowi jeden z jego rozmówców, gdy pisał swoich Inżynierów dusz, pogląd nieobcy wielu tym, którzy sami przecierpieli przymusową pracę w Gułagu, gdyby Związek Radziecki nie stał się tak szybko światową potęgą przemysłową, III Rzesza wygrałaby II wojnę światową, przynajmniej w jej teatrze europejskim. Dalekie od bezklasowości, oparte na ekscesie arbitralnej władzy monopartii społeczeństwo, w jakie obrócił się Związek Radziecki, nie spełniło egalitarnych obietnic Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej – ale być może osunęło się w tę postać w obliczu obiektywnych ograniczeń kraju, który odziedziczył takie zacofanie. Może osunięcie się w tę formę okazało się ostatecznie warunkiem pokonania najmroczniejszych sił anty-Oświecenia, jakie dotąd znał świat, które z Berlina zamierzały podbić ogromną część Starego Świata i obrócić go w swoje żerowisko? Może gdyby Lenin przed śmiercią przywrócił wyposażone w realną władzę decydowania sowiety na wszystkich poziomach struktury politycznej „ojczyzny proletariatu” i zapobiegł stalinizmowi tout court, Związek Radziecki rozwijałby się w latach 30. XX wieku spokojniej, bez konwulsji, bez terroru, demokratycznie – ale też bez możliwości nadgonienia przepaści w uprzemysłowieniu, i dlatego w 1941, bez przemysłu zbrojeniowego na światowym poziomie, przegrałby wojnę z Hitlerem, umożliwiając mu położenie kresu cywilizacji Oświecenia w Europie?

Oborona_petrograda

Aleksandr Dejneka, Obrona Piotrogrodu

A teraz wróćmy do zapowiedzianej analogii. Może socrealizm i akademizacja radzieckiej kultury w latach 30. XX wieku były wobec brawury awangard okresu rewolucyjnego tym, czym stalinizm dla samej Rewolucji: zdradą obietnic okresu heroicznego, strąceniem wolności w okrutnej ofierze w przepaść, ale zdradą dokonaną wobec obiektywnej konieczności, w odpowiedzi z jednej strony na realne zacofanie odziedziczonego po przedrewolucyjnym porządku społeczeństwa a z drugiej na bezprecedensowe zagrożenie dla ludzkości, czyli gęstniejące nad Europą czarne chmury anty-Oświecenia? Może coś trzeba było na jakiś czas poświęcić, żeby nie stracić wszystkiego?

Slavoj Žižek przekonywał nawet w W obronie przegranych spraw, że odwrót od awangard i nacisk na humanistyczne dziedzictwo XIX-wiecznej kultury europejskiej w stalinowskiej kulturze lat 30. XX wieku „uratował świat” także po wojnie, sprawiając, że właśnie dzięki wychowaniu w takiej kulturze Chruszczow zapobiegł przekształceniu (poprzez kryzys kubański) zimnej wojny w wojnę najzupełniej gorącą, atomową…

*

Ideologiczny aparat neoliberalnego państwa – od szkoły przez media informacyjne po przemysły kultury – od kilkudziesięciu lat posługuje się straszakiem stalinizmu, który ma nam, bezsilnym trybikom w neoliberalnym reżimie akumulacji kapitału, przypominać, dokąd prowadzą próby odrzucenia jedynie słusznego porządku burżuazyjnej demokracji liberalnej. Do Gułagu. W przekazach ideologicznego aparatu neoliberalnego państwa przez kilka minionych dekad stalinizm był niezmordowanie, wciąż od nowa, wykuwany jako zło, które jest tak monstrualnie złe dlatego, że jest diametralnym przeciwieństwem burżuazyjnej demokracji liberalnej. Kapitalnym egzemplum jest film twórcy Indochin Régisa Wargniera Wschód–Zachód (1999). Ideologia przenikająca każdy poziom życia jako przeciwieństwo „wolnej od ideologii” liberalnej przestrzeni rynku, nieodsuwalna od władzy monopartia jako przeciwieństwo wyboru między różnymi partiami politycznymi, z których każda ciesząca się akurat władzą może ją stracić przy okazji najbliższych wyborów, itd.

Coraz gorzej ukrywana jest intencja tego niezmordowanego nacisku na figurę stalinizmu. Że chodzi w nim w istocie, żebyśmy nie zwracali uwagi na terror, w jakim sami obecnie żyjemy. Mieliśmy drżeć na myśl o świecie, w którym za jakąś ideologiczną nieposłuszność partyjny urzędnik może człowieka wyrzucić z pracy i uczynić niemożliwym znalezienie jej gdziekolwiek indziej, żeby nie zauważyć, że to jest od dawna rzeczywistość milionów ludzi w neoliberalnym kapitalizmie: przy obecnym stopniu koncentracji kapitału w niejednym przemyśle i branży, nie możemy się dziś postawić maniakalnemu szefowi, bo wszystkie miejsca pracy w naszym zawodzie są pod kontrolą tej samej grupy kapitałowej, i najzwyczajniej nie mamy dokąd pójść. Jesteśmy zmuszani do „osobistego rozwoju” i podnoszenia kwalifikacji, by następnie być skazanymi przez naszych zatrudnicieli na wykonywanie zadań obraźliwych dla naszych zdolności i możliwości. Jesteśmy zmuszani do coraz większej elastyczności, podczas gdy to ci, od których zależy nasze zatrudnienie, najbardziej stanowczo odmawiają jakiejkolwiek elastyczności. Działy Human Resources wielkich korporacji roszczą sobie prawo do posiadania na własność całego naszego życia, domagając się, by nasze CV nie miało żadnej kilkumiesięcznej luki, by każdy miesiąc naszego życia był w nim „usprawiedliwony”. Możemy wybierać między różnymi partiami politycznymi, ale one od dawna są tylko różnymi twarzami tego samego neoliberalnego technokratyzmu. Ideologia konsumenckiego wyboru truje nas z każdej dziury, podawana jest nam nawet w publicznych instytucjach, podczas gdy nie mamy żadnego wyboru oprócz tego, komu damy się oszukać i oskubać. Teatr gdzieś w Polsce musi zamknąć przedstawienie według Kubusia Puchatka, bo angielski miś o bardzo małym rozumku jest po śmierci autora własnością amerykańskiego koncernu. To, jakie filmy powstaną, jakie książki ukażą się w dużych nakładach, zależy od kaprysów biurokratów w korporacjach przemysłów kultury. Całe społeczeństwa, jak Grecja, karane są za niedorastanie do oficjalnej ideologii i próbę jej podważenia wepchnięciem w nędzę. Jak w stalinowskiej prokuraturze, paragraf może się znaleźć na każdego, nie znasz dnia ani godziny: rolnicy rujnowani są w sądach za to, że ptaki i pszczoły przeniosły na ich pola nasiona opatentowane przez Monsanto. I tak dalej.

Ale wizerunek Stalina chyba przestaje już działać. W końcu jak długo można dać się nabierać na ten sam straszak obliczony na odwracanie naszej uwagi od terroru, w którym żyjemy teraz, któremu podlegamy na co dzień?

Ludzie przychodzą tak tłumnie na wystawę o Rewolucji Październikowej i niezależnie od tego, co kuratorzy chcą im podpowiedzieć w towarzyszącym dziełom komentarzu, z fascynacją przyglądają się jej świadectwom z pierwszej ręki, pozostawionym przez samą Rewolucję, jej świadków, jej uczestników i jej wiernych. Chcą zobaczyć, jaka była piękna.

Jarosław Pietrzak

Revolution: Russian Art 1917-1932, wystawa w Royal Academy of Arts w Londynie, 11 lutego – 17 kwietnia 2017.

Ilustracja nad tekstem: Kazimierz Malewicz, Czerwona kawaleria.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Syria, al-Asad i doktryna “wymiany reżimów”

A co, jeśli w opowieści pod tytułem “Wojna w Syrii” “demokratyczna opozycja” od dawna była postacią w decydującej mierze fikcyjną? Co, jeśli postrzeganie konfliktu w Syrii jako bezwzględnej i barbarzyńskiej operacji reżimu przeciwko ludowej “rewolucji” jest zwycięstwem propagandy sprzymierzonych przeciwko Asadowi mocarstw (USA, Francji, Wielkiej Brytanii, ale też Turcji, Izraela i monarchii półwyspu arabskiego)? Co jeśli Baszszar al-Asad, przy wszystkich zbrodniach, które ma na sumieniu, bardziej niż żądnym krwi i władzy ludożercą z mrożącej krew w żyłach opowieści grozy, jest raczej postacią z Sofoklesa?

Piotr Balcerowicz, jeden z najwybitniejszych polskich znawców świata arabskiego, tak pisze w obszernym tekście stanowiącym wstęp do polskiego wydania Przeprawy Samar Yazbek:

Ojciec Baszszara, prezydent Hafiz al-Asad, namaścił na swojego następcę najstarszego syna Basila. Ten jednak zginął w wypadku samochodowym w 1994 roku. Wybór padł więc na Baszszara, który jest z wykształcenia lekarzem okulistą, praktykował w Londynie i nie miał żadnych ambicji politycznych. Gdy po śmierci ojca w czerwcu 2000 roku przejął władzę niejako w sposób niezamierzony, musiał działać w zastanym otoczeniu polityczno-wojskowym, które kontynuowało politykę Hafiza i dbało o zabezpieczenie własnych interesów. Baszszar – z zasady spokojny, bezkonfliktowy, zrównoważony i wycofany, wcześniej zupełnie nieangażujący się w sprawy polityczne, niezainteresowany armią i władzą – podejmował próby reform przez mniej więcej pierwszy rok sprawowania władzy podczas tak zwanej damasceńskiej wiosny. […]

Pierwotne zapędy reformatorskie Baszszara zostały szybko ukrócone przez jego polityczne i wojskowe otoczenie, którego zakładnikiem pozostał w jakiejś mierze do dziś. Za brutalnością, z jaką reżim rozprawiał się z demonstrantami, stał młodszy brat Baszszara, Mahir, dowódca Gwardii Republikańskiej i elitarnej Czwartej Dywizji Pancernej, sprawujący kontrolę nad tajną policją. To on miał pierwotnie zostać następcą Hafiza al-Asada, gdy zginął jego starszy brat, Basil. Decyzję ojca, który ostatecznie wskazał Baszszara, uzasadniano wybuchowym, niekontrolowanym i agresywnym charakterem Mahira. W pewnym sensie Baszszar jest postacią tragiczną: stanął na czele autorytarnego państwa nie do końca w zgodzie z własną wolą i zupełnie nie w zgodzie z zainteresowaniami. Słabość i pasywność jego charakteru spowodowały, że od początku był pionkiem w grze politycznej, sterowanym przez policyjno-wojskowe otoczenie. Eskalacja konfliktu sprawiła, że właśnie ta świta, w tym jego młodszy brat, nadawała ton i kierunek zdarzeniom. To oddziały dowodzone przez Mahira prowadziły brutalną pacyfikację protestów i działania zbrojne w pierwszej fazie wojny domowej. Prasa saudyjska donosiła nawet w 2012 roku, że Baszszar nosił się przez jakiś czas z zamiarem ustąpienia z urzędu. Sprawy zaszły za daleko i okazało się, że z krwią na rękach, jako zbrodniarz wojenny Baszszar nie ma drogi odwrotu. Należy przy tym również pamiętać, że niemal całe otoczenie polityczne Baszszara al-Asada stanowią alawici, przez swe związki z władzą i zawłaszczanie państwa znienawidzeni w społeczeństwie. Odejście Baszszara doprowadzi więc zapewne do czystek etnicznych i ludobójstwa, organizacje islamistyczne nawet nie kryją takich planów. Baszszar dobrowolnie nie ustąpi, jak to uczynił Hosni Mubarak w Egipcie czy Zajn al-Abidin Ibn Ali w Tunezji, gdyż chroniąc swoją władzę, chroni nie tylko siebie, ale także swoją społeczność, a przy okazji druzów, szyitów, chrześcijan i inne niesunnickie mniejszości.

Piszę te słowa po lekturze najnowszej książki Vijaya Prashada, The Death of a Nation and the Future of the Arab Revolution, poświęconej „arabskiej wiośnie”, w której sporo jest o Syrii. Lekturze zbiegła się w czasie z końcówką ofensywy sił Asada na bastiony tzw. rebeliantów na wschodzie drugiego największego miasta Syrii, Aleppo. Prashad jest wybitnym historykiem Trzeciego Świata / Globalnego Południa, autorem dwóch wybitnych książek, lektur obowiązkowych w temacie najnowszej historii biedniejszej części ludzkości: The Darker Nations i The Poorer Nations.

Podobnie jak Balcerowicz w innych partiach cytowanego wyżej tekstu, Prashad nie ma najmniejszych wątpliwości, że organizacje w jakikolwiek sposób demokratyczne od dawna stanowią marginalną siłę w szeregach syryjskiej rebelii.

Strach wypełnia strefy pod kontrolą rebeliantów, czy to znikającej powoli Wolnej Armii Syryjskiej, czy różnych grup islamistów, takich jak związana z al-Kaidą an-Nusra, ramię Saudów Dżajsh al-Islam, czy ISIS. Strach przed porwaniami dla okupu i widowiskowymi zabójstwami. Nie ma już żadnej liczącej się siły, która by jeszcze niosła dla Zachodu sztandar ‘umiarkowanych’. We wrześniu 2015 generał Lloyd Austin z amerykańskiego Centralnego Dowództwa powiedział komisji amerykańskiego Kongresu, że w terenie jest może ‘czterech albo pięciu’ przeszkolonych przez Amerykanów, wciąż całych wojowników. Miliony dolarów rozpuszczono na darmo. Szkoleni przez USA wojownicy wydają się odpływać do oddziałów ekstremistów, które jawią im się jako bardziej skuteczne.

Wbrew kliszom, przez które konflikt w Syrii przedstawiały najważniejsze media na Zachodzie, znaczenie tzw. demokratycznej opozycji przeciwko brutalnej dyktaturze od samego początku mogło być takie sobie. Zachód, podobnie jak sama tzw. demokratyczna opozycja, liczył na powtórkę scenariusza libijskiego, w którym same oddziały rządowego wojska dezerterowały na szeroką skalę i stawały po drugiej stronie frontu. Tak miała, w teorii, rosnąć Wolna Armia Syryjska, ale syryjskie wojsko okazało się w miażdżącej większości lojalne wobec rządu al-Asada. Al-Asad nigdy nie był prezydentem tak powszechnie znienawidzonym jak Mubarak w Egipcie czy Ibn Ali/Ben Ali w Tunezji. W przeciwieństwie do wcześniejszych odsłon „arabskiej wiosny”, zanim napięcia przerodziły się w wojnę domową, cieszył się poparciem mniej więcej połowy społeczeństwa. Na protesty jego przeciwników z odpowiedzią wyszły na ulice manifestacje jego zwolenników, rzecz bez precedensu w Tunezji czy Egipcie.

Prashad odrzuca jako nieuzasadnione spiskowe teorie, jakoby to sam al-Asad promował ekspansję Państwa Islamskiego w szeregach rebeliantów, żeby móc przebrać swoje działania w dobrze znaną z Zachodu retorykę „wojny z terroryzmem”. Za powstanie ISIS Prashad winą obciąża jednoznacznie katastrofę amerykańskiej wojny w Iraku i późniejszej bezmyślnie prowadzonej okupacji tego kraju przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników.

Na polskiej lewicy jest obecne między innymi takie stanowisko, że przyjmowanie narracji syryjskiego rządu – iż siły, z którymi walczy, to terroryści i fanatycy religijni – nawet kiedy dokonuje ofensyw na pełne cywili miasta, stanowi przyzwolenie na narrację bliźniaczo podobną do tego, co uprawia Izrael w swoich cyklicznych bombardowaniach Gazy. Ale co, jeśli ideologiczna sytuacja w Syrii jest znacznie bardziej „piętrowa”?

Milionom ludzi na świecie łzy zalewały oczy na widok „ostatnich tweetów” i „ostatnich wiadomości wideo” wysyłanych do świata z oblężonych części Aleppo przez rzekomych cywili czekających jakoby na śmierć z rąk armii rządowej. Jedna z najpopularniejszych wiadomości pochodziła tymczasem od zawodowego propagandysty al-Kaidy. Kilka dni później Bilal Abdul Kareem, cały i zdrów, filmował się, podniecony, z wojownikami w kominiarkach, z ładunkami wybuchowymi na brzuchach, gotowymi do zamachów samobójczych. Wolna Armia Syryjska walczy takimi metodami?

To prawda, że siły rządowe stosują bezwzględne metody nie oglądające się na międzynarodowe regulacje humanitarne – stanowiło to wielokrotnie źródło przerażenia i obiekcji ze strony najskuteczniejszego z sojuszników al-Asada w terenie, libańskiego Hezbollahu, znanego z tego, że zamiast ciężkich bombardowań na odległość walczy w bliskiej, fizycznej konfrontacji z siłami wroga i za wszelką cenę unika ofiar cywilnych. Ale dlaczego ci cywile nie mogą się wydostać z miast czy dzielnic pod kontrolą tzw. rebeliantów? Wbrew temu, co chciałaby nam powiedzieć CNN czy amerykański Departament Stanu, bynajmniej nie tylko finansowana przez Kreml telewizja RT utrzymuje, że to islamistyczne ugrupowania rebeliantów nie pozwalają im się stamtąd wydostać, takie świadectwa pochodzą już z różnych źródeł. Po zajęciu przez siły al-Asada wschodniej części Aleppo agencja Reutera podała, że w tamtej części miasta były zapasy żywności – pod kontrolą rebeliantów, którzy trzymali ją dla siebie, niedostępną dla głodujących cywili.

Jaki właściwie wybór inny niż zdobycie przemocą tych części miasta, które były pod kontrolą al-Kaidy i Dżajsz al-Islam, miał al-Asad? Zostawienie tych ludzi pod władzą islamistów, uwięzionych bez wyjścia i bez wystarczających ilości żywności, na pastwę ich „systemu sprawiedliwości” polegającego na obcinaniu głów i zrzucaniu „przestępców” z dachów wysokich budynków? Zostawienie oddziałom al-Kaidy wschodniego Aleppo jako bazy, z której będą mogli terroryzować resztę miasta i dokonywać kolejnych ekskursji w głąb kraju, żeby wojna mogła się toczyć przez kolejne pięć lat?

Mamy obowiązek domagać się wrażliwości na los cywilów, ale czy w przypadku Aleppo nie zaczęliśmy się osuwać w niebezpieczną postać moralizatorskiego narcyzmu, w którym zamiast dyskutować o realnych rozwiązaniach, ścigamy się w „humanitarnych” deklaracjach niczym w sikaniu na odległość?

As’ad Abukhalil w swojej napisanej dla portalu Jadaliyya krytyce podejścia zachodniej lewicy do sytuacji w Syrii wskazuje, do jakiego stopnia lewica dała sobie narzucić jednostronną narrację, doskonale zgodną z narracją i interesami mocarstw dążących do obalenia syryjskiego rządu. Abukhalil zwraca uwagę, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nigdy nie interweniują po stronie sił postępowych. Wojna w Syrii toczy się między różnymi siłami prawicowymi (rząd i rebelianci). Sam fakt, że Stany Zjednoczone opowiadają się tak mocno po jednej ze stron, powinien być dla lewicy wskazówką, że to właśnie jest strona bardziej reakcyjna.

Ogromna część tego, co jeszcze istnieje na polskiej lewicy, w odniesieniu do Syrii reprodukuje bezkrytycznie liberalną matrycę, w której każde państwo ze swoim systemem politycznym jest traktowane jak byt całkowicie autonomiczny, wyabstrahowany z kontekstu historycznego i geopolitycznego, do którego przykładamy tę samą miarę i skalę od „brutalnego reżimu” do „wolności i demokracji”, tak jakby każdy kraj, w każdym momencie i każdym otoczeniu, mógł tak po prostu stać się Finlandią. Tymczasem każde państwo istnieje w jakimś kontekście nie tylko kulturowym, ale też w kontekście regionalnych i globalnych stosunków władzy i dominacji, które jednym dają możliwość stania się Finlandią, a innym już nie tak bardzo. Syria pod rządami Asadów (Hafiza i Baszszara) była państwem z przerostem aparatu represji, ale nigdy aż tak policyjnym jak niedaleki Egipt. Nie spełniała większości standardów demokratycznych, niemniej jednak była jakąś formą republiki o fundamentalnie świeckim charakterze, w której różne grupy religijne i etniczne żyły z sobą w pokoju i w poczuciu bezpieczeństwa. Nic z tych rzeczy nie można powiedzieć o niedalekich fundamentalistycznych monarchiach absolutnych, Arabii Saudyjskiej i emiratach w Zatoce Perskiej (które pociągają za sznurki w szeregach syryjskich rebeliantów).

Czytając Prashada, widzimy jak bardzo cały plan obalenia al-Asada i towarzysząca temu propagandowa strategia Zachodu i jego regionalnych sojuszników opierały się na próbach kopiowania scenariusza obalenia Kaddafiego w Libii. Jest to bardzo zasmucające, jak niewiele lewica (zachodnia i polska) nauczyły się ze scenariusza libijskiego (przypominam, że pewna organizacja na radykalnej, pozaparlamentarnej polskiej lewicy, już rozwiązana, ale jej członkowie działają dzisiaj gdzie indziej, domagała się kiedyś od polskiego rządu poparcia zachodniej inwazji na Libię).

Podobnie jak w przypadku Libii, we wczesnym stadium konfliktu istniała szansa na rozwiązanie przy stole negocjacyjnym – w przypadku Libii próby takie podejmowała przede wszystkim dyplomacja brazylijska, z poparciem większości krajów Południa i wielu krajów arabskich, w przypadku Syrii poważnie zaangażowana była też dyplomacja południowoafrykańska. Próby te zostały jednak utrącone przez Zachód, który za wszelką cenę dążył do eskalacji wojny i „wymiany reżimu”.

Podobnie jak w przypadku Libii, największe światowe media nie ustają w informowaniu nas o krwiożerczości al-Asada – a my bierzemy to wszystko za dobrą monetę, jakbyśmy nie wiedzieli, że ponad połowa takich samych doniesień na temat Kaddafiego była pomówieniami fabrykowanymi na potrzeby wytworzenia społecznego przyzwolenia na wojnę z nim. Dopiero po definitywnym zakończeniu wojny poznamy całą prawdę na temat tego, ile zbrodni siły Asada naprawdę popełniły, a ile im wmówiono, ale nawet teraz wiemy już o przynajmniej niektórych, że były propagandowymi nadużyciami ze strony przeciwników reżimu. Dotyczy to najcięższych oskarżeń: przynajmniej niektórych incydentów rzekomego użycia broni chemicznej przeciwko cywilom. Wybitny amerykański dziennikarz śledczy Seymour Hersh jest przekonany, że tę broń chemiczną szmuglował z Libii, przez Turcję, do sił antyasadowskich, Departament Stanu USA pod kierownictwem ulubienicy części polskiej lewicy, Hillary Clinton. Miała ta broń być użyta w sposób, który kierowałby następnie podejrzenie na siły Asada.

Podobnie jak w przypadku Libii, mocarstwa zachodnie nawołują do ustanowienia nad Syrią strefy zakazu lotów (no-fly zone). Podobnie jak w przypadku Libii, ogromna część lewicy łyka bezkrytycznie narrację prezentującą ten środek jako immanentnie „pacyfistyczny” i prowadzący do rozwiązania konfliktu, tak jakby Libia się nie wydarzyła. W Libii no-fly zone pociągnęła za sobą eskalację działań zbrojnych i całkowitą implozję struktur państwa, próżnię po których wypełniło nieobecne tam wcześniej Państwo Islamskie. Libia jest dziś piekłem na ziemi. Impozycja no-fly zone nie polega na tym, że „społeczność międzynarodowa” ją sobie ogłasza i nagle wszystkie strony jakoś tak same z siebie jej przestrzegają. No-fly zone daje komuś – i najczęściej są to Stany Zjednoczone i ich sojusznicy – prawo do umieszczenia na objętym nią terytorium instalacji, które utrzymają ten zakaz w praktyce, czyli np. zestrzelą samoloty łamiące zakaz lotów. Taki scenariusz w Syrii otwierałby możliwość eskalacji amerykańskiego zaangażowania w kraju i w regionie, a prawo do (i fizyczna możliwość) zestrzeliwania samolotów innych sił zbrojnych groziłoby przekształceniem wojny w Syrii w otwartą wojnę NATO z Rosją. To, że dotąd nie udało się na szczęście objąć nieba nad Syrią zakazem lotów, zawdzięczamy temu, że w przeciwieństwie do ogromnej części zachodniej i polskiej lewicy, przynajmniej niektóre liczące się na arenie międzynarodowej rządy nie-zachodnie zrozumiały lekcję Libii i dały administracji Obamy do zrozumienia, że tym razem rezolucja o strefie zakazu lotów już w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nie przejdzie.

Baszszar al-Asad nie jest źródłem wszelkiego zła. Z narracji Prashada wyłania się klarowny obraz, w którym tym źródłem jest ostatecznie skompromitowana i domagająca się natychmiastowego pogrzebania „liberalna religia” Zachodu: „doktryna wymiany reżimów”. Według tej doktryny upatrzone reżimy muszą zostać obalone, pod pretekstem ich szczególnie brutalnego, dyktatorskiego charakteru, a w rzeczywistości wyselekcjonowane wyłącznie dlatego, że stoją na drodze interesom Zachodu i jego posłusznych regionalnych klientów, nierzadko znacznie bardziej brutalnych, ale za sprawą życia w symbiozie z interesami zachodnich mocarstw nigdy nie zagrożonych podobną wymianą reżimu (w rodzaju Arabii Saudyjskiej i emiratów). Każda taka wymiana odbywa się bez śladu poszanowania dla lokalnej kultury politycznej, uwarunkowań struktury społecznej i tak dalej. Jej jedynym możliwym skutkiem jest osuwanie się jednego państwa za drugim w stan chaosu bez porównania gorszy dla mieszkańców od obalonych dyktatur.

Baszszar al-Asad jest uwikłanym nosicielem i przekaźnikiem zła rozpętanego przez innych. Nie można wykluczyć, że kierowały nim nienajgorsze intencje. Że przyjął przekazaną mu władzę, by uchronić kraj przed pięścią swojego brutalnego młodszego brata. Próbował zliberalizować ustrój polityczny Syrii. Niestety próby te szły w parze z neoliberalnymi reformami ekonomicznymi, sprzedawanymi od ćwierć wieku każdemu systemowi w transformacji jako część „nierozerwalnego” pakietu przez światowych promotorów „wolności i demokracji”. Kombinacja społeczno-ekonomicznych skutków tych neoliberalnych zmian (ubożenie prowincji, wsi i masowe bezrobocie młodych) z poczuciem rosnącego zagrożenia finansowaną przez mocarstwa zewnętrzne (USA, Francja, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael, Katar) opozycją o profilu salafickiego ekstremizmu, spowodowały brutalny odwrót od procesów politycznej liberalizacji i powrót reżimu do metod bezwzględnej represji.

Syria pod rządami al-Asadów była reżimem reakcyjnym, świadczy o tym już choćby to, że dyskusja o tym, kto zastąpi Hafiza po jego śmierci, ograniczała się do pytania: „który z jego synów?”. Przy całym swoim reakcjonizmie, był on jednak mimo wszystko umieszczony wciąż w horyzoncie Oświecenia, przywiązany do pewnych oświeceniowych wartości i oświeceniowych form własnej legitymizacji. W sąsiedztwie monarchii absolutnych, Iraku, który pod wpływem zachodnich awantur zapadł się w postać czystego chaosu. Otoczony siłami zdeterminowanymi, by zniszczyć to, co tam zdołało przetrwać z projektu oświeceniowego. Irak był przykładem piekła, jakie nastaje, gdy takie siły odnoszą zwycięstwo.

Reżim al-Asada był często oskarżany o paranoję, węszącą wszędzie spiski wymierzone w siebie i w istnienie Syrii w ogóle. Ale dzisiaj, m. in. dzięki WikiLeaks, wiemy, że nie było w tym ani trochę paranoi, była to trafna ocena sytuacji. Dla tych wszystkich domów Saudów, al-Maktumów, al-Chalifów, as-Sanich istnienie w sąsiedztwie laickich reżimów formalnie republikańskich, jakkolwiek niedoskonałe by one nie były, stanowi spędzającą sen z powiek groźbę, że ich własne feudalne domeny nie są im dane na wieki wieków. Dla Izraela Syria jest jedynym arabskim sąsiadem, którego nie udało mu się skorumpować, a w którego terytorium bardzo chciałby się werżnąć jeszcze głębiej i w końcu „znormalizować” swoją północno-wschodnią granicę na tyle, by Wzgórza Golan stały się oficjalnie częścią „Wielkiego Izraela”. Dla Stanów Zjednoczonych, których klasa polityczna siedzi po uszy w kieszeni izraelskiego lobby, życzenia Tel Awiwu są rozkazem. Prezydentowi Erdoganowi w Ankarze marzy się umrzeć w roli neosułtana, odnowiciela osmańskiej potęgi Turcji, której Syria mogłaby być „zewnętrzną prowincją”. Stanom Zjednoczonym, Izraelowi i Arabii Saudyjskiej doskwiera przyjaźń rządu w Damaszku z rządem w Teheranie, bo woleliby widzieć Iran słabszym i osamotnionym. Wreszcie Turcji, USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Katarowi „w bankach nie sztymuje”, że Syria chciała wykorzystać swoje zasoby, położenie i terytorium w zgodzie z własną wizją ekonomicznego rozwoju i we współpracy z tymi, których sama uważa za swoich przyjaciół. Mówiąc bardziej wprost, projekt gazociągu budowanego przez Syryjczyków w regionalnej współpracy z Iranem i Rosjanami, stał w poprzek marzeniom wymienionych o przebiegającym zamiast tego przez terytorium Syrii gazociągu amerykańsko-turecko-katarskim.

Baszszar al-Asad znalazł się w tragicznej roli przywódcy niedemokratycznego reżimu, który niemniej jednak pozostawał jednym z ostatnich bastionów resztek Oświecenia w swojej części świata. Dlatego musiał go bronić za wszelką cenę, bo jedyne widoczne na horyzoncie siły, które byłyby zdolne go zastąpić, były o wiele gorsze i wieściły Syrii całkowitą dezintegrację.

Lewicę powinien obowiązywać zakaz oceny reżimów metodą liczenia trupów. Została ona wymyślona przez najnędzniejszych liberałów, żeby „wykazywać”, o ile komunizm jest gorszy od nazizmu, i z liberałami, na ich przyszłe potępienie, powinna na zawsze pozostać. Siły al-Asada mają na sumieniu więcej zabitych niż siły tzw. rebeliantów, ale czy nie dlatego, że te drugie po prostu nie zgromadziły jeszcze tyle władzy, żeby naprawdę się wykazać? Czy chcielibyśmy zaryzykować i dać im szansę je prześcignąć? Bo Syria, ze swoją złożoną kompozycją religijno-etniczną, ma dość niesunnickich mniejszości, by „rebelianci” pobili szybko poprzednie rekordy, gdyby tylko ustabilizowali swoją kontrolę nad terytorium na tyle, żeby przystąpić do upragnionej eksterminacji „kafirów”.

Całkowite przechwycenie syryjskiej „rewolucji” przez wspieranych z zewnątrz salafickich ekstremistów (już w 2012) oraz pogrzebanie (m. in. przez Departament Stanu Madame Clinton) szans na rozwiązanie konfliktu przy stole negocjacyjnym, powodują, że istnieje dziś tylko jeden realny scenariusz na zakończenie wojny w Syrii i na to, że kraj ten będzie się kiedyś znowu nadawał do życia: zwycięstwo sił rządowych Baszszara al-Asada i rekonsolidacja przez nie syryjskiego państwa.

Różnica między reżimem Baszszara al-Asada a „rebeliantami” (jedynymi, którzy się liczą militarnie i politycznie) to różnica między reżimem, który jest owszem reakcyjny, ale pozostaje wciąż w granicach horyzontu Oświecenia, a siłami, które dążą do wyzerowania wszystkich Oświecenia zdobyczy, jakkolwiek niedoskonała byłaby ich historyczna realizacja na terenie Syrii. W Syrii Baszszara al-Asada przyszła walka polityczna będzie się toczyć o poszerzanie praw. W Syrii salafitów walkę trzeba będzie zacząć od samej tych praw idei, od samego początku. To różnica między walką o wydawanie opozycyjnej prasy, a walką z prawem oficera zwycięskiej formacji zbrojnej, by gwałcić wedle upodobania dowolnego chłopca, a potem jego ukarać za homoseksualizm śmiercią przez zrzucenie z dachu wysokiego budynku na oczach tłumu.

Znawcy polityki Władimira Putina, którzy zajmują się czymś poważniejszym, niż kreowaniem go na nowego Hitlera, zwracają uwagę, jak traumatycznym przeżyciem była dla niego katastrofa zachodniej interwencji w Libii i obalenie Kaddafiego. To, że nie stanął na wysokości zadania, że będąc jednym z nielicznych władców tego świata, który dysponował jakimiś realnymi środkami, by zapobiec katastrofie, całkowicie zawiódł, Putin postrzega jako swoją wielką klęskę polityczną o historycznym znaczeniu. Putin postanowił nie dopuścić do tego, by w Syrii powtórzył się ten sam scenariusz. Nie powinno być zgody na znak równości między interwencją Rosji po stronie al-Asada, a interwencjami, które wywołały wojnę w Syrii próbami obalenia rządu i oddały prawie całą opozycję w ręce ekstremistów. Interwencja Rosji ma na celu zakończenie wojny – w jedyny możliwy dziś sposób, czyli przez zwycięstwo rządu. Interwencja Rosji odbywa się na tego rządu prośbę, wystosowaną do Rosji jako sojusznika. Na prośbę rządu, który w rozumieniu prawa międzynarodowego pozostaje jedynym legalnym rządem Syrii. Nawet jeśli to się odbywa – a odbywa się – w ramach rosyjskiego projektu imperialnego, nie ma tu żadnej symetrii imperializmów. Nawet jeśli Rosja broni swoich geopolitycznych interesów, nie można nie docenić zimnej krwi i racjonalizmu, z jakimi Kreml reaguje na podejmowane z różnych stron próby wytrącenia Rosjan z równowagi. W każdej z tych sytuacji, od zestrzelenia przez Turków rosyjskiego samolotu nad Syrią, po zabójstwo ambasadora Rosji w Ankarze przez obłąkanego 22-letniego policjanta, Putin wybrał drogę deeskalacji napięć.

Choć wiem, że zostanie mi to gdzieniegdzie zarzucone, to wszystko nie znaczy wcale, żebym uważał, iż Putinem kieruje jakiś znaczący impuls uniwersalistyczny. Nigdy dość powtarzania, że Putin nie jest człowiekiem z naszej (tj. lewicy) bajki. Putin nie jest człowiekiem projektu w jakikolwiek sposób uniwersalistycznego, czy postępowego. Jest cynicznym człowiekiem władzy, jego wizja polityczna jest na wskroś konserwatywna, reakcyjna. Bardziej niż o cokolwiek innego chodzi w niej o zachowanie pewnych stabilnych ram dla istniejących stosunków władzy i miejsce w nich Rosji odzwierciedlające to, na co ona jego zdaniem zasługuje. To, że taki polityk, rodzaj postmodernistycznego cara, stał się de facto obrońcą resztek, które się jeszcze nie zawaliły po arabskich realizacjach projektu oświeceniowego, nie jest miarą jego wielkości (uniwersalizmu, „oświeceniowości”, postępowości, czy jak to nazwiemy) – jest to miarą politycznej i etycznej nędzy i degrengolady ostatnich dziesięcioleci polityki Zachodu w stosunku do Bliskiego Wschodu. Może się wkrótce okazać, że interwencja Putina w obronie reżimu Baszszara al-Asada położyła przynajmniej wreszcie kres największemu źródłu zła w tamtej części świata: zachodniej doktrynie „wymiany reżimów”.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie (5 stycznia) na łamach portalu Strajk.eu.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

 

Zaostrzenie ustawy, albo Przyganiał liberał PiSowi

Odkąd w wyborach 2015 roku władzę w Polsce przejęło Prawo i Sprawiedliwość, a w wyczyszczonym z jakiejkolwiek, nawet choćby nominalnej, farbowanej lewicy parlamencie otworzyło się tak dużo miejsca dla skrajnej prawicy, polscy liberałowie przeżywają chwile demokratycznego uniesienia. Nawet do niedawna ortodoksyjnie „apolityczni” artyści, a także telewizyjni celebryci najlepszego z możliwych światów, wychodzą zachwyceni własnym zaangażowaniem na ulice Warszawy i innych miast w gestach zdecydowanego protestu. Nie podoba im się niszczenie dorobku minionego ćwierćwiecza, chcą powrotu do tak już przecież dobrze zbudowanej liberalnej demokracji, tej sprzed roku 2015. Na tę okoliczność przestali się nawet wstydzić skarpetek w sandałach Wałęsy, który znów stał się dla nich symbolem. Nawet prawa kobiet nagle okazały się im interesujące, chociaż dla ich czołowych przedstawicieli dlatego, że „są sexy i konsekwentne”.

Są tak zaskoczeni nagłą utratą gruntu pod nogami, tak skołowani – przecież mówili ludowi, że PiS jest be, a lud zupełnie nic nie rozumie! – że nawet na łamy „Gazety Wyborczej” (of all places!) wpuścili trochę lewicowej krytyki III RP. Choć wciąż się bronią przed przyjęciem czegokolwiek z tej krytyki do wiadomości.

Najważniejszym zadaniem, jakie sobie ta lewicowa krytyka postawiła, jest wykazanie – i wskazanie tego liberałom, do tej pory skłonnym jedynie do ośmieszania lewicy – że to oni właśnie, liberałowie różnych denominacji, przez ćwierć wieku wyhodowali dziesiejszy PiS i wepchnęli polskie społeczeństwo w jego ramiona.

Z daleka (mieszkam w Londynie) wygląda na to, że dominujący nurt tej krytyki skupia się na tym: liberałowie (różnych denominacji) przez ponad dwie i pół dekady restauracji kapitalizmu w Polsce zbudowali społeczeństwo ogromnych nierówności ekonomicznych, dumne z tego, że na rynku europejskim konkuruje wyłącznie tanią siłą roboczą, pozbawione elementarnych ochronnych struktur państwa opiekuńczego oraz egoistyczną kulturę, w której każdy sam jest winien własnej niedoli, a jeśli sobie nie radzi, to zasługuje tylko na pogardę; PiS jest dla III RP i jej liberalnych budowniczych powrotem wypartego, zemstą tego, co wykluczone.

Ale PiS jako powrót wypartego i zemsta tego, co wykluczone przez liberalne fantazje o wieżowcach, autostradach i pendolino, to mimo wszystko dopiero połowa prawdy. Tego też nie możemy liberałom zapomnieć. To też musimy im teraz powtarzać.

We wtorek 5 lipca 2016 obłąkana katolicka prawica złożyła w Sejmie „społeczny” projekt ustawy, której celem jest całkowity zakaz aborcji, nawet w przypadku ciąży pochodzącej z gwałtu na nieletniej, płodu tak uszkodzonego, że nie ma szans na przeżycie, czy ciąży zagrażającej życiu noszącej ją kobiety. Przepisy antyaborcyjne to jeden z najbardziej wyrazistych przykładów na to, że polscy liberałowie, gdy patrzą z przerażeniem na stojący naprzeciw nich PiS i gorszą jeszcze prawicę w jego ogonie, patrzą na potwora, którego własnoręcznie hodowali i żywili przez ćwierć wieku.

Ta propozycja nie odrzuca bowiem wcale obowiązującego dotychczas w Polsce aborcyjnego „kompromisu”, tylko posuwa go do jego logicznej konkluzji; maksymalizuje milczące założenia już obowiązującej ustawy z 1993, a zwłaszcza realnej społecznej praktyki jej egzekwowania – w rzeczywistości zabieg aborcji bywał przecież w Polsce nieosiągalny nawet w tych nielicznych przypadkach, w których był prawnie dozwolony. Bo „sumienie lekarza”. Obowiązujący w Polsce dotychczas „kompromis aborcyjny” był w rzeczywistości jednym z najostrzejszych, najbardziej bezlitosnych w Europie reżimów prawa w tym zakresie. „Kompromis” ów, podobnie jak dogmat o jego nienaruszalności, był dziełem polskich liberałów (różnych denominacji). Katolicko-narodowa prawica próbuje dzisiaj postawić w tej sprawie kropkę nad „i” napisanym dawno temu przez polskich liberałów, a nie odrzucić ich „demokratyczny dorobek”.

Smutne losy praw reprodukcyjnych kobiet w III RP są jednym z najbardziej wyrazistych manifestacji znacznie szerszego problemu: stosunku III RP do wartości i dziedzictwa Oświecenia w ogóle.

Polscy liberałowie z rozmysłem zredukowali kategorię postępu do wolności akumulowania bogactwa dla tych, którzy dysponują odpowiednimi kapitałami. Ofiary procesów akumulacji liberałowie (różnych denominacji) porzucili nie tylko dlatego, że o nich zapomnieli, nie widzieli ich z okien swoich biurowców, bo tak zaaferowani byli romancą własnej „wolności gospodarczej”. Ofiary te porzucili, bo takiego dokonali wyboru, świadomie.

Język klasowej pogardy – w życiu codziennym, mediach, kulturze głównego nurtu – pomagał im z tym żyć bez wyrzutów sumienia. (Teraz ten język się na nich mści, pogarda powraca odwrócona.) Sam spokój sumienia nie wystarczy jednak, żeby spokojnie sprawować władzę i cieszyć się z przywileju własnej wolności gospodarczej. Dlatego rozmyślnie otworzyli puszkę z demonami, i od czasu do czasu uchylali jej wieczko. Demonami najbardziej reakcyjnych, antyoświeceniowych elementów dziedzictwa polskiej kultury, dla których wytępienia cztery dekady PRL niestety nie wystarczyły.

Czasem była to bierna, pasywna zgoda na stosowaną przez katolicko-narodową prawicę metodę faktów dokonanych – jak z krzyżem, który zawisł w Sejmie. Częściej jednak aktywne działanie samych liberałów, którzy wpuścili Kościół katolicki do szkół, pozwalając mu najpierw sączyć swą truciznę na lekcjach religii, a potem stopniowo, krok po kroku, kolonizować program nauczania innych przedmiotów. (Liberałowie często mówili, że w Polsce trzeba się liczyć z przywiązaniem społeczeństwa do wartości katolickich; prawda jest jednak taka, że ćwierć wieku tych ustępstw z czasem wytworzyło to przywiązanie, a nie odpowiedziało na nie; każdy poważny socjolog potwierdzi, że na początku lat 90. Polacy byli znacznie bardziej tolerancyjnym i otwartym społeczeństwem.)

Wkrótce uczniowie niezależnie od wyznania lub jego braku, na lekcjach polskiego, musieli pisać wypracowania na temat „A jak ty wyraziłbyś swoją wiarę?”. Historia została sprowadzona do opowieści o królach i walkach narodów pojmowanych jako ponadczasowe byty organiczne – kpina w żywe oczy z tego, czym historia jest dzisiaj jako nauka. Daję głowę, że do dzisiaj dzieci uczą się wciąż w polskich szkołach, że ludzie dzielą się na rasy białą, żółtą i czarną. Czy współczesny polski maturzysta lub maturzystka, po współczesnej polskiej szkole, wie, że na ziemiach polskich jeszcze w połowie XIX wieku panowało, pod nazwą pańszczyzny, niewolnictwo, i całkiem prawdpodobnie jest on lub ona potomkiem takich niewolników? Czy współczesny polski maturzysta lub maturzystka wie, że Adam Mickiewicz był socjalistą? A jak zareagowaliby na miłosne listy młodego Fryderyka Chopina do Tytusa Wojciechowskiego?

Na szkole się nie skończyło. Muzeum Powstania Warszawskiego, wszechobecny kult Jana Pawła II, filmy o bitwach warszawskich i wiedeńskich, telewizyjna i filmowa propaganda niestrudzenie zrównująca Związek Radziecki z III Rzeszą.

Każde żądanie poszerzenia praw socjalnych kwitowane hahaszkami, że takie rzeczy to w komunizmie, a to już było i nie wróci. Z tego przecież tylko Gułag i Alternatywy 4. Każdy głos w sprawie praw kobiet czy praw mniejszości seksualnych – paternalizowany lub gromiony (przez liberałów różnych denominacji) za niepotrzebne jątrzenie, awanturnictwo, nieodpowiedzialne skandalizowanie i brak szacunku dla w takim znoju wypracowanych „kompromisów”.

Demony anty-Oświecenia miały pełnić rolę ściśle funkcjonalną. Miały straszyć całym tym strasznym złem, do jakiego prowadzą sny o emancypacji ludzkiej i uniwersalnej równości nas wszystkich. Miały zamykać ofiary restauracji kapitalizmu w ślepych uliczkach irracjonalnych resentymentów i średniowiecznych niemal fiksacji na wszystkim tym, co tak łatwo zasysa emocje i energię, przesłaniając jednak realne przyczyny frustracji, cierpienia, niespełnienia, poczucia braku elementarnej kontroli nad własnym życiem.

Puszki Pandory nie da się jednak otworzyć tylko trochę. Nie da się na dłuższą metę utrzymać wszystkiego, co z niej wyleci, pod kontrolą, w instrumetalnym interesie tych, którzy się tą puszką bawią. Demony anty-Oświecenia żyją potem własnym życiem, wracają w końcu także po tych i do tych, którzy wypuścili je na wolność.

Współczesna polska młodzież, Polacy do gdzieś tak 25 roku życia –  urodzeni i wychowani już w całości w III RP – są bezlitosnym świadectwem i produktem ćwierćwiecza Polski zbudowanej i rządzonej przez liberałów (różnych denominacji). Jak można uciec przed faktem, że młodzi Polacy to dziś chyba najgorsza, politycznie i moralnie najbardziej odpychająca i podła młodzież w Europie?

Znajdujemy się w okresie głębokiego, strukturalnego kryzysu kapitalizmu jako systemu światowego – w takich warunkach łatwo rośnie poparcie dla skrajnej prawicy, która uwodzi część młodzieży obietnicą siły i (fałszywej, ekskluzywnej, partykularnej) wspólnoty opartej na „pragnieniu tego, co nas wyzyskuje”. Jest jednak różnica między rosnącym poparciem, a całkowitym skolonizowaniem zbiorowej wyobraźni pokolenia.

W Wielkiej Brytanii jest Britain First, jest English Defense League, robią one duży bajzel, rasiści krzyczą i biją ludzi, zwłaszcza po referndum w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej. Ale jednocześnie dziesiątki tysięcy młodych ludzi wstąpiły do Labour Party od momentu, gdy okazało się, że jej przewodniczącym może zostać jeden z jej najbardziej lewicowych weteranów, Jeremy Corbyn; potem, gdy nim został, a jeszcze potem w kolejnej fali po referendum w sprawie członkostwa w UE. Francja ma Front National, ale francuscy dwudziestolatkowie w liczbie dziesiątek tysięcy walczą na ulicach Paryża przeciwko reakcyjnej nowelizacji prawa pracy (loi El Khomri), a nie z uchodźcami czy „pedałami”. Mimo katastrofalnej porażki rządu Syrizy w konfrontacji z neoliberalnym monstrum Unii Europejskiej, greckiej lewicy udało się zatamować i zmarginalizować faszystowski Złoty Świt. Hiszpańska i portugalska młodzież domaga się od swoich rządów i władz swoich miast polityki społecznej i przyjęcia więcej uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Od Wielkiej Brytanii, przez Hiszpanię, po Grecję, młodzież jest nadzieją na to, że istnieje jeszcze (potencjalnie) jakaś przyszłość dla Europy.

Jednak nie w Polsce. W Polsce – im niżej schodzimy po drabinie wieku, w tym głębszy zstępujemy reakcyjny mrok. Jeśli między Wisłą a Bugiem spotykamy kogoś, kto wierzy wciąż w wartości Oświecenia, to największe prawdopodobieństwo jest, że urodził się, jeżeli nie wychował całkowicie, jeszcze w PRL. To młodzi Polacy najbardziej nienawidzą cudzoziemców, muzułmanów i uchodźców, których nigdy nie widzieli, a także kobiet, którym się jakiś Arab podoba. No i „pedałów”. To wśród młodych jest też największe poparcie dla zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.

Tej młodzieży nie zdążył przecież jeszcze wychować Jarosław Kaczyński. On ją taką zastał, wychowaną przez ćwierć wieku przez polskich liberałów (różnych denominacji). III RP wychowała potwory.

Puszki Pandory – puszki z demonami anty-Oświecenia – nie da się otworzyć tylko trochę.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Nie, rządy PiS nie przypominają PRL

Dwie ulubione intelektualne zabawy współczesnych liberalnych elit w Polsce, gdy wypada przybrać minę obrońców demokracji, praw i wolności. Pierwsza: co złego, to islam. Widzieliśmy to niedawno, gdy liberalne feministki reprodukcyjnych praw kobiet zagrożonych przez nowe legislacyjne pomysły katolicko-narodowej prawicy bronić postanowiły przy użyciu rasistowskich „skrótów myślowych”. Druga: co złego, to PRL. Agnieszka Holland dla prasy polskiej a Andrzej Wajda dla prasy niemieckiej buszują w odważnych paralelach. Czyż to nie wygląda wszystko dokładnie jak PRL? Bo czyż istnieje bardziej niepodważalny argument na niesłuszność jakiejkolwiek polityki, niż porównanie jej do PRL?

Kiedy widzę takie rzeczy, w kieszeni otwiera mi się ten cytat:

Ulubiona metoda moralizującego filistra polega na identyfikowaniu zachowania się reakcji i rewolucji. Odnosi on jednak w tym przypadku sukcesy tylko wtedy, gdy powołuje się na analogie formalne. Dla niego carat i bolszewizm są bliźniakami. Sporządza inwentarz wspólnych cech charakterystycznych katolicyzmu, ściślej jezuityzmu, i bolszewizmu. […] Cechą charakterystyczną tych analogii i podobieństw jest to, że przy ich stosowaniu całkowicie ignoruje się materialne podstawy rozmaitych nurtów, tj. ich naturę klasową i przez to obiektywną rolę dziejową. Zamiast tego za punkt wyjścia przy ocenie i wartościowaniu przyjmuje się dowolne, powierzchowne i drugorzędne objawy, najczęściej stosunek tych prądów do jakiejś abstrakcyjnej zasady, która dla danego krytyka ma szczególną wartość zawodową. Odpowiednio więc dla papieża rzymskiego bliźniakami są wolnomularze, darwiniści, marksiści i anarchiści, gdyż wszyscy oni bluźnierczo zaprzeczają niepokalanemu poczęciu. Dla Hitlera bliźniakami są faszyzm i bolszewizm, gdyż nie podporządkowują się powszechnemu prawu wyborczemu, itd., itp.

A dla jednego z pierwszych udziałowców korporacji Agora S. A. – chciałoby się złośliwie dodać – ową decydującą zasadą o szczególnej wartości zawodowej byłoby to, kto kontroluje media.

Cytowane wyżej słowa napisał w spazmach lat 30. XX wieku Lew Trocki (w Ich moralność a nasza). Wielka szkoda, że współcześnie w Polsce rolę takich moralizujących filistrów pełnią nasze liberalne elity kulturalne.

Nie, rządy Prawa i Sprawiedliwości nie są powrotem do PRL, ani PRL nie przypominają. Wręcz przeciwnie.

Polska Rzeczpospolita Ludowa miała na sumieniu ciężkie grzechy, ale nawet swoje grzechy popełniła wewnątrz horyzontu Oświecenia, do którego ideałów i wartości była nie tylko deklaratywnie przywiązana. To PRL uczyniła Polskę nowoczesnym, nawet jeśli na półperyferyjny sposób, krajem, a Polaków nowoczesnym społeczeństwem. Zredukowała nierówności, otworzyła milionom ludzi drogi awansu społecznego, przekształcając de facto feudalny w większości kraj, przed wojną jeden z najbiedniejszych w Europie, w kraj w znacznym stopniu zindustrializowany, z funkcjonującą strukturą państwa dobrobytu, od darmowych przedszkoli po wypłacane przez państwo emerytury. Zbudowała powszechny system ochrony zdrowia na ówczesnym europejskim poziomie, ogromnie wydłużając długość życia mieszkańców kraju. Zlikwidowała analfabetyzm, zaprosiła chłopskie dzieci do miast, chłopskie i robotnicze zaś na uniwersytety, potem do ról lekarzy, inżynierów, artystów. Zbudowała miliony mieszkań, znalazła sposoby, by biblioteki i kina funkcjonowały też na wsi. Polkom przyznała prawa, o które w wielu krajach Europy Zachodniej kobiety długo jeszcze musiały walczyć (niektóre spośród tych praw wkrótce po upadku PRL zostały zresztą Polkom odebrane).

Owszem, brakowało wolności politycznych, prasa i kultura były pod kontrolą monopartii (nie na tyle dotkliwą, by przeszkodziła jednak powstawaniu wspaniałej literatury, kina i telewizji, przy których dorobek ostatniego ćwierćwiecza raczej blednie, na co twórczość samego Wajdy w PRL i w III RP jest zresztą najlepszym przykładem). System nie był demokratyczny, a walka o prawa polityczne i działalność opozycyjna spotykały się nieraz z brutalną reakcją aparatu państwa (w wielu formalnych demokracjach liberalnych działo się jednak wtedy dokładnie to samo, wystarczy spojrzeć na historię ruchów politycznych czarnej ludności Stanów Zjednoczonych).

Nawet ten składnik PRL – deficyt praw politycznych – wynikał ze stricte oświeceniowego horyzontu etycznego, w ramach którego zbudowano PRL. Był to horyzont wspólny wielu postępowym projektom peryferii i półperyferii systemu światowego, nie było w nim nic złowieszczo wyjątkowego dla PRL. Etyka owa zakładała, że jeśli zbawienie ludzkości jest możliwe, to tylko na tym świecie, bo innego świata nie ma. Że prowadzić do tego zbawienia musi najpierw zniesienie niepotrzebnego cierpienia – głodu, zimna z braku dachu nad głową, przedwczesnej śmierci na uleczalne choroby. Że zniesienie takiego niepotrzebnego cierpienia ma pierwszeństwo przed pełnią praw politycznych, którą w zastanym (niewymarzonym) globalnym układzie sił odsunięto na niesprecyzowane później. Teraz wiemy – i wielu wtedy już się spodziewało, czerpiąc z samego lewicowego dorobku intelektualnego (Róża Luksemburg z jej „nie ma socjalizmu bez demokracji”, wspomniany Trocki) – że doprowadziło to do wykształcenia się biurokracji partyjnej jako klasy panującej, która ostatecznie, w obronie własnego klasowego interesu, gdy PRL zaczęła się ekonomicznie rozsypywać (bynajmniej nie tylko z własnej winy), uruchomiła proces restauracji kapitalizmu. Grzechy i porażki PRL pojawiły się tam, gdzie nie dorosła ona do swoich oświeceniowych ideałów i ambicji, gdzie nie spełniła swoich oświeceniowych obietnic. Nie zmienia to jednak faktu, że PRL była projektem nowoczesnym, postępowym, wyrastającym z dziedzictwa Oświecenia.

Projekt polityczny Prawa i Sprawiedliwości nie tylko nie wyrasta z wartości Oświecenia i nie mieści się w żadnym podobnym horyzoncie – jest on ofensywą na ten horyzont, projektem podważenia i zdarcia z Polski tej niezbyt grubej skorupy Oświecenia, którą się tu jednak udało w końcu położyć na feudalnym, rozpiętym między folwarkiem a plebanią, podłożu polskiej kultury. Tę warstwę w większości położyła zresztą PRL.

Istnieją reakcyjne ideologie, formacje i projekty polityczne, które mimo swego reakcjonizmu są w jakiś sposób bękartami Oświecenia, tzn. przynajmniej jakieś, jakkolwiek wybiórczo i instrumentalnie traktowane, wartości oświeceniowe przywołują. Tak było z różnymi XIX-wiecznymi nacjonalizmami. W przypadku PiS nawet nacjonalizm tego ugrupowania leży gdzieś daleko poza horyzontem charakterystycznym dla nowoczesnych, współczesnych nacjonalizmów – tych, które są, owszem, bękartami, ale jednak bękartami Oświecenia. Tych, które choć kroczą złą stroną historii, to jednak odpowiadają na przemiany współczesnych społeczeństw, a przynajmniej biorą te przemiany pod uwagę. PiS tymczasem wyobraża sobie, że narody się dziś kształtują tak, jak to sobie wyobrażano na przełomie XIX i XX wieku.

PiS-owskie ministerstwo kultury organizuje obciachowe inscenizacje kościelnych ślubów od dawna nieżyjących postaci, a posłowie chcą przedmiotem kryminalnego dochodzenia uczynić każde poronienie. Zachodnie nacjonalizmy afirmują dziś prawo „swoich” kobiet do aborcji czy własne „uznanie” dla praw homoseksualistów, żeby udowodnić wyższość swoich narodów nad innymi, a nawet uzasadniać swoje „prawo” do zbrojnych „interwencji”. Nie mam tu bynajmniej zamiaru być adwokatem „homonacjonalizmu” (Jasbir Puar) ani liberalnego feminizmu na służbie Imperium – chodzi mi jedynie o zarysowanie stopnia odległości PiS od przestrzeni wyznaczanej przez horyzont Oświecenia. PiS jest tak reakcyjny, że nawet inne współczesne reakcjonizmy postrzega jako lewackie fanaberie.

Kiedy przedstawiciele klasy społecznej producentów dóbr kultury, od których w normalnych europejskich społeczeństwach oczekuje się pewnych standardów krytycznego myślenia, produkują tak żenujące porównania, mamy do czynienia z wielką szkodą dla jakości publicznej debaty w Polsce. Od osób, które na codzień zajmują się pracą na symbolach i ideach, mamy prawo oczekiwać głębszego poziomu refleksji, zwłaszcza kiedy nie mogą się powstrzymać od obnoszenia tych swoich przemyśleń od gazety do gazety, od telewizji do telewizji. Tymi „odważnymi atakami” Wajda, Holland et consortes nie wyrządzają PiS-owi żadnej szkody. Wręcz przeciwnie, reprodukują i umacniają strukturę politycznego imaginarium, którego dominacja w Polsce stanowi fundament poparcia PiS. To imaginarium zbudowane jest z wrażeń, afektów i resentymentów w miejsce racjonalnych kategorii pozostających w jakimś związku z materialną rzeczywistością. W tym imaginarium komunizm jest gorszy od faszyzmu, a PRL, czarna dziura w społecznej historii Polski, może być jedynie negatywnym punktem odniesienia, do którego porównać, lub z którym skojarzyć kogoś można i należy tylko po to, żeby go zdyskredytować. U Wajdy i Holland jest dokładnie tak samo.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Smutki tropików

Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne. Wstęp

Niniejszy tekst stanowi wstęp do mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

Na początek, żeby uniknąć nieporozumień, wyjaśnienie, czym ta książka nie jest. Nie jest podręcznikiem systematyzującym wiedzę o najnowszym kinie Ameryki Łacińskiej. Nie jest to pozycja z zakresu (najnowszej) historii kina tej części zachodniej półkuli, która mówi językami hiszpańskim i portugalskim. Nie powstała w ramach badawczego programu czy projektu instytucji akademickiej. Nie jest jej ambicją zebrać i omówić wszystkie istotne dzieła, wszystkich istotnych twórców i ich artystyczne trajektorie. Nie jest też całościowym obrazem kina regionu (powiedzmy na przestrzeni ostatnich dwóch dekad), który by we właściwych proporcjach oddawał, co należne, każdej z latynoamerykańskich kinematografii, i każdemu zasługującemu na to twórcy. Nie jest też propozycją hierarchii czy panteonu dzieł i twórców najważniejszych pośród tego, co kręci się w tej fascynującej części świata.

Czym więc ta książka jest? Dość swobodnym zbiorem kilkunastu esejów, napisanych na przestrzeni kilku lat, które łączy to, że przyglądają się wybranym filmom, filmowcom i problemom filmowym Ameryki Łacińskiej w okresie ostatnich mniej więcej dwóch dekad. Przyglądają się im w sposób, który za cel stawia sobie przeanalizować, wydobyć na powierzchnię bądź postawić pytania o polityczny charakter tych filmów, filmowców i całych kinematografii, a także wykazać – na podstawie analizowanych fenomenów – różnorodność artystycznych i intelektualnych manifestacji tej polityczności.

Konsekwencje takiego podejścia są różnego rodzaju. Negatywna jest np. taka, że systematyczne uporządkowanie fascynującego zjawiska, jakim jest współczesne kino latynoamerykańskie, na potrzeby polskiego czytelnika i kinomana – pozostaje wciąż otwartym zadaniem. Wiele kinematografii różnorodnego przecież regionu pozostało w tym małym zbiorze nietkniętych, a wybór poddanych drobiazgowemu oglądowi filmów może wydawać się arbitralny i przypadkowy. Każdy Czytelnik i Czytelniczka będzie zapewne mieć jakieś własne typy, które w jego czy jej opinii powinny były znaleźć tu swoje miejsce, i typy takie wielokrotnie rzeczywiście na to zasługują. Wybór filmów, które poddałem zabiegom analizy i interpretacji, jest w pewnym sensie arbitralny, zawiera też elementy przypadku. Pisząc swobodnie, bez presji grantu czy projektu akademickiego, do tego w rozrzuconych punktach w czasie, wybierałem filmy, które akurat szczególnie inspirowały mnie do refleksji, bądź wyjątkowo mnie nurtowały, w czym trudno nie zauważyć ogromnej roli odgrywanej przez czynnik subiektywny. Element przypadku z kolei polega choćby na tym, że nie znając hiszpańskiego ani portugalskiego biegle, poruszałem się tylko wśród filmów, które były mi w okresie pracy nad tymi esejami dostępne w językach, którymi władam lepiej.

Ale skoro zdecydowałem się zebrać je razem i uczynić książką, znaczy to, że liczę na to, iż konsekwencje pozytywne przeważą ostatecznie nad negatywnymi. Pierwsza z brzegu byłaby taka, że owa luźna, (pardon le mot) „osobista” formuła pozwalała mi pisać o filmie, twórcy czy problemie wtedy, kiedy miałem faktycznie na dany temat do powiedzenia coś wartego papieru, na którym zostanie wydrukowane. Mogłem sobie odpuścić wyciskanie na siłę czegoś o każdym filmie, filmowcu i kinematografii, który obiektywnie na to zasługuje, odpowiedniej w stosunku do innych proporcji arkuszy drukarskich, nawet kiedy nie miałem na ich temat wystarczająco błyskotliwych czy oryginalnych przemyśleń lub satysfakcjonującej mnie samego wiedzy (w końcu jestem tylko pasjonatem Ameryki Łacińskiej i jej kina, nie legitymującym się jednak żadnym filologicznym „papierem”, który by mnie certyfikował jako „eksperta” od regionu i tematu).

Zdecydowałem się zebrać to wszystko do kupy i uczynić książką także – a może przede wszystkim – dlatego, że w głębi serca myślę, że warto. Warto np. przyglądać się i rozumieć lepiej kino Ameryki Łacińskiej, bo jest fenomenem wyjątkowo interesującym, a zdecydowanie za mało znanym, opisanym i rozumianym na polskim gruncie. Bo jest to model kina – a także myślenia o kinie, odbierania go i interpretowania, który jest w samo to kino wpisany – z polskiej perspektywy zupełnie niebywały. W Ameryce Łacińskiej kino jest polityczne i ani nikogo to nie dziwi, ani nikt nie czuje się w obowiązku z tego tłumaczyć. Jest polityczne na wiele sposobów i na różych poziomach. Jest częścią – i chce być częścią, tak się samo postrzega – społecznych procesów komunikacyjnych. W tych procesach komunikacyjnych pragnie zadawać pytania nie o „Człowieka w ogóle”, jak marudzą do znudzenia młodzi polscy filmowcy, a o człowieka żyjącego w realnych stosunkach władzy i dominacji, konkretnych ekonomicznych stosunkach wyzysku, w pułapkach fałszywej świadomości, itd. Chce te wszystkie stosunki poddawać krytycznej analizie, oskarżać, delegitymizować. Kwestionować ich „naturalność”. Demaskować ich historyczność, ideologiczność, służenie czyjejś dominacji, czyjemuś interesowi. A to po to, by je zmieniać. W Ameryce Łacińskiej kino chce się komunikować ze swoją rzeczywistością społeczną, bo chce ją zmieniać, zmieniać na lepsze. W Ameryce Łacińskiej kino ma ambicje krytyczne i emancypacyjne, ambicje, których nie zdołały pogrzebać dekady bezwzględnej przemocy faszystowskich dyktatur. W Ameryce Łacińskiej, w przeciwieństwie do Polski, filmowcy nie uznali peryferyjnego położenia (oraz funkcji w globalnym podziale pracy i rozkładzie sił ekonomicznej i politycznej dominacji na skalę światową) swojej części świata jako wymówki i pretekstu do prowincjonalności i prowincjonalizacji swojej własnej kulturalnej produkcji, do akceptacji wąskiego, partykularnego pola widzenia, do rezygnacji z najwyższych stawek uniwersalizmu i centralnych kwestii współczesności, do budowy wspólnot opartych na resentymencie, do prowincjonalnego prymusostwa w „doganianiu” „lepszej” części świata, ani do zamykania się w enklawach eskapistycznego elitaryzmu. Dokonali aktywnego, świadomego wyboru, by ze swojego peryferyjnego położenia przyjrzeć się nowoczesności, z jej zagrożonym dziś i chwiejącym się, znajdującym się pod prowadzonym ze wszystkich stron atakiem dziedzictwem Oświecenia – z boku, z ukosa. By w ten sposób, z takiej pozycji, pokazać nowoczesnosć z tym wszystkim, co w hegemonicznym centrum poddaje ona nieustannej pracy ukrywania i odsuwania z pola widzenia, mistyfikacji. By z takiej pozycji pokazać ją lepiej, przywołać jej obietnice do tablicy.

W cyklu londyńskich wykładów imienia Edwarda Saida jednego z wystąpień udzielił (w 2013 r.) Noam Chomsky[1]. Mówiąc o eskalacji imperialnej przemocy Stanów Zjednoczonych, militaryzacji ładu światowego pod komendą USA, korupcji rządów na całym świecie podążających neofaszystowską ścieżką nadzwyczajnych zatrzymań, eskalacji regularnego stosowania tortur, zawieszania norm prawnych, „dronizacji” międzynarodowej realpolitik, zwrócił uwagę, że jeden region geopolityczny kategorycznie odmówił podporządkowania się tym promowanym w ciągu ostatnich dwóch dekad z Waszyngtonu globalnym procesom: Ameryka Łacińska.

Państwa regionu nie przystąpiły do militarnych agresji Imperium Dolara, nie przyłączyły się do międzynarodowych kampanii ich dyplomatycznej legitymizacji, nie włączyły się do skandalu „wojny z terroryzmem”, nie torturowały ani nie przekazywały Stanom Zjednoczonym „wrogich bojowników”, nie umożliwiły też żadnej z tych rzeczy na swoim terytorium. Miały odwagę uznać w swoich stosunkach dyplomatycznych niepodległość Autonomii Palestyńskiej, kwestionując interesy amerykańskiego oczka w głowie na Bliskim Wschodzie i tym samym świętej krowy prawa międzynarodowego. Zaoferowały azyl śmiałkom, którzy Imperium Dolara rzucili najbardziej bezczelne wyzwanie (Julianowi Assange i Edwardowi Snowdenowi), a nawet – ustami prezydent Brazylii Dilmy Roussef przemawiającej przed Zgromadzeniem Ogólnym Narodów Zjednoczonych – ośmieliły się rzucić wyzwanie programowi globalnej inwigilacji amerykańskiej NSA. W tym samym czasie istotne postępy dokonują się w zakresie praw kobiet i mniejszości seksualnych. Brazylia zakwestionowała prymat międzynorodowego reżimu praw autorskich i patentowych przed uniwersalnym interesem społecznym. Społeczeństwa regionu walczą o swoje samostanowienie, o ideały równości, wolności, społecznej inkluzji i indywidualnej godności; stawiają opór przemocy eksploatującego ich zasoby naturalne kapitału (najczęściej z siedzibą na Wall Street) oraz demonom partykularyzmu i fundamentalizmu, nawet – a może w szczególności – pomimo iż w niektórych krajach radykalizuje się i konsoliduje także wielka własność ziemska, nie stroniąca nawet od „starego zimnowojennego aliansu” ze szwadronami śmierci[2] oraz od dyrygowanych z północnego Imperium zamachów stanu i ich usiłowań (Honduras, Wenezuela). Mówiąc słowami znakomitego historyka Ameryki Łacińskiej Grega Grandina, „[w] obliczu nieubłaganie ponurych wieści napływających z reszty świata, wydaje się czasami, że Ameryka Łacińska pozostaje ostatnim bastionem Oświecenia”[3].

Mówiąc krótko, kino współczesnej Ameryki Łacińskiej jest tak bardzo ważne z tego samego powodu, dla którego tak ważne jest wszystko to, co dzieje się dziś w Ameryce Łacińskiej. Kino Ameryki Łacińskiej jest częścią tej samej wielkiej walki o – zagrożone dziś bardziej niż kiedykolwiek – dziedzictwo Oświecenia, o urzeczywistnienie jego emancypacyjnych, egalitarnych ideałów, o spełniene jego obietnicy. O skok ludzkości z Królestwa Konieczności do Królestwa Wolności. Nie trzeba specjalnego radykalizmu ani nadzwyczajnego wysiłku, by skonstatować, że są to sprawy dawno porzucone przez zdecydowaną większość filmowców nad Wisłą (co ma swój udział w ich marginalizacji w obiegu kina światowego, problem, którego nie mają dziś Latynosi), niespecjalnie także rozumiane przez mainstream polskiej krytyki filmowej, z jej dominującym kształtem rozpiętym do niedawna niemal zupełnie gdzieś między tchórzliwością naiwnego humanizmu Tadeusza Sobolewskiego z jednej, a obłąkaniem antykomunistycznego neonitzscheanizmu Krzysztofa Kłopotowskiego z drugiej strony.

Pomyślałem, że zebranie tych esejów w postać wspólnego tomu ma sens przede wszystkim dlatego, że wskazałoby takie ścieżki interpretacji tego kina, taki sposób myślenia o tym kinie, oraz taki sposób myślenia o kinie w ogóle. Zdając sobie sprawę z tego, że pozwalam sobie niejednokrotnie na interpretacyjne szarże, jestem jednocześnie przekonany, że tak daleko idące interpretacje, czasem nawet interpretacyjna brawura jest wpisana w same intencje tego kina. Z taką samą – przede wszystkim polityczną – odwagą interpretowania rzeczywistości ono samo siebie projektuje: interpretowania rzeczywistości z odwagą sięgania do jej sedna (jej Realnego – Kapitału), i sięgania tam po to, by ją (rzeczywistość) zmienić. Ponieważ moja wiedza o Ameryce Łacińskiej nie ma charakteru „profesjonalnego”, jak bym nie starał się ich uniknąć, ryzykuję tu i ówdzie uproszczenia, a może nawet jakieś nieporozumienie, ryzyko to biorę jednak na siebie, gotów do spotkania z kompetentnymi korektami moich interpretacji. Chyba warto. We współczesnym kinie latynoamerykańskim chodzi bowiem o najwyższe stawki współczesności, jeżeli nie naszej cywilizacji w ogóle; stawki, których z takim wysiłkiem i tak często nadaremnie szukać trzeba tak w polskim kinie, jak i w polskim myśleniu o kinie.

Jarosław Pietrzak

Voy a explotar

Juan Pablo de Santiago i Maria Deschamps w filmie „Voy a explotar”, reż. Gerardo Naranjo, Meksyk 2008.

Przypisy

[1] Wykład z marca 2013 Violence and Dignity: Reflections on the Middle East dostępny jest w całości w serwisie YouTube: http://www.youtube.com/watch?v=nZ0VzkahoGE. Data dostępu: 3 paźdźernika 2013.

[2] Greg Grandin, The Last Colonial Massacre: Latin America in the Cold War, Chicago – London: University of Chicago Press, 2011 (updated edition), s. xii.

[3] Tamże, s. xiii. Jeżeli nie zaznaczam, że jest inaczej, cytaty z literatury w języku angielskim i francuskim są w moim własnym przekładzie.

Zdjęcie nad tekstem to fotos z filmu Madame Satã, reż. Karim Aïnouz, Brazylia 2002. Na zdjęciu Lázaro Ramos.

Niniejszy tekst stanowi wstęp do książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne

Polub mnie na Facebooku, żeby być na bieżąco.