Oszustwo

Wyrafinowane i śmiałe oszustwo stanowi finałowy twist fabuły W gorsecie (Corsage) austriackiej reżyserki Marie Kreutzer. Film był kandydatem Austrii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (czyli taki nie po angielsku), nie zdołał jednak znaleźć się w finałowej piątce, ustępując miejsca paru filmom od siebie słabszym. W kulturze obrażania się na „spojlery” (narzuconej nam przez marketing molochów przemysłu kulturowego) lepiej oczywiście nie sygnalizować, jakim konkretnie oszustwem ta opowieść się zakończy. Zamiast je ujawniać, zamarkujmy, że takie zamknięcie historii cesarzowej Sisi samo w sobie także jest oszustwem – w takim sensie, że historia nic o takim obrocie spraw nie wie.

Całe przedsięwzięcie, jakim było powstanie tego filmu, również oszustwem się wydaje. Oczyma wyobraźni widzę, jak Kreutzer „pitchuje” taki projekt producentom i różnym audiowizualnym funduszom. Słyszę te wszystkie ściemy o ponownym ożywieniu na wielkim ekranie jednej z legendarnych postaci historii swojego kraju. Że ukaże się ją w opozycji do utrwalonego w kulturze masowej wizerunku stworzonego w przesłodzonych filmach Ernsta Marischki z lat 1955-57, z cudowną Romy Schneider. Że tym razem będzie ona nie słodkim wiecznym dziewczęciem, a w wieku, w którym zaczyna się już bać starości. Pewnie było też trochę wróżenia o trendach, że tak jak powracają mody na pewne epoki i ich estetyki, jesteśmy tuż-tuż przed renesansem popularności cesarzowej Sisi w kulturze masowej (no i proszę, serial już leży na Netfliksie). Już widzę to zadowolenie w biurach medialnych korporacji: nic tam się tak nie podoba, jak powołanie się na coś, co się już kiedyś dobrze sprzedało i ciągle z powodzeniem chodzi w telewizji. Że będzie ukazana jako kobieta, która „wyprzedzała swoje czasy”, nowocześniejsza niż przypisana jej archaiczna, feudalna rola społeczna. Już widzę tę litanię frazesów powierzchownego feminizmu i naskórkowej postępowości, konieczną, by to sprzedać urzędnikom rozpatrującym wnioski o dofinansowanie publiczne. Czy to w kraju, czy to w krajach koproducentów (film jest oficjalnie austriacko-luksembursko-niemiecko-francuski), czy na poziomie instytucji europejskich.

Daję głowę, że tak to wyglądało, bo nawet marketing gotowego filmu wybrzmiewa w Europie takimi tonami. Takimi śladami podąża też większość komentarzy i recenzji. A film, który z tego powstał jest czymś innym, czymś dużo więcej – i o zupełnie inny film od samego początku chodziło. Żeby go jednak urzeczywistnić, potrzebne były środki, a żeby uzyskać środki, w neoliberalnej „kulturze audytu”, która jednoczy prywatne i publiczne źródła finansowania kultury, trzeba im było nawciskać całego tego kitu. Cóż za wspaniałe oszustwo!

Czytaj dalej

Unia Europejska, faszyzm, komunizm i znak równości

18 września Parlament Europejski uchwalił skandaliczną rezolucję, która w Polsce nie spotkała się z niemal żadnym odzewem. Skandaliczną, pomimo pozornie niewinnego tytułu: „O znaczeniu europejskiej pamięci dla przyszłości Europy” z okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jej męczący i zawiły tekst stawia sobie jeden zasadniczy cel: zrównanie komunizmu z faszyzmem w sposobie, w jaki pamiętamy i upamiętniamy II wojnę światową.

Rezolucja fałszuje historię, jako główny powód wybuchu II wojny światowej wymieniając pakt Ribbentrop-Mołotow podpisany w sierpniu 1939 r. przez III Rzeszę z ZSRR. Nawet datę jej uchwalenia wybrano tak, żeby była bliżej rocznicy wkroczenia ZSRR na wschodnie tereny Polski niż wcześniejszego ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę.

Czytaj dalej

Lewica w Europejskiej Krainie Czarów

“Ksenofobiczna, antyeuropejska prawica”, “rasistowski, nacjonalistyczny, antyunijny, prawicowy” – tego rodzaju automatyczne ciągi skojarzeń, łańcuchy odruchowo łączonych znaczeń, zbitki pojęć zadrukowały wyobraźnię większości współczesnej polskiej lewicy. Do tego stopnia, że ich naturalnym i jedynym możliwym przeciwstawieniem są zbitki w prosty sposób odwrotne, ale równie automatyczne, podług których lewicowość idzie „w naturalny sposób” w parze z postawą „proeuropejską” czyli „prounijną”. Unia Europejska w tym wyobrażonym krajobrazie jest synonimem Europy jako kontynentu, jako jednostki „cywilizacyjnej” czy „kulturowej”, jest też w jakiś sposób, z założenia i z natury, antytezą rasizmu i ksenofobii, być może nawet nic nie robi, tylko walczy z ich demonami.

Ten automatyczny, prosty podział nie jest nawet przedmiotem debaty, jest dzisiaj reprodukowany odruchowo i bezrefleksyjnie, bardziej niż w argumentach przejawia się w przewracaniu oczami, zbywaniu kogoś machnięciem ręką, głupim uśmiechem. Nawet najstaranniej wykładana krytyka Unii Europejskiej w jej realnej a nie wydumanej, wyśnionej postaci sprowadza na jej autora nieuchronne oskarżenia, że jest koniem trojańskim Polexitu na lewicy, wielu i tak automatycznie i natychmiast zbędzie ją jako to samo, co mówi katolicko-narodowa prawica. „Granie do jednej bramki z Putinem” pewnie też nie zostanie mu oszczędzone.

Czytaj dalej

Kryzysu dyplomatycznego nie było

Za sprawą ustawy o IPN polscy antyfaszyści o mały włos nie znaleźli się w Warszawie w kuriozalnym położeniu: zmuszeni do obrony przed polskimi rasistami ambasady najbardziej rasistowskiego państwa świata; do obrony przed tymi, którym faszyzm w Polsce dopiero się marzy – ambasady państwa będącego wzorem i ideałem dla rasistowskiej, faszyzującej prawicy na całym świecie. Tej w Polsce też, tylko ta polska jeszcze nie wymyśliła, jak przezwyciężyć wewnętrzną sprzeczność między podziwem dla bezwstydu, z jakim Izrael stosuje przemoc wobec „niewłaściwej rasowo” ludności na kontrolowanym przez siebie terytorium, a własnym „tożsamościowym”, „organicznym” przywiązaniem do tropów antysemickich.

Czy profesora Zybertowicza MaBeNa to nie ma być taka polska Hasbara? Czy Instytut Solidarności i Męstwa nie jest pomyślany jako polskie Jad Waszem? Czy ministra Glińskiego i innych prawicowców marzenia, by polskie kino podbiło wyobraźnię światowej publiczności epickimi filmami rozpamiętującymi widowiskowo polskie męczeństwa historyczne nie biorą się z zazdrości o kapitał polityczny zbity przez Izrael na eksploatacji obrazów hitlerowskiego ludobójstwa Żydów? Czy pozywanie zagranicznych dziennikarzy i polityków za „szkalowanie Polski” nie byłoby takim trochę izraelskim lawfare na miarę naszych możliwości? Czy polski rząd nie kupuje od Izraela technologii wojskowych przetestowanych przez to państwo na Palestyńczykach (a także Syryjczykach czy Libańczykach)?

Kryzys-widmo, kryzys-ściema

Do konfrontacji antysemitów z antyfaszystami i antyrasistami przed ambasadą Izraela w Warszawie 31 stycznia nie doszło, bo wojewoda ze względów bezpieczeństwa zablokował możliwość demonstrowania komukolwiek. Sądzi się szeroko, że było to motywowane obawą rządu Prawa i Sprawiedliwości przed konsekwencjami obrazów z takiego wydarzenia dla wizerunku Polski na świecie oraz przed ryzykiem dalszej eskalacji „kryzysu dyplomatycznego” wywołanego przez ustawę o IPN. Paradoksalnie decyzja ta chwilowo uchroniła również i lewicę, która miała zamiar stawić się tam z antyfaszystowską kontrdemonstracją, przed ciężkim problemem wizerunkowym i symbolicznym. Jaką przekonującą i spójną narrację antyrasistowską można by skutecznie proponować, gdyby z wizerunkiem antyfaszystowskiej lewicy na trwałe zrosły się obrazy – bo pewnie doszłoby do aktów przemocy – „bohaterskiej obrony” ambasady najbardziej rasistowskiego dziś państwa na świecie?

A jeśli żadnego „kryzysu dyplomatycznego” nie było? Co najwyżej drobna scysja w wielkiej rodzinie współczesnej rasistowskiej prawicy? A może nawet komedia dawno przygotowana i odgrywana przez obydwie strony, polską i izraelską? W której to komedii co najwyżej jakiś drobny szczegół wyrwał się czasem spod kontroli?

Liberalna prasa rozpisuje się o tym, że Kaczyński usiłuje konsolidować władzę swojej partii i neutralizować napięcia wewnątrzkrajowe przez odwracanie społecznej uwagi w stronę coraz to nowych zewnętrznych wrogów. Wygląda to wszystko, jakby nikt w polskiej prasie nie wiedział lub nie pamiętał, że polski rząd podpisał z rządem izraelskim w listopadzie 2016 roku Memorandum of Understanding, którego postanowienia wiszą po dziś dzień na stronach izraelskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, po angielsku. Wynika z nich, że Izrael już wtedy przyjął doskonale do wiadomości, że Polska będzie walczyć z „Polish death camps” i innymi formami tego, co Warszawa uważa za oczernianie naszego narodu i zniekształcanie historii II wojny światowej.

Jeżeli Polska nie przestanie kupować izraelskiego uzbrojenia i głosować po myśli Izraela w Zgromadzeniu Ogólnym i Radzie Bezpieczeństwa ONZ, będzie to pośredni dowód, że żadnego kryzysu nie było; wszystko, co najważniejsze, od dawna było obgadane, reszta to farsa dla gawiedzi i ściema dla żurnalistów w obu krajach. „Haaretz” właśnie podaje, że Izrael chce być gospodarzem szczytu państw Grupy Wyszehradzkiej.

Odświeżona cnota premiera Netanjahu

Rząd Binjamina Netanjahu i konstelacja powiązanych z nim organizacji nie mają żadnych problemów z utrzymywaniem przyjaznych stosunków z rządami i partiami politycznymi innych państw, w których szeregach brylują otwarci antysemici (administracja Trumpa, rząd Orbana na Węgrzech, skrajna prawica w Austrii). Tak długo, jak ten antysemityzm jest dodatkiem do odgrywającego główną rolę, kluczowego dla interesów Izraela, rasizmu wymierzonego w muzułmanów i Arabów. Antysemityzm, prawdziwy lub wyssany z palca (jak „antysemityzm w Labour Party”, kryzys wysmażony z niczego przez izraelskich agentów), przydaje się też do skłaniania miejscowych Żydów do emigracji do Izraela (Netanjahu marzy o takiej fali zwłaszcza z Francji).

W plemiennej, zerojedynkowej przestrzeni polskiej polityki, zdemolowanej ćwierćwieczem dominacji dwóch pozornie rywalizujących narracji, neoliberalnej i katolicko-narodowej, wszystko działa na zasadzie: kto nie z nami, ten z PiS; kto przeciwko PiS, ten z nami. Tak więc wszystko, co się podniosło przeciwko ustawie o IPN czy przy tej okazji przeciwko rządowi PiS, zostało automatycznie i bezrefleksyjnie połączone w jeden zestaw wartych tyle samo głosów słusznego oburzenia. Netanjahu i inni politycy najbardziej rasistowskiego państwa świata stali się nagle głosem jakiejś uniwersalnej etycznej wyroczni. Przy całej odrazie, na jaką zasługują ONR i Młodzież Wszechpolska, a także cynicznie manipulujący rasistowskimi motywami PiS, nikt w tych organizacjach nie ma jednak na sumieniu nawet ułamka zbrodni, jakie obciążają premiera Netanjahu. Naftali Bennett, którego wizyta w Polsce została anulowana, jako bohater wywiadu „Tygodnika Powszechnego” moralizuje o tym, jak źle się dzieje, gdy zaczynamy manipulować historią, nieniepokojony przez szlachetne pismo takimi drobiazgami, jak jego stosunek do rasistowskiej przemocy uskutecznianej przez jego rząd dzisiaj. Bennett jest ministrem edukacji w kraju, w którym ze szkół usuwa się powieści o żydowsko-arabskiej miłości i zakazuje się nauczania prawdy historycznej o krwawych czystkach etnicznych. Tych, które w latach 1947-48 położyły podwaliny pod Państwo Izrael i zrodziły nigdy nie rozwiązany problem milionów palestyńskich uchodźców. Bennett jest też jednym z najaktywniejszych orędowników czystek etnicznych prowadzonych przez Izrael obecnie na Zachodnim Brzegu Jordanu.

Nieszczęściem kraju z lewicą sprowadzoną do parteru, zredukowaną do wąskiego marginesu, pozbawioną zasobów jest, że z pozycji swojej słabości zbyt często i zbyt łatwo – z rozpędu, pośpiechu lub zmęczenia – lewica ta reaguje odruchowym oburzeniem i podłącza się do plemiennej dynamiki polskiego pola politycznego. Skoro zły rząd PiS wywołał gniewną reakcję ze strony izraelskich polityków (która i tak była ściemą), to nagle Binjamin Netanjahu, Naftali Bennett i Jair Lapid stają się moralnymi wyroczniami nawet dla lewicy, z jakiegoś powodu zawieszamy polityczną ocenę pozycji, z jakich oni sami się wypowiadają (powtórzmy – jeszcze bardziej rasistowskich niż pozycje PiS). Skoro PiS mógłby (choć to na pewno ściema) doprowadzić do pogorszenia stosunków dyplomatycznych z Izraelem, to nagle staje się to bardzo dla nas wszystkich cenne, żebyśmy mieli świetne stosunki.

Rasizm Państwa Izrael

Izrael jest jedynym współczesnym państwem, które otwarcie i bez żenady segreguje swoją populację (populację, nad którą ma władzę) na podstawie jej etnoreligijnego pochodzenia – na kategorie zróżnicowane pod kątem biernych i czynnych praw wyborczych, praw społecznych i ekonomicznych, a nawet prawa do życia, które w przypadku Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych nie podlega żadnej ochronie przed przemocą ze strony izraelskich żołnierzy czy osadników. Kilka dni temu izraelski „Haaretz” podał, że izraelscy żołnierze urządzili sobie safari na palestyńskiego nastolatka, ścigając go samochodami i celując mu w głowę. Chłopak zginął. Możemy być pewni, że nikt za to nie odpowie, bo jak Neve Gordon pisał już w 2008, od 1987 (od Pierwszej Intifady) izraelscy żołnierze z zasady nie są pociągani do odpowiedzialności za zabijanie Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych, nawet za zabijanie dzieci. Przemoc taka w ostatnich miesiącach uległa jedynie intensyfikacji. Jest dopiero luty i już troje dzieci w tym roku dostało kulę w głowę za rzucanie kamieniami. Izrael usiłuje obecnie doprowadzić do reeskalacji wojny w Syrii (w której wywołaniu odegrał jedną z głównych ról) oraz jej rozszerzenia na inne państwa regionu (Iran i Liban). W planie globalnym, jak wykazuje Jeff Halper, Izrael jest jednym z kluczowych punktów autorytarnego, faszyzującego dryfu, z jakim mamy obecnie do czynienia w nawet tradycyjnie silnych demokracjach liberalnych. Od Stanów Zjednoczonych po Indie, Izrael jest bowiem globalnym dostawcą technologii (od zbrojeniowych po polityczne) sprawowania brutalnej, urasowionej władzy w warunkach permanentnego kryzysu społecznego.

Nie ma żadnego powodu, by polska lewica martwiła się pogorszeniem stosunków z Izraelem. Obowiązkiem każdej szanującej się, ideowej lewicy jest żądanie ich pogorszenia. Degradacji stosunków dyplomatycznych do poziomu konsularnego (jak uczyniła RPA), odmowy akredytacji ambasadorów z rasistowskimi życiorysami (jak Brazylia), lub całkowitego zerwania stosunków (jak Kuba, Boliwia czy Maroko). Dopóki Izrael nie przestanie sobie urządzać kpin z prawa międzynarodowego, a izraelski apartheid i okupacja Terytoriów Palestyńskich nie upadną.

Precz z rasizmem – polskim i izraelskim

Organizatorzy niedoszłej kontrdemonstracji z warszawskiego Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego mieli trafne przeczucia i początkowo w informacji na stronie wydarzenia na Facebooku podkreślali, że stawiają opór polskiemu antysemityzmowi, jednocześnie odcinając się od polityki Izraela, przed którego ambasadę zamierzali się zejść nacjonaliści. Szybko musieli ten opis zmienić, usuwając z niego frazy krytyczne wobec Izraela, gdyż zostali zbombardowani wyrazami oburzenia płynącymi z lewicy. „Jak tak można akurat teraz?!”

Tymczasem było to jedyne odpowiedzialne i spójne antyrasistowskie stanowisko. Byłoby ono przyjęte jako oczywiste w każdej analogicznej sytuacji. Wyobraźmy sobie, że skrajna prawica organizuje islamofobiczną demonstrację przed ambasadą Arabii Saudyjskiej, bo akurat tę ambasadę znaleźli i potrafili sprawdzić, że jest to z całą pewnością kraj muzułmański. Czy antyfaszystowska lewica musiałaby się tłumaczyć ze słów, że wychodzi z kontrdemonstracją przeciwko islamofobom, co nie znaczy, że broni polityki Arabii Saudyjskiej (zbrodnie wojenne w Jemenie, monstrualne liczby wyroków śmierci, itd.), a organizacja tej demonstracji akurat tam jest jedynie skutkiem głupoty narodowców? Wydaje mi się, że zostałoby to przyjęte z naturalnym zrozumieniem. Przyzwoity politycznie człowiek potępia i Arabię Saudyjską, i islamofobię.

Musimy mówić głośne nie zarówno antysemitom w polskim sejmie, w polskim rządzie i na ulicach polskich miast, jak i systemowemu rasizmowi Państwa Izrael. Być przeciwko jednemu i drugiemu, jednocześnie i nieprzerwanie, bez okresów ochronnych. Stosowanie wobec Izraela wiecznego „ekscepcjonalizmu”, traktowanie go jako wyjątku od zasad poza nim uniwersalnych, kompromituje tylko taki antyrasizm i antyfaszyzm. Nie można być wiarygodnym antyrasistą i milczeć o najbardziej rasistowskim państwie świata, którego nasz kraj jest niezawodnym sojusznikiem. To trochę tak, jakby być za zniesieniem niewolnictwa, ale nie ruszając plantacji, bo kupujemy ich cukier i bawełnę.

Walka z polskim antysemityzmem przy jednoczesnym otaczaniu dyskursywnym kordonem ochronnym takiego państwa jak Izrael nie jest żadnym antyrasizmem. Jest jedynie balansowaniem – na ich warunkach – pomiędzy dwoma komplementarnymi nurtami rasizmu: jednym lokalnym i zaściankowym, zrodzonym z szamba historycznych atawizmów zapóźnionych peryferii, a drugim kosmopolitycznym i o globalnych ambicjach, uzbrojonym w PR, lawfare, setki głowic atomowych i nanoroboty, cieszącym się uprzywilejowanymi stosunkami z innymi brutalnymi mocarstwami, wespół z którymi spogląda bezczelnie w przyszłość, by w niej zbudować piekło w wersji high-tech. Naszym obowiązkiem jest równoczesne i zdecydowane odrzucenie ich obu.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się na portalu Strajk.eu 17 lutego 2018.

Foto: Łukasz Zaręba (Jerozolima, 2018)

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Londyn

Michael Haneke: Kod zagubiony?

Zaproszony w 2007 roku na zorganizowany przez Młodych Socjalistów Festwal Kina Zaangażowanego byłem uczestnikiem kuriozalnej – ale pouczającej – dyskusji przy okazji dwóch zaprezentowanych w przeglądzie filmów tegorocznego laureata canneńskiej Złotej Palmy, Austriaka Michaela Haneke: Pianistki (La Pianiste, 2001) i Ukrytego (Caché, 2005). Wyrażane przeze mnie, Macieja Kaweckiego i Jakuba Majmurka (którzy uczestniczyliśmy w dyskusji) przekonanie, że filmy te należy odczytywać jako analizę społeczeństwa klasowego, klasowych i globalnych stosunków przemocy wynikających ze strukturalnej dominacji ekonomicznej jednych klas społecznych i całych społeczeństw nad innymi (Ukryte) oraz krytykę kultury burżuazyjnej (obydwa filmy na różny sposób), spotkało się z silnym oporem najbardziej aktywnych w dyskusji widzów.

Nasze słowa były prawdziwym skandalem – w dosłownym sensie greckiego źródłosłowu – dla pary w średnim wieku reprezentującej miejscowe elity akademickie. Oboje byli pod ogromnym wrażeniem filmów, uparcie jednak nie chcieli przyjąć do wiadomości, co jest ich tematem. Miejscowa humanistka w kółko powtarzała, że ze Sztuki, Piękna, opowieści o ludzkiej Duszy, my usiłujemy zrobić… socjologię – ostatnie słowo wypowiadała tonem ciężkiego oskarżenia, jeżeli nie inwektywy. Wtórowała im część obecnej młodzieży (wielu słuchało nas z przychylnym zaintersowaniem – ci jednak, co ciekawe, siedzieli cicho), przede wszystkim student któregoś z wydziałów humanistycznych. Poprosiliśmy go, by w takim razie przedstawił inną niż materialistyczna, jasno naszym zdaniem wpisana w film, wykładnia wynikająca z mariażu marksizmu z psychoanalizą. Skoro nasze tezy, że Haneke, który studiował filozofię i psychologię, porusza się w takiej perspektywie raczej nie przez przypadek, oraz że kontekstu wzmacniającego dostarcza znaczący nurt austriackiej kultury zorientowany w tym kierunku (Elfriede Jelinek, Ulrich Seidl, itd.), ich nie przekonywały.

Młodzieniec (wyglądający trochę jak bohater wczesnego Zanussiego) zaczął więc wykładać swoją interpretację Ukrytego wynikającą z założeń o wolnej woli i niezdeterminowaniu jednostki odpowiadającej za swoje czyny, których dokonała wolną wolą się kierując. Nie był jednak w stanie poradzić sobie z faktem, że Georges (Daniel Auteuil) staje oto w filmie przed odpowiedzialnością za krzywdę wyrządzoną Majidowi, arabskiemu chłopcu, dziecku algierskich imigrantów, gdy był jeszcze istotą nieświadomą własnych czynów, więc nic tu z frazesów o wolnej woli. Druga połowa pary miejscowych elit akademickich wyrwał się w końcu ze stwierdzeniem, że może po prostu niektóre dzieci rodzą się złe. Wywołało to gwizdy, tupanie i oklaski w części widowni zajmowanej przez przybyłą na organizowany przez lewaków festiwal „delegację” śląskich neonazistów. To, co wyparte przez liberalną ideologię wolnego, niezdeterminowanego podmiotu, powróciło w odwróconej formie w spontanicznej reakcji tych,od których powinna była bronić twierdza kapitału kulturalnego.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że jednym z głównych tematów Ukrytego jest właśnie sam ten proces, którego manifestacja rozegrała się przed nami: wypierania świadomości tego, w jakim społecznym świecie żyjemy i jakie w nim zajmujemy miejsce, zwłaszcza jeżeli jest ono uprzywilejowane kosztem kogoś innego. Żywiołowa reakcja neonazistów byłaby wówczas takim samym powrotem wypartego jak podrzucane do domu Georgesa przez niewiadomego sprawcę (Majida? jego syna?) kasety wideo.

 

*

Ryba jednak psuje się od głowy. Studenci kierunków humanistycznych odczytują Hanekego tylko w taki sposób, na jaki im pozwala dominujący dyskurs sprzedawany im przez media i transmitowany przez konserwatywne polskie uniwersytety jako prawomocny. Dla Krzysztofa Zanussiego Pianistka była jedynie przejawem filmowej rozpaczy, że nie zostało już żadne tabu do złamania. Polscy krytycy, jeżeli nie wrzucali tego filmu do kinematograficznej kloaki, to pisali o nim w taki sposób, jak nasz niezrównany Tadeusz Sobolewski:

„W filmie Hanekego akcenty zostały rozłożone inaczej [niż w pierwowzorze, powieści Elfriede Jelinek – przyp. JP]. Motyw przemocy nie wydaje się w tej historii najważniejszy. Najbardziej intrygujący jest punkt widzenia, z którego tę historię oglądamy. W tym filmie nie dominuje ani spojrzenie kobiece, ani męskie. Kamera patrzy na bohaterów okiem mądrego patologa, który nie dziwi się żadnej przypadłości, bo wie, że świat nie jest doskonały. I staje się rzecz niezwykła: ta patologiczna historia doprowadzona do karykaturalnej, niemal komicznej skrajności jest w stanie przemówić do każdego. Film dotykając perwersji, tłumaczy ją w sposób nieperwersyjny, pozwala widzowi wniknąć do wnętrza świata Eriki.

Śmiałość filmu Hanekego zawiera się w przykuwającej grze Isabelle Huppert operującej ledwo zauważalną mimiką twarzy, drgnieniem powieki; w rozbrajającej naturalności zachowań młodego Waltera Klemmera; w starczej masce matki-potwora, pięknej niegdyś Annie Girardot. I w erotycznych po gombrowiczowsku ujęciach rąk na klawiaturze fortepianu. Bije z tego filmu skrajnie niesentymentalne podejście do życia i do miłości. Dlaczego jednak chce się oglądać tę rozpaczliwie beznadziejną historię, w której nie będzie żadnego ‘odrodzenia przez miłość’? Dlaczego ‘Pianistka’ jest w moim przekonaniu wybitnym filmem? Bo pomaga przerzucać pomosty nad najgłębszymi przepaściami.”[1]

 

Napisane jest to oczywiście bardzo ładnie, ale sam Haneke zdziwiłby się bardzo, gdyby się dowiedział, że zrobił taki film. Krytykowi film podobał mu się niezmiernie, staje jendak na rzęsach, by nie powiedzieć (nie przyznać przed samym sobą?), o czym to wszystko tak naprawdę było. Sobolewski, który potrafi swoje słane z Cannes zachwyty nagrodzoną Złotą Palmą Białą wstążką zdobić słowami „ożywiona czarno-biała fotografia uporządkowanego świata, w którym nagle odsłoniła się pustka. Umarł Pan Bóg” [2], najzwyczajniej wydaje się ostatnim człowiekiem zdolnym do zrozumienia twórczości Hanekego, nawet jeżeli się nią zachwyca.

 

*

Kod nieznany (Code inconnu, 2000) nie trafił w Polsce do kin, a jedynie – z wieloletnim opóźnieniem – do dystrybucji na płytach DVD. Długo to trwało, zanim zainteresował się nim polski dystrybutor, ale kiedy film powstał – i był prezentowany w Cannes – polscy krytycy i dziennikarze relacjonujący festiwal mu tego nie ułatwiali i marudzili, że film jest niejasny, nieudany i chaotyczny. Tymczasem Kod nieznany jest nie tylko filmem wybitnym, ale także w pewnym sensie centralnym w dorobku austriackiego reżysera. W tym sensie centralnym, że dostarczającym niejako mapy współrzędnych pozwalającej rozlokować, skontekstualizować i czytać pozostałe jego filmy.

Wielowątkowa struktura, w której krzyżują się losy bohaterów reprezentujących różne klasy społeczne i pochodzących z różnych części świata, ma kierować uwagę widza na mechanizmy i stosunki władzy wewnątrz zachodniego społeczeństwa klasowego oraz na osie dominacji ekonomicznej między Zachodem a spustoszoną przez globalne stosunki kapitalistyczne jego ofiarą: resztą świata. Anne (Juliette Binoche) jest aktorką, grającą – jak się dowiadujemy – głównie w thrillerach, jest w związku z cenionym wojennym fotoreporterem, Georgesem, którego młodszy brat Jean wymyka się z farmy do Paryża. Maria zostaje za nielegalny pobyt i żebractwo deportowana do Rumunii, z której pochodzi i w której jej żebractwo stanowiło główne źródło utrzymania całej rodziny i jedyną nadzieję, że córce uda się zapewnić takie wiano, żeby dobrze wyszła za mąż. Jest też młody czarnoskóry Amadou, którego ojciec taksówkarz ma dość upokorzeń i pogardy na obczyźnie, gdzie nigdy się nie zaaklimatyzował, i wraca do Senegalu.

Sieć zależności między bohaterami zarysowuje osie złożonych struktur bezlitosnej dominacji biegnące w różnych kierunkach. Między kapitalistycznym centrum a jego peryferiami: Zachodem a terytoriami uzależnionymi i złupionymi w okresie kolonialnym z jednej strony (reprezentowanymi tu przez Senegal – jak w Ukrytym przez Algierię i telewizyjne obrazy najechanego Afganistanu), a odzyskanym przez Zachód dla funkcji bezwładnej peryferii zbankrutowanym buntownikiem, który w XX wieku przegrał walkę o wyrwanie się z uzależnienia (postkomunistyczny Wschód Europy reprezentowany przez Rumunię). Między poszczególnymi klasami społecznymi: beneficjentów i pokrzywdzonych, burżuazji i proletariatu (wsysanego w znacznym stopniu przez centrum ze zdesperowanych peryferii). Beneficjentów i pokrzywdzonych, między którymi narasta nienawiść, z trudem już utrzymywana pod przykrywką konwenansu. Między światem spektaklu (Anne i Georges), a tymi, nad którymi Kapitał za pomocą spektaklu – dostarczającego wrażeń silniejszych i pełniejszych niż rzeczywistość – sprawuje władzę; spektaklu, w który Kapitał przekuwa też realnie przez siebie zadawaną zmasowaną przemoc (wojna w Afganistanie, którą relacjonuje Georges). Między tymi, którzy przechwytują wartość dodatkową, a tymi, których praca jest wysysana z wartości dodatkowej, albo nawet wysysane są z niej całe ich społeczeństwa.

Tylko niektórzy bohaterowie znają się między sobą. Jeśli tak jest, to ich wzajemne kontakty albo są urzeczowione, albo są płytkie i powierzchowne (z klauzulą możliwości natychmiastowego jednostronnego wypowiedzenia), albo wymuszone przez powołującą się na swą odwieczność przemoc hierarchicznych struktur odgrzewanej tradycji, ostatniego, co jako tako trzyma do kupy zdewastowane peryferia – albo raczej sprawia pozory, że trzyma, z braku czegokolwiek innego.

Pochodzący z różnych społecznych światów bohaterowie czasem jedynie wpadają na siebie w dramatycznych krótkich spięciach, które przypominają, że żyją wszyscy w tym samym współzależnym świecie i z całą mocą ujawniają natężenie ukrytej, strukturalnej przemocy. Jean, będąc w towarzystwie Anne, rzuca coś w stronę żebrzącej Marii. Oburzony Amadou, kierowany (naiwną, bo nie stawiającą poważniejszych pytań o strukturę) solidarnością, robi Jeanowi awanturę. Konsekwencje tego spięcia dla poszczególnych bohaterów będą zależały od pozycji zajmowanej w ekonomicznych stosunkach panowania. Uprzywilejowani nie poniosą żadnych, na pokrzywdzonych spadną baty. Jean i Anne pewnie do jutra zapomną o tej nieestetycznej czy krępującej sytuacji, czarny Amadou trafia do aresztu, a żebraczka z Rumunii zostanie deportowana.

Żeby od tej przemocy konstytuującej całość relacji społecznych odwrócić uwagę, burżuazyjna fikcja demokracji liberalnej urządza sobie od czasu do czasu np. zagłuszające rzeczywistość obrzędy multikulturalistycznej tolerancji, których dźwięki towarzyszą ostatnim scenom filmu, scenom, w których bohaterowie po raz kolejny eksplozje tej przemocy odczuli.

Tytułowy „kod nieznany” na najprostszym poziomie odnosi się oczywiście do fabuły: George wróciwszy z Afganistanu nie dostanie się do mieszkania Anny, która wymieniła zamki i kody. Nie chce go widzieć, poznała innego. Ale nieznany jest także kod do zrozumienia świata, kod dostarczający sposobu poruszania się w nim, zrozumienia naszego w nim położenia, źródeł opresji. Kod utracony przez celowo dezorientujący, przestawiający drogowskazy – jak to kiedyś w swoim pięknym eseju napisał John Berger[3] – spektakl sprawującego globalną władzę Kapitału. Spektakl, na którego machinę składają się praca Anne i Georgesa w Kodzie nieznanym, praca innego Georgesa w telewizji (Ukryte), spektakularyzacja przemocy w popkulturze (Funny Games), pornografia, którą Kapitał sprzedaje chłopcom i która jest częścią opresji Eriki Kohut (Pianistka), a także nadpodaż narzędzi nieograniczonego mnożenia niepotrzebnych tekstów, których nadmiar – pod pozorami oferowania możliwości wypowiedzi czy autoekspresji – tworzy dezorientujący nas wszystkich szum (motyw wideo powraca kilka razy: Wideo Benny’ego, Ukryte). To ta utrata kodu deszyfrującego bezładny bez niego w swych napięciach świat, jest w tym filmie desygnatem tego, co poza tym jest jednym z kluczowych elementów autorskiego stylu Hanekego: dysharmonijnej, uporczywie dysonansowej kompozycji narracji rzucającej wyzwanie widzowi oczekującemu od kina poprawnego mechanizmu projekcji-identyfikacji; także framentarycznej struktury niektórych filmów – oprócz Kodu nieznanego również 71 fragmentów.

 

*

Kod nieznany to szeroka panorama tego, czemu inne filmy austrackiego reżysera każą się przyglądać w bliższym planie, we fragmentach, pod różnym kątem. Różnorodne wycinki stosunków władzy (ekonomicznej i jej podporządkowanym innym rodzajom władzy – politycznej, symbolicznej). Kultura i ideologia klas dominujących z jej zadaniem poprawiania samopoczucia beneficjentów na ich niezasłużonych pozycjach, wykładania pluszem jej wyrzutów sumienia: od kultury wyrafinowanej konsumpcji wielkomiejskiej burżuazji Paryża czy Wiednia po higieniczną kulturę prowincjonalnego alpejskiego drobnomieszczaństwa. Kultura i ideologia (w tym spektakl) wciskane pokrzywdzonym, by nie rozpoznali natury i źródeł swej krzywdy; by wpasowali się w wyznaczone im przez tę krzywdę trajektorie, kierowani jedynym prawomocnym w tych stosunkach społecznych pragnieniem: pragnieniem konsumpcji – dostępu choćby do okruchów tego, co ich wyzyskuje. Nawet za cenę bezwarunkowej zgody na tego wyzysku intensyfikację i na wszystkie dyktowane przezeń warunki – w zamian głównie za opium spektaklu.

Czy jednym ze znaków zaprzepaszczonego gdzieś, wpartego, wymazanego z pamięci[4] tytułowego kodu nie jest nazwa ulicy, do której w Ukrytym doprowadza Georgesa mara z przeszości i wyrzuty sumienia powracające w zmaterializowanej postaci kaset wideo? Avenue Lénine… Znak kodu, który kiedyś zaoferował narzędzia do odszyfrowania świata, a w konsekwencji także aktywnego działania na rzecz jego faktycznej zmiany? Czy nie dlatego dominujący nurt nie tylko polskiej publicystyki, ale nawet poważniejszej humanistyki filmowej z tak podziwu godną konsekwencją interpretując i oceniając twórczość Austriaka strzela w płot, że sam jest częścią choroby, którą opisuje i analizuje Haneke, zapomnienia kodu? Że może nawet swoją społeczną rację bytu czyni z aktywnych wysiłków podejmowanych po to, by kodu nie odnaleziono, by go sobie nie przypomniano?

 

Przypisy

[1] Tadeusz Sobolewski, Porno-Schubert, „Gazeta Wyborcza” 30.10.2001 (nr 254), s. 11.

[2] T. Sobolewski, Cannes 2009. Koniec starego świata, http://wyborcza.pl/1,75475,6645725,Cannes_2009__Koniec_starego_swiata.html

[3] John Berger, „Wsiadam do pociągu, zadzwonię później”. Dziesięć meldunków z poszukiwań miejsca, przeł. Katarzyna Makaruk, „Le Monde diplomatique – edycja polska” 2006 nr 8 (październik), s. 24.

[4] Wywiad, którego Haneke udzielił „Die Zeit”, a który w Polsce został przedrukowany przez „Forum” (2006, nr 6, s. 42-43) nosi znamienny tytuł Fabryka zapomnienia.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się w miesieczniku Le Monde diplomatique – edycja polska w czerwcu 2009 (w związku ze Złotą Plamą dla Michaela Haneke). Fotografia pochodzi z mojego fotobloga Surface and Matter.