Horyzonty pozornej równości. Przestrzeń w Nordic noir

Uderzającą cechą najlepszych seriali spod znaku Nordic noir – skandynawskich/nordyckich seriali kryminalnych, które podbiły globalny rynek telewizyjny od czasu legendarnego duńskiego Forbrydelsen, w Polsce z jakiegoś powodu wyświetlanego pod angielskim tytułem The Killing – jest sposób, w jaki funkcjonuje w nich przestrzeń. Coś w tym sposobie przenosi się z serialu na serial, wydaje się charakteryzować nie pojedyncze tytuły, nie dzieła poszczególnych twórców (jako ich autorska „sygnatura”), ani też produkcje poszczególnych nadawców telewizyjnych, a cały gatunek jako taki. Ujawnia się raz po raz w najciekawszych, najbardziej emblematycznych i najlepszych produkcjach telewizji szwedzkiej, duńskiej, fińskiej i norweskiej.

Nie ta sama Natura

Przestrzeń, pod postacią Natury, zawsze narzucała się skandynawskim narracjom – od islandzkich sag, przez powieści Selmy Lagerlöf, Knuta Hamsuna czy Vilhelma Moberga, po kino Victora Sjöströma, Bo Widerberga, Jana Troella czy Billego Augusta. Za wyjątkiem niedużej Danii krainy rozciągające się na północy Europy cechuje bowiem niska jak na warunki naszego kontynentu gęstość zaludnienia i dość rozległe terytoria (Norwegia jest tak długa jak Wschodnie Wybrzeże USA od Massachusetts po początek Florydy, i to nie licząc w ogóle wysp Svalbardu). Skandynawskie społeczeństwa nawet w okresie pełnej nowoczesności, dojrzałego kapitalizmu, stały w wyjątkowo jaskrawej i bezpośredniej konfrontacji z siłami natury, zmuszone stawiać czoła żywiołom srogiej zimy z jej długimi nocami, wyrywać płody opornej ziemi, owoce nieprzyjaznemu morzu, czy pokonywać ogromne odległości z jednej ludzkiej osady do drugiej, pomiędzy nimi przedzierając się przez rozległe obszary wciąż stawiającej człowiekowi opór, nieujarzmionej do końca przyrody.

Choć narracjom spod znaku Nordic noir poetycki rytm wybijają piękne północne panoramy i dalekie plany – horyzonty Kopenhagi, Malmö czy Helsinek, linie brzegu na Sundzie, Morzu Północnym czy na Bałtyku, ciemne smugi północnego, iglastego lasu – taka przestrzeń robi tam coś zupełnie innego niż u wymienionych klasyków i tylu innych. Ktoś w którymś odcinku w końcu ucieka przez las albo przedziera się przez śnieg po kolana, ale nie są to opowieści o pokonywaniu sił natury per se. Nawet jeśli linia narracyjna w końcu odbija do starego drewnianego domku daleko w lesie czy do małej wioski na odludziu, są to opowieści o środowisku i sprawach wielko- lub mało- ale zawsze miejskich, o społeczeństwach już „nadrozwiniętego” kapitalizmu, tyle że jego północnoeuropejskiego, brzegowego odgałęzienia. Dynamiką, która napędza dramaturgię, jest dynamika klasowych społeczeństw późnej nowoczesności, wraz z napięciami, jakie generuje. Napięciami, które eksplodują zbrodniami, których zagadkom swoje wysiłki poświęcają Sara Lund, Saga Norén, Sofia Karppi, czy Kari Sorjonen. 

Można by oczywiście powiedzieć, że twórcy eksploatują wizerunek swoich krajów, albo bezrefleksyjnie kleją tymi obrazkami sceny i sekwencje rozrzucone w czasie i przestrzeni. Można by, ale byłby to błąd. Bo jednak nie ma w tym nic automatycznego czy odruchowego, nacisk kładziony na te obrazy, sposób w jaki „szyją” narracyjną całość, jest zbyt konsekwentny i – nie bójmy się tego słowa – poetycki. Obrazy mostu na Sundzie snującego się przez mgłę z Kopenhagi do Malmö czy ujętych z góry ośnieżonych dróg przecinających lasy Finlandii (Karppi) należą do wizualnie najpiękniejszych, jakie widzieliśmy w europejskiej telewizji ostatnich lat.

Heroiny i bohaterowie tych opowieści pokonują te przestrzenie nie po to, żeby wyrwać coś przyrodzie – mięso lub korzenie, które wykarmią ich rodziny, odrobinę osłoniętej przestrzeni, które uchroni je przed zimnem czy nocą. Robią to po to, żeby wyrwać kogoś lub siebie z relacji międzyludzkiej przemocy, lub dotrzeć do Prawdy o relacjach takiej przemocy – w nadziei, że Prawda przetnie tej przemocy pętlę. Obrazy szerokiej przestrzeni, łączące wszystko w hipnotyzującą całość, działają tu jak wizualna ewokacja mitu, którego dekonstrukcji i krytyki podejmują się opowiadane przez twórców seriali Nordic noir historie.

Linie poziome

Kiedy kamera odbija na odległość tych pięknych panoram, widzimy kompozycje, w których dominują linie i elementy poziome, horyzontalne. Jasne, pejzaże są zwykle horyzontalne („taki format”); jasne, Kopenhaga pewnie rzeczywiście jest tak „płaskim” miastem (nigdy tam nie byłem); jasne, większość regionu nordyckiego jest raczej niewysoka i… no właśnie, płaska, z wyjątkiem Norwegii i Islandii, które stanowią jego mniejszość – pod względem powierzchni, populacji i produkcji telewizyjnej. A jednak, nawet górzysta Norwegia w serialu Grenseland (tytuł międzynarodowy: Borderliner) ciągnie się po ekranowym horyzoncie dość spłaszczonymi liniami. Poza tym każdą naturalną cechę rzeczywistości można pokazać w obiektywie tak, żeby jej oczywiste cechy podkreślać, uwypuklać, lub je maskować, zaprzeczać im. Można by stosować ukośne kąty, unikać kompozycji z długimi poziomymi liniami w panoramach, albo też przecinać takie linie elementami pionowymi. A jednak – nic z tych rzeczy. Długie linie horyzontu, brzegu, pasy lasu i akwenów w oddali – przecinają ekran wszerz. Ujęcia z góry, pokazujące płaską, równą powierzchnię góry czy lasu tak, żeby płaszczyzna ekranu była mniej więcej równoległa do filmowanej powierzchni ziemi czy wody (Most na Sundzie, Karppi). Masywny budynek głównej centrali duńskiej policji (The Killing) – pokazywany tak, żeby podkreślić ciężką horyzontalność jego niewysokiej struktury, a nie na przykład dominowanie nad tą częścią miasta.

Oprócz tego wszystkiego ogromną rolę odgrywają przestrzenne motywy, „toposy”, które nawet gdyby były inaczej pokazywane (a przecież nie są), z natury rzeczy przywołują w ludzkiej wyobraźni poziomość, horyzontalność – jak most (na Sundzie), czy tunel (podmorski z Helsinek do Tallinna, inwestycja planowana w drugim sezonie Karppi).

Horyzontalna płaskość fizycznej, geograficznej przestrzeni, poetycka emfaza pięknych wizualnych refrenów, jakimi powraca ona na ekran – to wszystko ewokuje powszechne euroatlantyckie wyobrażenie o współczesnych skandynawskich społeczeństwach. Wyobrażenie tak powszechne, że podzielane przez skrajną prawicę, konserwatystów, neoliberałów, chadeków i socjaldemokratów, a na politycznych pogorzeliskach naszej części Europy nawet przez znaczną część lewicy na lewo od oficjalnej lewicy parlamentarnej. Różne są oceny i diagnozy stawiane na podstawie tego wyobrażenia. Na jednym krańcu spektrum buzują niestrudzenie tezy, że to dlatego Szwecja zaraz się zawali, albo nawet „już jej właściwie nie ma”. Na drugim, że skandynawskie społeczeństwa już osiągnęły harmonię i socjalizm (mniejsza o to, że trzy z pięciu są monarchiami), ustanawiając ostateczny horyzont społecznych, postępowych aspiracji naszej cywilizacji. Te niezwykle rozbieżne oceny opierają się na wspólnej podstawie – wyobrażonej równości ucieleśnionej jakoby przez nordyckie społeczeństwa, ich rzekomej klasowej „płaskości”, „horyzontalności”, na tym, że pokonały i przełamały kapitalizmu tendencję do zaostrzania i eskalacji społecznych nierówności.

To tego właśnie wyobrażenia, tego mitu dekonstrukcji podejmują się historie Nordic noir, nawet jeśli w pierwszej chwili wiele z nich wydaje się tę równość podkreślać, akcentując chociażby jej wymiar płciowy. Tak często główną bohaterką jest policjantka, detektywka, inspektorka – kobieta wykonująca pozornie czy też tradycyjnie męską pracę, odważna, silna i dobra w tym, co robi. Czasem nieodczuwająca potrzeby męskiego uznania, czasem nieposzukująca relacji romantycznej, za to często w partnerskich, egalitarnych relacjach z innymi mężczyznami lub mężczyzną, najczęściej w kontekście służbowym.

Nordycki kapitalizm

Śledztwa, które relacjonują seriale Nordic noir, mają jednak za zadanie wykazanie czegoś przeciwnego: Północna Europa jest tak samo klasowa, kapitalistyczna, jak wszystkie inne społeczeństwa euroatlantyckie. Nawet jeśli struktura nordyckich nierówności jest daleka od skandalu, jaki charakteryzuje społeczeństwa anglosaskie czy latynoamerykańskie, wciąż są one społeczeństwami opartymi na strukturalnych nierównościach i wyzysku. Kiedy kryzys finansowy roku 2008 rozłożył islandzki system bankowy, zwracano uwagę, że pomimo egalitarnych i demokratycznych tradycji kraju (Althing to najstarszy istniejący nieprzerwanie parlament w Europie, istnieje od X wieku) elity finansowe trzymające w garści islandzkie banki, to te same rodziny, które kontrolują bogactwo kraju od stuleci. Szwecja natomiast posłużyła badaczom za jeden z dowodów, że najbogatsze rodziny we współczesnej Europie to najczęściej te same rodziny, które były najbogatsze już w XIV wieku.

Zbrodnie, o których opowiadają seriale Nordic noir,ujawniają wciąż głębokie pokłady patriarchalnych stosunków (przemoc seksualna); są włączone w technologie władzy obejmujące swoimi mackami niemal cały globalny system kapitalistyczny (np. narzucona światu przez Waszyngton „wojna z narkotykami”); rezonują na różnych poziomach władzy klasowej i politycznej, okazują się angażować złożone interesy, czasem są przez kolizje tych interesów wywoływane lub przez pogoń za nimi akcelerowane. W Karppi te interesy to pokazany krytycznie inny aspekt nordyckiego mitu: rzekoma „zieloność” tych gospodarek, pokazana raczej jako bezwzględna biznesowa rywalizacja w wyścigu technologicznym motywowana nie troską o wspólne przetrwanie nas wszystkich w warunkach ograniczoności ekosystemów (nordyckie społeczeństwa są w światowej czołówce konsumpcji energii per capita), a akumulacją kapitału, wyścigiem o zyski. Oraz jako rywalizacja o prestiż polityczny i inwestycje transnarodowe.

Skandynawia w Nordic noir to nie żaden socjalistyczny raj, a raczej społeczeństwa, którym udało się awansować w międzynarodowym podziale pracy, usadowić się wysoko w hierarchii rozwoju technologicznego, w łańcuchach przechwytywania wartości w handlu międzynarodowym (stąd tak ogromne znaczenie portów, statków i innych środków transportu międzynarodowego w fabułach). Nie są bezklasowymi społeczeństwami, które wyrugowały ze swojego życia nadmiar klasowej i ekonomicznej przemocy, a raczej małymi społeczeństwami, które dokonały daleko posuniętej „burżuazyfikacji” siebie jako całości (wielki temat Ibsena) i zepchnęły ten eksces na własny, ukrywany na co dzień margines, a przede wszystkim poza granice własnych terytoriów, daleko z pola widzenia. Znamienne, że relacja swego równości, którą obserwujemy między bohaterami pochodzącymi z sąsiadujących krajów skandynawskich (np. Danii i Szwecji w The Killing i Moście na Sundzie) nie znajduje swojego odpowiednika tam, gdzie Finowie spotykają Estończyków (Karppi) czy Rosjan (Sorjonen). Estonia i Rosja leżą gdzie indziej w łańcuchach logistycznych, łańcuchach wartości i hierarchiach technologicznych.

Przypomnijmy sobie moc, z jaką działały na nas obrazy otwierające drugi sezon Mostu na Sundzie. Pozbawiony załogi statek, który płynie „na oślep”, siłą własnego rozpędu, a pod jego pokładem kilka wycieńczonych, chorych, nieprzytomnych, skutych łańcuchami osób. Jakby wyeksportowana na peryferie kapitalistycznego systemu naga przemoc wyzysku wróciła z krainy wypartego ponurą senną marą, statkiem-widmem. Aż się prosi, byśmy szukali jeszcze więcej metafor, które mogłyby stać za tym obrazem. Statek, który płynie sam, przez nikogo nie sterowany, z umierającymi ludźmi na jego pokładzie, na zatracenie – metafora stosunków władzy, które reprodukują się siłą własnej dynamiki, i trzymają zakładników? Władzy kapitalistycznej, bo statek to globalny handel, globalna logistyka, globalne łańcuchy dostaw, szlaki morskie i porty przeładunkowe. Skuci pod pokładem ludzie mogą też przywoływać wypierany fundament kapitalistycznej ekspansji i kapitalistycznego „rozwoju”: kolonialne niewolnictwo. Innym zapomnianym faktem jest, że Dania i Szwecja próbowały swoich sił w wyścigu o kolonie – Dania ma wciąż w takim charakterze największą wyspę świata.

Jednak stawką, o jaką chodzi, jest to, że pozorna równość skandynawskich społeczeństw opiera się na tym, jak struktury globalnego wyzysku, eksploatacji, ekonomicznej przemocy, układają się dzisiaj, wciąż się reprodukują, i jakie miejsce w nich Skandynawia/region nordycki zajmuje współcześnie, ze swoim technologicznym zaawansowaniem, z silnymi systemami finansowymi, z globalną skalą operacji swoich największych korporacji – technologicznych, telekomunikacyjnych, paliwowych i energetycznych, logistycznych, wreszcie zbrojeniowych.

Dziś chciałoby się jeszcze dodać pozycję, jaką nordyckie państwa zdecydowały się zająć w ramach Unii Europejskiej, w odpowiedzi na kryzys strefy euro i kryzys wywołany przez pandemię COVID-19 – w koalicji zamożnych, nastawionych na dominację eksportową egoistów gotowych jeszcze bardziej pogrążyć społeczeństwa południowych i wschodnich peryferii Europy.

Jarosław Pietrzak   

Tekst ukazał się w polskiej edycji „Le Monde diplomatique”, nr 5(165), wrzesień-październik 2020, s.50-51.

Ilustracja: kadr z serialu Most na Sundzie (2011-2018).

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Mam też dwa opowiadania w e-bookach: tutaj i tutaj.

Niemcy są problemem

Być może jest prawdą, że Niemcy nigdy z rozmysłem nie dążyły do osiągnięcia w ramach Unii Europejskiej takiej dominacji, jaką się dziś cieszą. Być może samo tak wyszło. Zjednoczenie Niemiec do największego i najbardziej rozwiniętego przemysłu w UE dodało przewagę demograficzną nawet nad dużymi krajami. Wspólna waluta i kontrola nad Europejskim Bankiem Centralnym, instrumenty, którymi Berlin zarzyna dzisiaj południowy pas Europy – to był przecież początkowo pomysł francuski. Niemcy jedynie nie dali się długo prosić, a kiedy wszystko się już stało, to niepostrzeżenie wykolegowali Francuzów z zamierzonego przez nich franko-germańskiego duumwiratu nad Europą.

Dziś, jak mówi w wywiadzie socjolog schyłkowego kapitalizmu Wolfgang Streeck, Niemcy lubią sobie przy każdej okazji wycierać gębę frazesami o wspólnej Europie, europejskich wartościach itd., ale używają tego wyłącznie do forsowania partykularnych niemieckich interesów.

Jak tymczasem Polska lewica opowiada sobie Niemcy i ich rolę w Europie? Próby racjonalnej krytyki, samego wskazywania, że coś jest nie tak w niemieckiej dominacji nad kontynentem zbyt łatwo i zbyt często są trywializowane jako siłą rzeczy pochodzące z polskiej ksenofobii. Gwiazdy Krytyki Politycznej potrafią nawet dobrych kilka lat po niemieckim zarżnięciu Grecji fantazjować o ratowaniu Europy przez polskie przytulenie się do Niemiec razem z Francją, bywa, że do kompletu z przyjęciem euro. Działacze związkowi pokazują Niemcy jako przykład gospodarki wysokiego uzwiązkowienia, wysokich płac, stabilnego zatrudnienia i układów zbiorowych. Wspólny mianownik wszystkich tych wariacji na temat (intonowanych zawsze z podziwem) jest taki, że Niemcy – albo jako oparcie dla konstruktywnej współpracy, albo jako wzór do naśladowania – są dla wyzwań i problemów, jakie stoją dziś przed Europą, rozwiązaniem.

Tymczasem jest wręcz przeciwnie, to Niemcy są Europy (nas wszystkich) największym problemem.

Czytaj dalej

Eça i Portugalczycy

Os Maias, w angielskim przekładzie, jako The Maias (po polsku wyszło to kiedyś przetłumaczone jako Ród Maia), czekało u mnie na półce kilka lat. Powieść (z 1888) jest długa, więc musiałem być w odpowiednim nastroju i okolicznościach – długie powieści lubię czytać, kiedy mam do dyspozycji dużo wielogodzinnych bloków czasu.

Mój ulubiony José Saramago powiedział o Os Maias, że to „najwybitniejsza powieść najwybitniejszego powieściopisarza Portugalii”. W Polsce, poza gronem wyspecjalizowanych w tej literaturze filologów, pisarz José Maria Eça de Queiroz (1845-1900) niezbyt jest znany: polski przekład Os Maias wyszedł dopiero równo sto lat po oryginale. Poza Lusofonią (czyli obszarem kulturowym języka portugalskiego) obecnie chyba najbardziej jest Eça kojarzony ze Zbrodnią księdza Amaro (O crime do Padre Amaro, 1875) – w uwspółcześnionej i przeniesionej do Meksyku ekranizacji Carlosa Carrery (2002), nominowanej do Oscara za najlepszy film obcojęzyczny, tytułowego księdza grał Gael García Bernal. Wczesna powieść o cielesnych namiętnościach młodego księdza i ich dramatycznych konsekwencjach ujawniła już jeden z trwałych rysów jego twórczości: fascynację obyczajowymi tabu mieszczańskiej kultury. Powraca u niego np. motyw kazirodztwa, na kartach Rodu Maia, a także w A Tragédia da Rua das Flores. Kazirodztwo często wiąże się u niego z rozdzielonymi, rozbitymi rodzinami, co jest motywem bardzo osobistym. Eça był przez swoją matkę zostawiony z dziadkami tuż po urodzeniu. Jego rodzice pobrali się dopiero, gdy miał cztery lata, ale utrzymywali go na odległość aż do czasu, gdy skończył 21 lat. To zapewne osobisty charakter takich motywów stał za tym, że nie zdecydował się za życia opublikować A Tragédia da Rua das Flores, jakby w obawie, że pewne motywy zostaną odczytane jako zaczerpnięte z historii jego rodziny. A że dochodzi tam do incestu między matką a synem, bał się prowokowania takich podejrzeń.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Os Maias jest rzeczywiście wspaniałą i wspaniale napisaną powieścią. Dzieje ostatnich przedstawicieli jednej z najznakomitszych i nazamożniejszych rodzin Lizbony opisuje Eça pewną siebie, piękną, nierzadko poetycką frazą, połączoną z dyskretnym, ale cały czas obecnym poczuciem humoru. Uczucia i fiksacje swoich bohaterów opisuje z wielkim zrozumieniem, miłością nawet – chcąc się upewnić, że cała ich złożoność będzie odebrana przez czytelnika, potrafi czytelnika przeprowadzić przez pięćdziesiąt stron bez żadnego wydarzenia godnego tego słowa, jednocześnie nie tracąc jego zainteresowania. I choć z takim zrozumieniem i miłością opisuje ich emocjonalne uwikłania, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że świat mieszczańskich konwencji, wszystkie jego gry i gierki, stawki większe i mniejsze, wydają mu się swego rodzaju cyrkiem, z którego po cichu i dyskretnie, ale jednak cały czas się śmieje.

Przedmiotem jego krytycznej, zdystansowanej obserwacji jest kultura mieszczańska w ogóle, ale też jej formacja specyficznie portugalska.

Rentierzy, nudziarze i dyletanci

Jego peryferyjni, portugalscy burżua bardziej niż liberalnych self-made-manów, o których niektórzy z nich czytują, zafascynowani angielską kulturą, przypominają feudalnych ziemian żyjących z renty, z odcinania kuponów od odziedziczonego majątku. W materialistycznych ujęciach globalnej historii społeczno-ekonomicznej uważa się zwykle, że Portugalii i Hiszpanii pozycja hegemona kształtującego swoje zręby we wczesnej nowoczesności kapitalistycznego systemu-świata, pomimo budowy wielkich imperiów kolonialnych, umknęła szybko najpierw do Genui, potem Amsterdamu i Londynu, za sprawą zbyt żywotnych na Półwyspie Iberyjskim struktur feudalnych, z ich preferencją dla demonstrującej władzę widowiskowej konsumpcji nadwyżek przed ich reinwestowaniem w spirali akumulacji kapitału. Eça wydaje się potwierdzać. Główny bohater, Carlos Eduardo da Maia, zostaje lekarzem, otwiera nawet gabinet, ale ponieważ z majątkiem swojego dziadka pracować nie musi, to prawie nikogo nie leczy. Gabinet przydaje mu się bardziej jako platforma dla flirtu i podrywu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zajmował na uniwersytecie miejsce, które zamiast marnować się dla niego mogło było wykształcić jakiegoś lekarza z prawdziwego zdarzenia.

Portugalscy burżua Eçy de Queiroza uwielbiają narzekać na dziadowskość swojego kraju, ale nie wyciągają żadnych wniosków z faktu, że trzymając – jako klasa – w garści większość kraju tego zasobów, to nikt inny jak oni właśnie dysponują środkami i możliwościami, by go ewentualnie ulepszyć. Nie chce im się jednak robić nic, co by wybiegało poza uciechy korzystania z własnych przywilejów; niczym nie potrafią się zająć na poważnie – od czasu do czasu coś ich kręci, ale mamy wrażenie, że z nudów lub dla fanaberii raczej niż z prawdziwej pasji czy powołania. Nic konkretnego z tego nigdy nie wynika. Carlos nie potrafi skupić się na swoich badaniach na tyle, żeby doprowadziły do jakiegokolwiek odkrycia, tak jak jego przyjaciel Ega nigdy nie ukończy swoich pretensjonalnych, bombastycznych projektów literackich. Wszyscy tu ciągle patrzą z podziwem na Londyn i Paryż, punkty odniesienia w każdej sprawie, choć jednocześnie tylko nieliczni z tych burżua wydają się rozumieć lub wiedzieć coś głębszego o francuskiej czy angielskiej kulturze (zabawne i na swój sposób fascynujące są demaskujące to sceny długich konwersacji o byle czym prowadzonych przy kolacjach i innych okazjach).

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Nie wiem, czy słusznie to interpretuję, ale właśnie igraniem z prowincjonalną, peryferyjną mieszanką głupiego podziwu dla wszystkiego, co obce i kojarzy się z jakimś odległym ośrodkiem władzy i splendoru, z elementarnym brakiem pojęcia o świecie, tłumaczę sobie dziwną postać jednego z przyjaciół starego Afonso da Maia, niejakiego Steinbrokena. Eça nie raz i nie dwa pisze o nim, że to dyplomata, przedstawiciel ambasady Królestwa Finlandii w Lizbonie. Nie było nigdy żadnego Królestwa Finlandii. Po wielu stuleciach podporządkowania Królestwu Szwecji, w 1809 Finlandia stała się częścią Cesarstwa Rosyjskiego, w ramach którego była Wielkim Księstwem Finlandii. Eça sam o tym na pewno doskonale wiedział. Rodzice nie dali mu może w życiu miłości, ale posłali go do szkół – najpierw takiej z bursą w Porto, potem na studia do Coimbry – i Eça zrobił w życiu niczego sobie karierę. W dyplomacji. Był portugalskim konsulem w Hawanie, Newcastle-upon-Tyne i Bristolu. Jako dyplomata na pewno wiedział, że Finlandia nie jest żadnym królestwem tylko niesuwerenną prowincją Rosji i myślę, że wprowadził ten motyw na zasadzie zgrywy ze swoich czytelników. Wiedział, że częścią z nich będą tacy sami ludzie, jak mieszkańcy jego powieściowej Lizbony (jeden pyta, czy tam w Anglii to piszą np. romantyczne powieści) i śmiał się pod nosem, zastanawiając się, czy i kiedy się skapną.

Odniesienie i powtórzenie

Angielska tłumaczka Eçy, Margaret Jull Costa, zwraca uwagę, że różne rzeczy „chodzą” w tej powieści parami, wydarzenia się dublują, odbijają w sobie nawzajem:

[…] pierwsze Carlosa zachwycone spojrzenie na Marię Eduardę jest bardziej romantyczną wersją pierwszego spojrzenia jego ojca Pedro na Marię Monforte; podczas gdy romans Egi z żoną żydowskiego bankiera stacza się w farsę, Carlos pakuje się w groteskowy romans z księżną de Gouvarinho; Carlos bije Eusèbiozinho dwa razy, raz w dzieciństwie, potem jeszcze raz jako dorosły; Carlos nigdy nie kończy swojej książki o medycynie dawnej i współczesnej, tak jak Egi Pamiętnik Atomu pozostaje jedynie pomysłem, o którym głównie tylko mówi […].[1]

W tych parach i powtórzeniach kryje się głębsza sprawa – intelektualnie, filozoficznie głębsza. Brazylijski krytyk kultury Silviano Santiago napisał kiedyś esej zatytułowany Eça, autor „Madame Bovary”. Igrał w nim z ideą stojącą za opowiadaniem Borgesa, w którym niejaki Pierre Menard pisze jeszcze raz Don Kichota Cervantesa, kilkaset lat po oryginale. Tam gdzie inni – miejmy śmiałość nazwać ich nawet Eçy literackimi „wrogami” – zrzynanie pomysłów fabularnych z Zoli (La faute de l’Abbé Mouret jako źródło dla Zbrodni księdza Amaro) a zwłaszcza Flauberta (Kuzyn Basilio a Madame Bovary), którego Eça uważał za swojego wielkiego mistrza, Santiago proponuje intrygującą i inspirującą interpretację. Fabularne „powtórzenia” uprawiane przez Eçę są świadomą operacją intelektualną ustawiającą wcześniejszą, słynną powieść pochodzącą z Francji, a więc z dominującej na skalę europejską, „centralnej” kultury (najwięcej fabularnej prozy będącej w obiegu w Europie w XIX wieku pochodziło z Francji i Anglii), na pozycji „metajęzyka” wobec jego własnej, portugalskiej powieści. U Eçy

powtórzenie skutkuje głębią. Innymi słowy, każdy komentarz dotyczący postaw Luisy [bohaterka Kuzyna Basilio – przyp. J.P.] czy także jej męża, nie może być lokowany na konwencjonalnej, wąskiej płaszczyźnie moralnej, gwałtownej reakcji na przyczynę, która jest dla czytelnika oczywista, ale będzie musiał się zorganizować po linii reakcji na wcześniejszy tekst literacki […].[2]

Te „powtórzenia” są u Eçy formą konceptualizacji peryferyjnego położenia jego własnej kultury, szukającej na zewnątrz, w mocarstwowych ośrodkach władzy wzorów do naśladowania, punktów odniesienia, sposobów wartościowania – i czego tam jeszcze, nawet sposobów rozumienia samej siebie. Eça powtarza pochodzący z imperialnego centrum wzór i usiłuje go przerobić, przechwycić, zrobić z niego użytek i pożytek dla kultury położonej na peryferiach, na marginesie.

Piszę o tym wszystkim tak naprawdę dlatego, że lektura Os Maias Eçy de Queiroza skłoniła mnie do wyrażenia mojego ogólnego wrażenia o współczesnych Portugalczykach (choć powieść to XIX-wieczna). Portugalczycy to społeczeństwo, które nauczyło się ze swoich pełnych paradoksów dziejów, że łaska Historii na pstrym koniu jeździ i nauka ta uczyniła ich odpornymi na megalomanię, trzeźwymi, krytycznymi, a także po prostu przyzwoitymi ludźmi z kompasem uniwersalizmu zwykle gdzieś pod ręką.

Pstry koń Historii

Portugalia ma wyjątkowe w Europie położenie geograficzne – na samym końcu kontynentu, graniczy lądowo (od wschodu i północy) tylko z jednym sąsiadem, znacznie większym, wyraźnie dominującym. Bywało, że z tym sąsiadem znajdowała się w unii personalnej, co przy takiej różnicy wielkości oznaczało, że stawała się Hiszpanii jakby prowincją. Kiedy obydwa królestwa wyruszyły na podbój świata, Portugalczycy stali się na czas jakiś potęgą niewiele ustępującą Hiszpanii, rozległością zamorskich posiadłości wzbudzając zazdrość społeczeństw, które w szybkim czasie osiągnęły znacznie, znacznie wyższy poziom ekonomicznego i politycznego rozwoju – jak Niderlandy. Jednocześnie to, co pod postacią konturów na mapie świata wyglądało na jeden z największych triumfów wstępu do nowoczesności, w istocie było objawem słabości, toczącej kraj choroby. Historyk Robin Blackburn sugeruje nawet, że zwycięstwo Portugalczyków z Holendrami w rywalizacji o ziemie w Ameryce Południowej wzięło się m. in. z tego jak bardzo biedniejszym i zacofanym krajem była Portugalia[3]. To bieda Portugalczyków (albo ryzyko niebawem się w nią osunięcia, strach przed deklasacją) powodowała, że nigdy nie brakowało chętnych na ryzykowne zamorskie eskapady. Tak wielu tak niewiele miało do stracenia na miejscu. To reparacje do spłacenia po przegranej wojnie z Anglią mobilizowały portugalską koronę do wypychania za morze kolejnych ławic karaweli, z misją grabieży, wydzierania bogactw odkrytym lądom. To zacofane struktury społeczne kiszącego się we własnym sosie feudalizmu pozwalały na uciekanie tych wszystkich bogactw do ośrodków robiących z nich inny jakiś użytek niż np. wystawianie kościołów o wnętrzach całych ociekających złotem, które stoją do dzisiaj od Porto na północy Portugalii po brazylijski Salvador, wszystkie jak na ironię pod wezwaniem świętego Franciszka. Portugalska grabież zamorskich kolonii, przede wszystkim największej i najzasobniejszej z nich, Brazylii, sfinansowała rozwój nie tylko nie Brazylii i innych kolonii, ale nawet nie Portugalii – sfinansowała za to wczesne stadium rozwoju kapitalizmu w Anglii. Na wiele stuleci umieściła Portugalię w tym dziwnym, żenującym w gruncie rzeczy położeniu: niby-mocarstwa kolonialnego, które wyzyskuje podbite zamorskie lądy, ale tylko po to, by wydojonym z tego wszystkiego być natychmiast przez Wielką Brytanię. Tę relację zależności od Wielkiej Brytanii widać na kartach Eçy, widać ją na ulicach niejednego portugalskiego miasta, na których od czasu do czasu zaskakuje czerwona budka telefoniczna w angielskim stylu, widać ją w tym, że winnice w Dolinie Douro należą do dziś do angielskich rodzin i sprzedają swoje porto pod angielskimi nazwami.

Jakby tego wszystkiego było mało, wyemancypowana największa portugalska kolonia, Brazylia, najpierw ogłosiła się cesarstwem, a potem prześcignęła swoją byłą metropolię na różnych płaszczyznach. Z dwudziestokrotnie większą populacją, to ona jest dziś dominującą kulturą języka portugalskiego, jego największą literaturą, jego największą kinematografią, jego największą kulturą muzyczną, jego największą telewizją. Więcej ludzi na świecie widziało samo tylko Miasto Boga niż jakikolwiek film portugalski. To Brazylia jest globalnym graczem politycznym. Portugalia nie tylko niewiele znaczy w skali świata, ale rozpaczliwie słaba jest już w ramach zaledwie Unii Europejskiej, która o mały włos nie zawiesiła tam pod osłoną nocy demokracji, gdy tamtejsza lewicowa koalicja ośmieliła się wyrazić sceptycyzm w stosunku do podporządkowanej niemieckim obsesjom i interesom „wspólnej waluty”.

Ta nasycona kolejnymi, sobie właściwymi paradoksami relacja z Brazylią też się odbija w Os Maias. Brazylia w swoim położeniu w stosunku do Portugalii dubluje położenie Portugalii wobec Londynu, ale sama jest równolegle w takim samym położeniu także i wobec Wielkiej Brytanii, bo Londyn jest wtedy stolicą Rynku Światowego – bycie dostawcą surowców na potrzeby tego ostatniego (złoto, diamenty, cukier, kawa, dzisiaj także ropa naftowa) to gospodarcza rola Brazylii w międzynarodowym podziale pracy, a londyńscy bankierzy sprawują w tamtym okresie kontrolę nad podażą kredytu w Brazylii. Jednocześnie, gdy spojrzeć z daleka, Portugalia wygląda przy Brazylii jak zapomniana sierota, chuchro jakieś, co niechcący kopnąć można albo rozdeptać. Pełna, co prawda, nędzarzy, Brazylia wydała jednocześnie fortuny, przy których Portugalia nie ma się nawet czym zamachnąć. Ten paradoks reprezentuje u Eçy „mąż” Marii Eduardy, Brazylijczyk, którego niby nikt pozytywnie nie szanuje, ale ma skubany nie wiadomo ile pieniędzy, i też nie bardzo wiadomo skąd, więc na otwarcie negatywny, nieskrywany brak szacunku też sobie nikt na wszelki wypadek nie pozwala. No bo cholera wie. Z Brazylią związek ma też sposób, w jaki erotyzowana jest przejmująco smutna postać niebywale pięknej Marii Eduardy. Nie jest ona wcale Brazylijką, ale bardzo długo wszyscy myślą, że jest. Wszyscy, a przede wszystkim zakochany w niej główny bohater, Carlos Eduardo da Maia. Jej brat. Wróć! To był spoiler.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Co ja właściwie chciałem powiedzieć? No właśnie, to: być może to właśnie inteligentne, krytyczne przyswojenie własnej – paradoksalnej, zmuszającej do pokory, bo złożonej z wzlotów i upadków – historii uczyniło Portugalczyków takimi ludźmi, jakimi dzisiaj są.

Historii, na przestrzeni której doświadczyli zarówno roli kontrolującego posiadłości na kilku kontynentach mocarstwa, jak i sklerotycznego arcypierdoły Europy, a przez długi czas jednego i drugiego jednocześnie. Zrozumieli, że historia jest serią złożonych zbiegów okoliczności i nieoczywistych paradoksów, nawet kaprysów losu, a nie zwierciadłem narodowego narcyzmu, który zazwyczaj po prostu nie ma podstaw.

Takimi ludźmi, jakimi dzisiaj są? Tak, takimi ludźmi, których intelektualiści gwiżdżą sobie na obwoźne oferty Francisów Fukuyamów czy Samuelów Huntingtonów tego świata i, jak José Saramago, zostają do śmierci w Portugalskiej Partii Komunistycznej. Takimi, którzy nawet nie zdają sobie sprawy, że chyba najpiękniejszy gejowski klub w Europie znajduje się u nich w Porto i takie samo miejsce w Londynie byłoby jednym z najdroższych i snobistycznych w tym mieście (i w weekendy nie wpuszczałoby kobiet). Takimi, którzy zrozumieli, czym jest narzucona światu przez Amerykanów „wojna z narkotykami”, więc zdekryminalizowali wszystko, co narkotyków dotyczy. Takimi, że ich kraj jest jednym z bastionów lewicy we współczesnej Europie. Takimi, którzy wobec skandalicznej postawy większości Europy uchodźcom z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej mówią: przyjeżdżajcie do nas.

Przypisy:

[1] Margaret Jull Costa, Introduction, [w:] Eça de Queiroz, The Maias. Episodes from Romantic Life, tłum. Margaret Jull Costa, Sawtry: Dedalus 2007, s. 9.

[2] Silviano Santiago, Eça, Author of “Madame Bovary”, tłum. Tom Burns,  Ana Lúcia Gazzola [w:] Silvano Santiago, The Space In-Between: Essays on Latin American Culture, red. Ana Lúcia Gazzola, Durham – London: Duke University Press, 2001, s. 47.

[3] Robin Blackburn, The Making of New World Slavery: From the Baroque to the Modern, 1492-1800, London – New York: Verso, 2010, s. 202.

Jarosław Pietrzak

Jeżeli interesuje cię kultura i społeczeństwa języka portugalskiego, to rzuć okiem na moją książkę Smutki tropików i na mojego ebooka Notes brazylijski.

Jestem na Facebooku i Twitterze.