„Argentyna, 1985” i Oscary 2023

I. Oscary i imperialna polityka kulturalna

Imperia mają swoje polityki kulturalne, nawet jeśli – jak Stany Zjednoczone – ukrywają ten fakt, bo powiedzmy nie mają Ministerstwa Kultury. Jest ta polityka wpisana w warunki tworzenia i rozpowszechniania dzieł kultury. Są nimi nie tylko naciski czy impulsy polityczne, ale też warunki ekonomiczne. „Wolny rynek” też do nich należy, bo jest czymś zupełnie innym w Imperium, które ma dostęp do dystrybucji na rynkach całego świata (w znacznym stopniu dyktuje warunki na globalnym rynku dystrybucji) i narzuca światu globalną lingua franca – niż jest w małym, słabym kraju, którego językiem mówi kilka czy kilkanaście milionów ludzi. Stanowią ją – politykę kulturalną – również mechanizmy wytwarzania kulturalnego prestiżu, tworzenia hierarchii wartości, rozpowszechniania społecznego wrażenia o tym, co w kulturze jest ważne i dobre. One też nie muszą wcale być sterowane przez państwo, i w Imperium Amerykańskim, Imperium Dolara, z nielicznymi wyjątkami nie są.

Oscary, czyli nagrody AMPAS ([Amerykańskiej] Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej), to jeden z takich mechanizmów. Pośród nagród filmowych – laur szczególnie imperialny. Nie tyle po prostu hollywoodzki czy amerykański – to też, ale nie do końca. Obudowany licznymi klauzulami, wyposażony w portfolio historycznych wyjątków, wcale nie tak rzadkich. Bardziej jest Oscar anglosaski, przyznawany niejako z zasady czy rozpędu filmom powstałym i twórcom pracującym w dominującym (wciąż) języku kapitalizmu, nawet jeśli późnego lub schyłkowego.

Amerykanie i Hollywood zgarniają zawsze większość, co wyraża stosunki dominacji kulturalnej wewnątrz rozszerzonego Imperium Języka Angielskiego. Tego, które od czasów kolonialnej dominacji Londynu, przeszło przez czasy, w których centralna rola hegemoniczna została przejęta przez oś Nowy Jork–Waszyngton–Los Angeles (czyli: akumulacja kapitału sensu stricto – jej ramię zbrojne i gabinet polityczny – fabryka ideologicznych snów podtrzymujących imperialną dominację), przeszło w końcu do naszych czasów, w których wszystko, co stałe, może się znowu rozpuścić w powietrzu. Może się rozpuścić, nie znamy dnia ani godziny, ale póki co, trzeszczące w szwach Imperium tworzy nam w Hollywood nasze wspólne sny; narzuca nam język wymiany myśli pomiędzy mówcami różnych języków, walcząc jednocześnie o kształt samych tych myśli oraz kontrolę nad tym, które z nich da się między językami wymienić. Podbija nasze myśli i myślenie, kolonizuje wyobraźnię i grodzi jej horyzont…

Ale – wróć. Oscary. Amerykanie zgarniają zawsze większość, Anglosasi-w-ogóle – prawie wszystko, choć nie jest zapisane w żadnym statucie, a sama Akademia „Amerykańską” zwana jest tylko w innych niż imperialny językach. To działa samo z siebie. Większość członków Akademii to Amerykanie, w drugiej kolejności są to ci, z którymi najłatwiej im się dogadać i z którymi najczęściej przez to pracują, czyli inni Anglosasi. Amerykańskość łamana przez anglosaskość jest po prostu domyślnym trybem podmiotowości instytucji i jej członków. Jest oczywista, naturalna – reszta to wyjątki.

Czytaj dalej

Smutna księżniczka z perłami w zupie

Agnieszka Jakimiak pisze w „Dwutygodniku”, że „polityczny pazur Larraína ustąpił miejsca refleksji o nieszczęśliwej księżniczce, zamkniętej w pałacu z kości słoniowej”. A nawet, że chilijski reżyser „wydaje się zapominać: Diana Spencer pochodziła z arystokratycznej i arcybogatej rodziny, jej małżeństwo z Karolem było wynikiem ustawki wysoko postawionych babć. […] Dlatego jej filmowy monolog o tym, że lubi uciechy życia charakterystycznego dla middle class i woli jeść kurczaki z KFC zamiast polować na bażanty, których (w przeciwieństwie do kurczaków) żałuje, jest dość obraźliwy i odrobinę uzurpatorski”[1].

No więc na początek wyjaśnijmy może, że nie, Pablo Larraín wcale nie zapomina. Lady Di w jego najnowszym filmie Spencer pragnie się wymknąć do sąsiedniej posiadłości, widmowej mansion, w której się wychowała, wokół której rozciągają się połacie ziemi mniej rozlegle bez wątpienia niż te, na których postawiono Sandringham House, ale też na pewno nie jest to trawnik przed domem średnioklasowej rodziny. Nie chciałoby mi się nawet sprawdzać, czy Diana rzeczywiście wychowała się tuż obok i czy posiadłość jej rodziny uległa tak szybko aż takiemu zapuszczeniu – tak niewiele mnie jej życiorys interesuje. Mniemam, że to, jak i wymykanie się tam bohaterki przez płot po nocy, to motywy fikcyjne, do kompletu z duchem Anny Boleyn. Całkiem jak bohater Gaela Garcíi Bernala ścigający poetę Pabla Nerudę w eponimicznym filmie z 2016. I uważam, że mają one (takie motywy) pełne prawo być całkowitym zmyśleniem, natomiast z całą pewnością przypominają one widzowi, że Diana bynajmniej nie pochodziła „z ludu” – na pewno nie grają na tej wiedzy wymazanie.

Przepaść między Dianą a „ludem” czy „zwykłymi ludźmi” pokazuje już otwierająca film sekwencja jej zagubienia w szczerym polu. W przydrożnym lokalu fish & chips bohaterka nie jest w stanie nawiązać z obecnymi tam ludźmi elementarnej komunikacji w bardzo prostej sprawie: ustalenia, gdzie właściwie się znalazła. Diana jest dla nich tylko wizerunkiem służącym do utrzymania ich w politycznej pasywności, takiej samej jak ich milczenie na jej widok. Człowiek za tym wizerunkiem nie jest w stanie – z prostym życiowym problemem – przebić się do nich przez barierę zrobioną z samego tego wizerunku. Relacja dominacji więzi obydwie strony tej relacji, chciałoby się przywołać odpowiednich myślicieli.

Czytaj dalej

Czekając na „Spencer” Pablo Larraina, ruminacja

Na nadchodzącym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji światową premierę będzie miał najnowszy film chilijskiego reżysera Pablo Larraina. Spencer to opowieść o tegoż nazwiska księżnej Walii, z Kristen Stewart w roli tytułowej. Oto jego plakat:

Spencer, reżyseria Pablo Larrain, w roli głównej Kristen Stewart, 2021

Nie pasjonuję się dolami i niedolami tej ani żadnej innej księżnej, ale jestem przekonany, że Larraín podejdzie do tematu krytycznie, być może na różnych, niespodziewanych, filozoficznych poziomach, jak to ma w zwyczaju. Larraín, jak niektórzy z Was wiedzą, jest jednym z głównych bohaterów moich Smutków tropików. Odczuwam zawsze satysfakcję, gdy filmowcy, których dzieła wybrałem sobie wówczas do analizy i interpretacji, kolejnymi filmami potwierdzają swoje znaczenie. No i po prostu im, pardon le mot, kibicuję.

Z drugiej strony przypomina mi się jednak dziwne doświadczenie, które być może mówi coś systemowego o pisaniu o kinie w języku nadwiślańskim. O pisaniu, kiedy się nie chadza regularnie na piwo i premiery z najważniejszymi redaktorami w tych niewielu tytułach, które w Polsce poświęcone są filmowi – i kiedy się zaproponuje na kino (kino w ogóle albo jakieś kino konkretne) spojrzenie polityczne, otwarcie marksistowskie. 

Czytaj dalej

Historia go rozgrzeszy. Fidel Castro (1926-2016)

Dziś, 4 grudnia 2016, na zakończenie dziewięciodniowej żałoby narodowej na Kubie, skremowane (zgodnie z życzeniem zmarłego) prochy Fidela Castro spoczną na cmentarzu świętej Ifigenii w Santiago de Cuba.

*

W okresie kryzysu kubańskiego Związek Radziecki na niepokorną karaibską wyspę wysłał nie tylko swoich wojskowych i rakiety, ale też słynnego reżysera, laureata canneńskiej Złotej Palmy za Lecą żurawie, Michaiła Kałatozowa. Pracował on tam nad niezwykłym filmem, jeszcze piękniejszym niż tamten, ale zbyt ekscentrycznym formalnie na swoje czasy i na długo po premierze w 1964 zapomnianym – dopóki nie odkryto go na nowo w latach 90. XX wieku. Soy Cuba (Ja, Kuba) powstał jako koprodukcja radziecko-kubańska. Zainicjowana przez Kubańczyków, którzy dali reżyserowi ogromny margines twórczej wolności, produkcja stała się jednak w znacznym stopniu wyrazem zachwytu samych Rosjan i innych narodów Związku Radzieckiego (Kałatozow był Gruzinem) Rewolucją Kubańską. Kuba Fidela Castro przez sam aparat radzieckiego państwa, zwłaszcza jego szczyty, traktowana często była jako co najmniej zagwozdka, czasem bez mała dopust boży (Castro nie raz i nie dwa postawił Moskwę przed faktami dokonanymi i wymuszał na niej działania, do których wcale nie było jej rychło). Ale Rosjanie i inne narody Związku Radzieckiego, ci wszyscy, którzy wierzyli wciąż w socjalizm, komunizm, antyimperializm, internacjonalizm, albo pamiętali, jak bardzo kiedyś w nie wierzyli, zobaczyli na wyspie, w politycznej namiętności jej mieszkańców, którzy wspólnie wzięli swój los w swoje ręce i odparli pretensje największego kapitalistycznego mocarstwa, którego upasione na grabieży, gargantuiczne cielsko zwisa nad nimi na mapie, że to wszystko wciąż są sprawy z porządku życia i śmierci, z porządku naglącej aktualności. Z porządku politycznego zbawienia ludzkości. To jest naprawdę niesamowity film. Pokaż go swoim dzieciom, zostaną rewolucjonistami.

*

We właściwej ocenie kubańskiego przywódcy i jego dorobku pomóc może jedna z wielu trafnych obserwacji wybitnego amerykańskiego historyka Grega Grandina. Zauważa on gdzieś, że wybory polityczne przwódców każdej kolejnej rewolucyjnej, emancypacyjnej próby podejmowanej przez kolejne społeczeństwa zachodniej półkuli rozumieć można tylko biorąc pod uwagę próby, które je bezpośrednio poprzedzały. Większość z nich zakończyła się bowiem porażkami (prawie zawsze z „pomocą” Waszyngtonu). Każdy kolejny latynoski przywódca kierował się imperatywem uniknięcia błędów poprzedników, uniknięcia powtórki z historii jemu najnowszej.

Dla przywódców Rewolucji Kubańskiej kluczowym takim odniesieniem było wsparte przez USA obalenie lewicowego rządu Jacobo Árbenza w Gwatemali w 1954. Przebywał tam aurat wtedy Ernesto Guevara, zanim udał się do Meksyku, gdzie miał poznać Fidela Castro. Brutalne zarżnięcie postępowych dążeń środkowoamerykańskiej republiki stanowiło poglądową lekcję tego, do czego Imperium Dolara jest zdolne, jakie piekło na Ziemi gotowe jest rozpętać, by utrzymać stosunki klasowe w całej hemisferze w postaci, jaka służy jego interesom i wpasowuje się w jego własny projekt ideologiczny.

Kuba – z jej wzorowanym na sowieckim monopartyjnym modelu politycznym, z amerykańskim embargiem i ciągłymi atakami ze strony Stanów Zjednoczonych, zamachami na życie jej przywódców organizowanymi przez CIA (ponad 630 na życie samego Fidela), z uzależnieniem od militarnego i ekonomicznego wsparcia ZSRR – była takim negatywnym punktem odniesienia dla Salvadora Allende, który liczył, że uniknie losu wyspy, jeśli przejście do socjalizmu odbędzie się w warunkach głębokiego poszanowania dla procedur demokratycznych. Czas pokazał, że były to złudzenia. Rodzimy kapitał sabotował gospodarkę „strajkiem inwestorów” i wywoływaniem sztucznych niedoborów. Do tego sabotażu przyłączał się kapitał zagraniczny – stąd rządowi Allende nie udało się np. zakupić z Francji komputerów potrzebnych do budowy pionierskiego systemu stanowiącego zapowiedź Internetu. Allende nie chciał potraktować chilijskiej burżuazji tak brutalnie, jak kubańską potraktował Castro. Liczył na to, że zmiany struktury własności uda się jedna po drugiej… przegłosować. Ale Imperium Dolara demokracja i głosowania interesują tylko tak długo, jak długo stanowią one fasadę bądź ramę dla tytułów własności i procesów akumulacji kapitału. Połączyło więc siły z niewypędzoną i niewywłaszczoną chilijską burżuazją, i rękoma Augusto Pinocheta zarżnęło polityczny projekt Allende.

Nowszy przykład. Rządy Partii Pracowników Luli da Silvy w Brazylii. Pragnienie uniknięcia z kolei tamtego losu przez jeszcze większą niż w przypadku Allende uległość w stosunku do formalnych reguł liberalnej demokracji, w tym wobec fetyszu prawa własności. Oligarchiczna wielka własnosć znalazła się poza sferą nawet dyskursywnej krytyki politycznej. Nie stała się nawet przedmiotem debaty. To też nie uchroniło projektu politycznego Luli. Oligarchiczna prawica wykorzystała sztuczki konstytucyjne, by odsunąć Partię Pracowników od władzy i postawić na czele rządu byłego informatora amerykańskiej ambasady. Kto wie, czy nie wsadzi Luli za coś do więzienia, żeby nie zdołał stanąć do wyborów w 2018. W międzyczasie reakcyjna administracja Temera wyzeruje wszystkie reformy Luli i Rousseff, zamrozi wydatki na programy społeczne i wyprzeda zasoby kraju, z Amazonią włącznie – krewnym, znajomym i Amerykanom. A mówimy o kraju znacznie silniejszym niż Kuba, piątym najludniejszym na świecie.

Dziś, kiedy kolejne emancypacyjne projekty w Ameryce Łacińskiej upadają pod presją Imperium Dolara i „rynków światowych”, inne trzymają się ostatkiem sił, a jeszcze inne są tylko ruinami i wspomnieniem, historia windykuje wybory dokonane przez Fidela Castro. A przynajmniej uzasadnia jego ocenę stawek i zagrożeń, oraz strategiczne i taktyczne wybory, jak zdobyć tyle, ile się w danym układzie sił międzynarodowych da, i jak obronić jak najwięcej z tych zdobyczy. Tylko jego projekt przetrwał tak długo.

*

hawana-2

Hawana, fot. Michał Kącik

W osobie Fidela Castro odszedł uniwersalista i wielki człowiek Oświecenia, uczeń – jak sam o sobie mówił w wywiadzie-rzece, jakiego udzielił Ignacio Ramonetowi – Karola Marksa z jednej i swojego wielkiego rodaka José Martiego z drugiej strony. Jako człowiek Oświecenia Castro wierzył, że uwolnienie ludzkości (zaczynając od ludu własnego kraju) od niepotrzebnego cierpienia – głodu, uleczalnych chorób, bezwzględnego wyzysku, konsekwencji dewastacji środowiska, wykluczenia z dostępu do wiedzy naukowej – jest sprawą najpilniejszą i jako takie ma pierwszeństwo przed pełnią liberalnych praw politycznych, jeżeli prawa te miałyby stanąć na przeszkodzie. Łatwo go krytykować z europejskiej kanapy, ale nawet najbardziej zagorzali lewicowi krytycy Castro piszący z pozycji demokratycznego socjalizmu, muszą w końcu przyznać (jak Samuel Farber pod koniec swojej książki), że na Kubie ze świecą szukać innej opozycji niż neoliberalna agentura Waszyngtonu i ultrareakcyjnego lobby wypędzonych milionerów w Miami. Castro uznał, że dopuszczenie tego elementu do udziału we władzy oznaczałoby groźbę utraty zdobyczy Rewolucji w zakresie praw społecznych.

A są to zdobycze w warunkach oblężenia przez monstrum z północy imponujące – wskaźniki alfabetyzacji, długości życia i ilości lekarzy na tysiąc mieszkańców wśród najwyższych na świecie; śmiertelność niemowląt wśród najniższych na świecie; niedożywienie wśród dzieci – 0%; bezprecedensowe sukcesy w odtworzeniu zdewastowanych przez kapitalistyczną ekspoloatację ekosystemów (podwojenie powierzchni lasów); spektakularne sukcesy nauk medycznych (wynalezienie szczepionek na szereg chorób tropikalnych i na raka płuc, okrycie metody zatrzymania transmisji wirusa HIV z organizmu zakażonej matki do organizmu płodu, itd.). Rewolucyjna Kuba stała się też prawdziwą potęgą kulturalną – okresy nasilonej cenzury ostatecznie z ogromną nawiązką zrekompensowane zostały przez stworzenie twórcom warunków wolności od totalitarnej władzy rynku.

*

hawana-3

Hawana, fot. Michał Kącik

Tak, zabijał ludzi. Ale złych ludzi, tych, którzy na to zasługiwali lub których zabić było trzeba. „Rewolucja to nie scieżka usłana różami, to walka na śmierć i życie między przyszłością a przeszłością”. Ci, którzy stają w niej w imię przyszłości, mają przeciwko sobie gotowych na wszystko obrońców przeszłości. Wielcy Książęta Przeszłości nie przebierają w środkach, zrobią wszystko, by obronić swoje przywileje i interesy, niezależnie od skandalu cierpienia większości, na jakim są ufundowane. Jeśli ty nie zabijesz ich, oni zabiją ciebie.

Jasne, udanego, „prawdziwego” socjalizmu nie da się zbudować w jednym kraju, i dlatego tak wiele pozostaje na Kubie do życzenia. Możemy sobie tak mędrkować. Ale to nie jest wina Castro, że inni swoich rewolucji nie wygrali. Bo zarzutu, że innym ruchom rewolucyjnym nie pomagał, nie można Castro postawić. Zapytajcie w Algierii, Angoli, Namibii, RPA, Palestynie czy Kongu. Zapytajcie Assatę Shakur albo Angelę Davis.

Tak, w pierwszych latach Rewolucji Kubańskiej jego rząd prześladował osoby homoseksualne. Mnie to też interesuje, ponieważ sam jestem mężczyzną homoseksualnym i uwielbiam Reinaldo Arenasa. Let me, however, tell you a secret: w tamtym okresie prawie każdy rząd prześladował osoby homoseksualne, z „wiodącymi liberalnymi demokracjami” (USA) na czele. Wyjątki były tym właśnie: wyjątkami. Emancypacja ludzkości jest procesem, cieżką pracą – jednostek i społeczności, które odkrywają kolejne zasłony opresji i ideologicznych mistyfikacji, oraz podejmują zmagania, by je zerwać. To jest złożony, obstawiony zasadzkami labirynt, w którym różni ludzie w różnym czasie zaczynają w różnych miejscach, i różne drogi mają do pokonania. Rewolucja Kubańska przedefiniowywała potem swoje podejście do homoseksualizmu, został on zdekryminalizowany w latach 70., a Castro za te historyczne prześladowania wziął na siebie później osobistą odpowiedzialność i uznał je za jeden z wielkich błędów Rewolucji. Wszyscy rodzimy się w jakiejś kulturze, każda kultura ma swoje własne, na wielu poziomach, wokół różnych osi skupione, struktury opresji. Nikt nie rodzi się od razu ze słusznymi poglądami na wszystko. Do Prawdy dochodzi się w żmudnym procesie, w ciężkiej pracy. Prawdziwy heroizm to tej pracy wykonanie, a nie odziedziczenie słusznych poglądów na wszystko po walkach innych ludzi.

Jasne, „prawdziwy” socjalizm musi być demokratyczny, ale podczas gdy większosć współczesnych „demokratycznych socjalistów” żyje bez politycznych sukcesów póki co na marginesach burżuazyjnych liberalnych demokracji (toczonych śmiertelną gangreną), historia niektórych postawiła przed dramatycznym wyborem: co jest ważniejsze, rzeczownik (socjalizm), czy przymiotnik (demokratyczny)? Co, jeśli nie można utrzymać jednego i drugiego, jeśli zachować można tylko jedno? Rzeczownik czy przymiotnik?

Jakkolwiek niedoskonałym był w praktyce socjalistą, był bezkonkurencyjnym antyimperialistą i – jak przypomina niezmiennie znakomity Vijay Prashad – głosem całego Trzeciego Świata / globalnego Południa (czyli większej części ludzkości). Od antykolonialnej wojny w Algierii, przez obalenie apartheidu w Republice Południowej Afryki, po dziesiątki tysięcy lekarzy wysyłanych bezinteresownie tam, gdzie ich brakowało (to Kubańczycy zatrzymali epidemię eboli w Afryce), po stanowisko w sprawie neoliberalnego reżimu zadłużenia międzynarodowego. To nie on zawiódł, to inni przywódcy Trzeciego Świata / globalnego Południa nie dorośli do tego samego formatu.

*

Dziennikarzom, komentatorom i intelektualistom z bożej łaski, którzy krzyczą „dyktator! dyktator! dyktator!”, mam ochotę powiedzieć tyle. Przyjdzie taki moment, że wy będziecie pamiętani już tylko jako studia przypadków w wielkiej historii upadku mediów i kultury globalnego systemu społecznego pędzącego nieuchronnie w przepaść. Jako nadzorcy i komisarze dyskursu gnijącego porządku. Na ten krótki moment, zanim zostaniecie w ogóle, na zawsze i zasłużenie zapomniani. Fidel Castro pozostanie natomiast w pamięci wyklętych ludów Ziemi jako jeden z największych przywódców politycznych XX wieku. Człowiek, którego prochy znajdują dziś wieczny spoczynek, nie tylko nie był pogrobowcem przeszłości, jak wmawiacie nam wy, płatna ideologiczna policja schyłkowego kapitalizmu – jego dorobek będzie punktem odniesienia dla naszej przyszłości, jeśli czeka nas jakakolwiek. Jeśli uda nam się przetrwać ekologiczną katastrofę, do której z samobójczą determinacją prowadzi nas kapitalistyczna eksploatacja zasobów naszej planety, wielki i odważny eksperyment, jakim był projekt polityczny Fidela Castro, będzie jednym z tych miejsc, w które będziemy zerkać, szukając wzorów, jak zbudować lepszy świat. Z jego wizją człowieczeństwa opartą na bezinteresownej i bezwarunkowej solidarności w miejsce sumy egoizmów. Z jego przykładem, że największy nawet Goliat spotka kiedyś swojego Dawida. Z jego szacunkiem dla ekosystemów i sukcesami w ich odtwarzaniu. Z jego szacunkiem dla zasobów i odmową ich marnowania. Z jego wolą dzielenia się nimi, nawet gdy są ograniczone, z tymi, którzy są w potrzebie. Z jego wiarą w społeczną sprawiedliwość i to, że leży ona w uniwersalnym interesie nas wszystkich. Z jego frazą, że może będziemy jeść skromnie, „ale będziemy jeść wszyscy”. Z jego wiarą w Człowieka.

Hasta siempre Comandante. La historia te absolverá.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

zdjęcia: Michał Kącik

Regent Street w Londynie

Córka sklepikarza i smoki

W Żelaznej Damie Phyllidy Lloyd roi się od archiwalnych materiałów pokazujących społeczne konfrontacje epoki najżarliwiej nienawidzonego szefa rządu w XX-wiecznej historii Wielkiej Brytanii. Wiem, polskie media tak jej nie portretują, ale strona internetowa IsThatcherDeadYet.co.uk, której zadaniem jest odliczanie czasu do śmierci Margaret i odpalenie imprez planowanych w całym kraju, gdy ziemia uwolni się już od jej ciężaru, czy oficjalnie wystosowana do rządu petycja domagająca się prywatyzacji jej przyszłego pogrzebu, co by uwieńczyło jej dorobek i zdjęło to brzemię z podatnika – to niektóre przejawy gorących uczuć brytyjskiego ludu. Jest z tymi archiwaliami kilka problemów, które jednocześnie reprezentują, co jest nie tak z tym filmem.

Po pierwsze, pozostają one w pamięci jako niemal jedyne szersze plany i bardziej spektakularne ujęcia w całym filmie. Poza nimi mamy bez mała sprawnie zrobiony teatr telewizji nakręcony w zaledwie kilku wnętrzach, w których ludzie albo siedzą przy stole, albo leżą w łóżku, albo idą korytarzem. Dziwna formuła dla biografii postaci o epickim znaczeniu dla losów nie tylko swojego kraju, ale – za sprawą pozycji Londynu w światowej gospodarce – także i dla reszty świata. Jakby po honorarium dla Meryl Streep prawie nic już nie zostało w budżecie. Wrażenie teatralności potęguje podstawowe rozwiązanie dramaturgiczne. Czas teraźniejszy filmu, na którym cały jego szkielet jest rozpięty (cała reszta to retrospekcje), to kilka dni starszej już bardzo Mrs Thatcher w jej londyńskiej rezydencji. Thatcher cierpi już na daleko posuniętą demencję i przez cały film rozmawia ze swoim zmarłym już dawno mężem. Albo zapomina, że umarł, albo ma halucynacje. Rozciągnięte do skali pełnometrażowego filmu robi to wrażenie… takie sobie.

Drugi problem z tymi archiwaliami jest taki, że choć pokazują one dramatyczne starcia rozwścieczonego społeczeństwa z państwowym aparatem przemocy wytoczonym na ulice w obronie interesów bogatej mniejszości, odessana jest z nich jakakolwiek treść polityczna, nie są w żaden sposób skontekstualizowane –  jeżeli ktoś nie wie, że one to pokazują, to się prawdopodobnie nigdy nie domyśli. Kto wychodził na ulice, w obronie czyich interesów, a czyje interesy forsowała polityka partii konserwatywnej i rządu Thatcher? Film nie mówi nic o tych sprawach, bo konflikty polityczne zostały z niego wymazane gestem przeniesienia całej złożoności rzeczywistości na poziom „psychologii postaci”.

Margaret to ambitna i dumna córka sklepikarza, która postanowia zostać rycerzem i „zrobić coś”, co będzie „mieć znaczenie”. Dumnie stawia czoła rywalom i – mimo startu z gorszej pozycji – z nimi wygrywa, a szalejący na ulicach tłum to coś jak smok, którego trzeba pokonać i Margaret oczywiście daje radę. Wojna o Falklandy jest tu pokazana dokładnie tak, jak Thatcher chciałaby, żeby o niej myślano. A że rozgrzanie nacjonalistycznych namiętności było jej co najmniej na rękę, żeby zneutralizować i spacyfikować napięcia społeczne wywołane polityką wewnętrzną jej gabinetu, tego z filmu raczej nie wyczytamy. Jej polityka „antyterorystyczna”, upstrzona skandalicznymi naruszeniami praw człowieka (zob. W imię ojca i Głód), sprowadzona jest do psychologicznej reakcji na osobiste traumy. Nawet polityczny koniec Thatcher na stanowisku premiera, czyli nieudana próba wprowadzenia podatku pogłównego, w tej samej wysokości od bezrobotnego, co od milionera, wygląda tu bardziej jak starcie charakterów, w którym Margaret płaci cenę za zatwardziałość, którą wpisały w jej psyche lata walki i bez której nie odniosłaby wcześniejszych zwycięstw.

Archiwalne materiały dokumentalne, którymi upstrzony jest film, odsłaniają jeszcze jedną podejrzaną właściwość tego filmu. Trudno – zwłaszcza mieszkając w Wielkiej Brytanii – patrząc na uliczne starcia protestujacych z policją, nie mieć przed oczami tego wszystkiego, co się przez ulice brytyjskich miast przetoczyło (największe od dekad strajki, demonstracje i zamieszki), odkąd do władzy doszedł David Cameron, pragnący dopełnić jej dzieła i rozwalić te społeczne zdobycze cywilizacyjne, które zdołały przetrwać Thatcher. Trudno mi się więc oprzeć wrażeniu, że co najmniej uzupełniającym zadaniem tej historii jest ustawienie dziejowej dzielności Margaret Thatcher w walce z oporem własnego ludu w jednej linii ze skierowaną przeciwko własnemu społeczeństwu polityką obecnego rządu milionerów. Oczywiście, jest to kontynuacja tej samej linii, tyle że jest to linia nie do obrony.

Meryl Streep jest rzeczywiście w tytułowej roli niezła, ale jedynie w wąskich ramach umożliwionych przez pole widzenia scenariusza. Determinacja Margaret, jej wytrwałość i zdolność odnoszenia zwycięstw pomimo przeciwności w postaci dyskryminowanej płci i pochodzenia z szeregów drobnomieszczaństwa (wśród torysów są to „niskie” szeregi), to jedna ze strategii uzyskiwania przez film sympatii dla tej postaci – widz niemal z zasady identyfikuje się z postacią, która pokonuje przeciwności, bo sam się dzięki temu lepiej czuje. Drugą jest elementarna ludzka solidarność z osobą na starość coraz bardziej osamotnioną i osłabioną przez procesy biologiczne zbliżającego się do śmierci organizmu. Obydwie te strategie są jednak co najmniej podejrzane w stosunku do kogoś z dorobkiem Thatcher; kogoś, kto się, owszem, zapisał w historii, ale swoim publicznym działaniem uczynił świat miejscem jednoznacznie gorszym niż był wcześniej.

Sam fakt, że bycie kobietą przestało być przeszkodą w pełnieniu najwyższych funkcji publicznych, jest oczywiście postępem, ale co z tego, jeżeli zmiana ta była tylko taktycznym liftingiem pozwalającym konserwatystom na przeprowadzenie w jego konsekwencji całej lawiny reform, z których żadna już obok społecznego postępu nawet nie leżała. Stopień ekonomicznych nierówności i niesprawiedliwości społecznej współczesnej Wielkiej Brytanii (rekordowy w Zachodniej Europie) to owoc dokonanego przez Thatcher zwrotu neoliberalnego. Ruina, w jakiej znajduje się obecnie światowa gospodarka, to zwieńczenie trzech dekad dominacji doktryny pseudoekonomicznej, w której pułapkę właśnie Thatcher formalnie wprowadziła kontynent europejski (wspierając jednocześnie tych, którzy – jak Pinochet – religię deregulacji i wszechmocnej niewidzialnej ręki rynku forsowali po trupach w innych częściach świata). Ekscesy „wojny z terroryzmem”, która sprawia, że w tzw. demokracji ludzie trafiają do Guantanamo albo tajnych więzień w Egipcie, Rumunii czy Polsce, za to tylko, że są muzułmanami, to z kolei rekonfiguracja i globalizacja tego, co Thatcher robiła na własnym podwórku z Irlandczykami.

***

Jest w filmie jedna naprawdę świetna scena. Jest to jego scena pierwsza. W typowym angielskim „sklepie na rogu” Thatcher wyciąga rękę po małą butelkę mleka. Dla Brytyjczyków jest to czytelna aluzja do jednego z niegdysiejszych przezwisk „Żelaznej Damy”, wynalezionego, gdy jeszcze jako Education Secretary usunęła ze szkół darmową porcję mleka: „Margaret Thatcher, milk snatcher”.  Stara Thatcher kieruje się z tym mlekiem powoli do lady. Przed nią wpycha się bez pardonu nie zważający na starszą, sfatygowaną osobę produkt jej własnego „there is no such thing as society”. Przy samej już kasie szokuje ją cena małej butelki (1 pint) mleka, owoc jej własnego „there is no alternative”. Ta pierwsza scena jest, niestety, obietnicą zupełnie innego filmu niż ten, z którym potem faktycznie jesteśmy zostawieni.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się w świętej pamięci tygodniku „Przekrój” w lutym 2012.

Gael Garcia Bernal w No, reż Pablo Larrain

Demokracja jako zawieszenie broni

No Pablo Larraína

 

„Dyktatura, z której wyszliśmy, nie jest więc wypadkiem ani anormalnym faktem w naszym politycznym rozwoju: wojskowy terror jest, wręcz przeciwnie, częścią tego samego systemu, w połączeniu z milczącymi ograniczeniami demokracji jako takiej. Konstytuuje jego fundamenty i trwającą nieprzerwanie przemoc. […]

Kiedy demokracja powraca, najważniejszą sprawą jest ukrycie przed społeczeństwem obywatelskim fundamentu przemocy, z którego się wzięła, i której terror i groźba wciąż się utrzymują, ukrywane, ale aktywne, w polu politycznym”.

Léon Rozitchner [1]

Trzy ostatnie (z czterech w sumie, plus w międzyczasie serial telewizyjny) filmy Pablo Larraína, bez wątpienia najwybitniejszego filmowca pracującego dziś w Chile, złożyły się w – nie od początku zamierzoną – trylogię o katastrofie pinochetyzmu. Tony Manero (2008) opowiadał o socjopatycznym, narcystycznym podmiocie wytwarzanym przez dyktaturę i narzucony przez nią neoliberalny reżim akumulacji kapitału. Bohaterem tej ponurej satyry był starzejący się tancerz, który po trupach starał się dojść do wymarzonego zwycięstwa w telewizyjnym konkursie na najlepszą chilijską kopię bohatera Johna Travolty z Gorączki sobotniej nocy. Było już czas jakiś po zamachu stanu, władza Pinocheta trzymała wszystkich za pysk, ale była ustabilizowana. Post Mortem (2010) cofa się nieco w czasie, by rozegrać na oczach widza samą tragedię „pierwszego 11 września” – z punktu widzenia społecznie i emocjonalnie wycofanego pracownika szpitalnej kostnicy, który znajduje się „na służbie”, gdy po śmierci Allende do kostnicy trafiają ciała tysięcy zwolenników prezydenta-marksisty. Sekcja zwłok samego Allende, przy której obecny jest bohater, osiąga stan skupienia, którego rezultatem jest wrażenie obcowania z sarcum, coś jak wezwanie imienia Jahwe za zasłoną lewicowego „Świętego Świętych”.

No przenosi nas na sam koniec dyktatury Pinocheta, rok 1988. Jednym z impulsów, które skłoniły Larraína do realizacji tego filmu, była świadomość, że na świecie dość powszechnie wiadomo, w jaki sposób Pinochet doszedł do władzy, okoliczności jego od niej odejścia są natomiast raczej słabo znane. Bohater filmu, Rene Saavedra (znakomity Gael García Bernal), stanowi „połączenie” dwóch rzeczywistych postaci, Jose Manuela Salcedo i Eugenio Garcíi. Rene jest synem lewicowego dysydenta. Pracuje w agencji reklamowej w Santiago de Chile. Sytuacja w kraju przybiera dziwny obrót: pod presją międzynarodową, w tym ze strony sojusznika dyktatury i sponsora zamachu stanu w 1973, Waszyngtonu, władze decydują się na referendum w sprawie poparcia dla generała Pinocheta i jego pozostawania u władzy. Po raz pierwszy od piętnastu lat opozycja będzie miałą swój czas antenowy – piętnaście minut dziennie dla kampanii na rzecz tytułowego „Nie”.

Sympatie tych, którzy – jak Rene i jego żona, z którą jest w sepracji (Antonia Zegers, po raz kolejny u Larraína, prywatnie jego żona) – opowiadają się za końcem reżimu Pinocheta, niekoniecznie przekładają się na odruchowe, spontaniczne zaangażowanie. Przemoc i kontrola ze strony aparatów państwa, pomimo angażowania przez reżim rozmatych technologii społecznej normalizacji w warunkach braku demokracji, utrzymują swoją cichą, uporczywą wszechobecność, generując strach przed angażowaniem się w politykę naruszającą status quo. Z dala od pełnych sklepowych półek i telewizyjnych reklam kuchenek mikrofalowych ci, którzy stoją władzy sztorcem, wciąż są porywani i torturowani, ich rodziny zastraszane. Ludzie znajdują się też w utrzymujących ich ekonomicznie przy życiu profesjonalnych kontekstach, które wymagają od nich zachowania pozorów lub konformizmu – możliwości kariery, kanały społecznego awansu, raz po raz zahaczają o ośrodki władzy politycznej, zależne są od sympatii i gestów wdzięczności wpływowych osób i zwykłych oportunistów, którzy wiedzieli, jak się zakręcić w okolicach władzy. Wreszcie nie da się przewidzieć, co tak naprawdę reżim Pinocheta zrobi z tym referendum. Wielu uważa, że jest z góry przegrane: jedni, że kampania przejdzie niezauważona, bo w przeznaczonym jej czasie antenowym większość już śpi; inni, że Pinochet sfałszuje wyniki; jeszcze inni, że jego wyniki zignoruje i nasili represje, których ofiarami w pierwszej kolejności padną wszyscy aktywni w kampanii na „Nie”; a jeszcze inni, że po prostu wygra referendum – dzięki społecznemu strachowi, apatii, absencji w głosowaniu – co w rezultacie poskutkuje legitymizacją dyktatury w oczach społeczności międzynarodowej.

Rekonstruując te napięcia i niepokoje, Larraín pozwala widzowi autentycznie odczuwać, jak trudnym i ryzykownym zakładem było aktywne określenie się w tej kampanii. Ryzykownym na planie osobistym dla każdego uczestnika, jak i na planie politycznym, dla całego chilijskiego społeczeństwa, bo nie wiadomo było, jaki właściwie użytek z tego referendum uczyni dyktatura. Dlatego werbowany przez opozycjonistów do pomocy przy kampanii Rene początkowo chce być dla nich tylko „konsultantem”, ale nawet i to szybko wychodzi na jaw; właściciel agencji reklamowej, w której jest zatrudniony, Lucho Guzmán (znany z poprzednich filmów Larraína Alfredo Castro), pracuje dla rządowej kampanii „Si” i jest w bardzo poufałych układach z juntą. Nawet luźny consulting pociąga za sobą problemy i groźby, potrzeba określenia się po ktorejś ze stron (i obrony własnego wizerunku w konfrontacji z pamięcią o ojcu socjaliście) wydaje się więc narastać i Rene staje się stopniowo głównym twórcą kampanii przeciwników Pinocheta. Kampania ta stanowi parasol rozmaitych organizacji od marksistów przez socjaldemokratów po chrześcijańskich demokratów.

Larraín w mistrzowski sposób buduje napięcie prowadzące do zdumiewającego rozwiązania, w którym po kilku godzinach, w czasie których wydawaje się, że Pinochet właśnie kręci fałszowanie wyniku referendum (kolejne etapy oficjalnego liczenia głosów podają anormalną przewagę głosów na „Tak”), nagle okazuje się w środku nocy, że władze podają autentyczne wyniki głosowania, z przewagą głosów mówiących Pinochetowi „nie”. Przedstawiciele armii szybko deklarują, że głos ludu zostanie uszanowany i wojsko wycofuje swoje poparcie dla Pinocheta. Tak wcześniej brutalna dyktatura postanowiła nie bronić się przed wolą ludu i oddała jej pole polityki. Nie sposób nie zadawać sobie pytania: „Jak to możliwe?”.

Co całkiem zrozumiałe, w Chile film wywołał ponoć sporą dyskusję, w której obronie intencji Larraína nie pomaga „dom ojca”. Hernán Larraín w okresie dyktatury Pinocheta miał jakoby popierać prawicową juntę, a po powrocie formalnej demokracji został prawicowym senatorem broniącym społecznego, neoliberalnego dziedzictwa dyktatury. Pod adresem filmu wystosowano zarzut, że honory za cały polityczny wysiłek obalenia Pinocheta, na który składał się aktywizm organizacji robotniczych, studentów i intelektualistów, oddaje specjalistom od marketingu, przedstawiając zwycięstwo nad reżimem jako sukces przede wszystkim ich „profesjonalnej kampanii” w telewizji. Larraín, który nie podziela poglądów ojca i wielokrotnie deklarował w wywiadach, że uważa prawicę w ogóle, a okres rządów Pinocheta w szczególności, za katastrofę, która spustoszyła społecznie kraj, tu właśnie wydaje się być bardziej przenikliwy i krytyczny niż większość jego „demokratycznych” krytyków oczekujących oddania sprawiedliwości odwadze „zwykłych ludzi” prowadzących agitację z dala od kamer telewizyjnych i ryzykujących równie wiele, co postaci w rodzaju Rene Saavedry czy jego pierowowzorów.

Larraín wydaje się tutaj podążać śladem argentyńskiego filozofa Léona Rozitchnera, którego dorobkowi Bruno Bosteels poświęca kawał swojej najnowszej książki (Marx and Freud in Latin America). Rozitchner podkreślał ciągłość między formalną demokracją a terrorem dyktatury, ufundowanie współczesnych południowo-amerykańskich post-faszystowskich demokracji w samym terrorze dyktatury, stanu wyjątkowego, stanu wewnętrznej wojny. Na najprostszym poziomie Pinochet oddaje władzę, bo najwyższe eszelony wojska wypowiedziały wiążacy je z nim kontrakt władzy, ale czy Pinochet szczególnie się starał temu zapobiec i dlaczego właściwie wypowiedziały? Czy nie dlatego, że cele dyktatury zostały osiągnięte i zabezpieczone na tyle, że można było je kontynuować i reprodukować przy dających mniej problemów z legitymacją procedurach demokracji formalnej? Że demokracja mogła już w kroczyć jako kontynuacja terroru, dyktatury, wojny – innymi metodami? Jako zawieszenie broni? Jako akt łaski udzielonej przez władzę, która i tak już zwyciężyła? Czy nie w tę stronę Larraín kieruje naszą uwagę, gdy pracując nad filmem prowadzi niby niewiele znaczący „eksperyment antropologiczny”, w którym weteranów kampanii „No” zaprasza do wystąpienia w epizodach jako uczestników prowadzonej dla junty kampanii „Si”, jakby kwestionując przełomowość „przełomu”?

Pinochet odsunął się od władzy, doskonale zabezpieczywszy swoją osobistą pozycję tak materialnie, jak i politycznie. Bezkarny, przez długie lata skutecznie chroniony immunitetem dożywotniego senatora, mógł się spokojnie na starość cieszyć zagrabioną w okresie sprawowania władzy fortuną. To samo dotyczyło reszty wysokich rangą wojskowych. Armia stała się jednym z kluczowych kanałów akumulacji kapitału i osobistego bogacenia się jej wysokich szczebli, zagwarantowała też sobie jako całości przywileje emerytalne w jaskrawym kontraście z resztą społeczeństwa, którego los na starość wydano na pastwę międzynarodowego kapitału spekulacyjnego. Wreszcie, na szerszym planie struktury społecznej i ekonomicznej kraju jako całości – dyktatura Pinocheta zneutralizowała i odwróciła wszystko, co rząd Allende porwał się zrobić, by zmniejszyć klasowe przepaści w kraju, podważyć ich zasadność i prawomocność, oraz wyemancypować jego społeczeństwo z wszechwładzy mechanizmów rynku światowego. Pod rządami Pinocheta klasowe przepaści uległy ponownemu usankcjonowaniu i petryfikacji, kierunek przepływu korzyści z wzrostu gospodarczego czy ogromnego eksportu surowców (dziś głównie do Chin) ograniczony do wąskich elit ekonomicznych broniących się przed awansem innych między innymi spektakularnie antyegalitarnym systemem edukacji. Demokrację można więc było wprowadzić z powrotem, bo przez kilkanaście lat dyktatury pole gry zostało już ustawione w taki sposób, że obrona interesów klasowych beneficjentów dyktatury stała się możliwa w ramach i poprzez mniej kłopotliwe procedury demokracji liberalnej. Wszystko, co wymagało codziennej obecności nagiej siły, zostało już załatwione. Chilijska demokracja pozostała tym krajem Ameryki Południowej, który pomimo rozwoju gospodarczego i krociowych zysków z eksportu surowców nie poczynił żadnych postępów w kwestii dramatycznych społecznych nierówności.

Pokazując cały przełom polityczny zamykający formalnie okres dyktatury oczyma ludzi pracujących w marketingu, Larraín odnosi sukces, unaoczniając nam coś, co inaczej mogłby nie zostać wyartykułowane z taką siłą. Że „przełom” – demokratyczne referendum, którego wyniki ostatecznie zostały uszanowane – był możliwy, ponieważ parametry rzeczywistości społecznej były całkowicie pod kontrolą sił, w których interesie najpierw przeprowadzono zamach stanu, których interesów broniła potem dyktatura i które teraz dało się kontynuować w ramach politycznie łatwiejszej do obrony (wewnątrz i na zewnątrz) formalnej demokracji liberalnej. Zamach stanu przeprowadzono w obronie sił globalnego „wolnego rynku”, z jego stolicą na Wall Street i lokalnymi kompradorskimi beneficjenami i zarazem zagorzałymi obrońcami. Jeżeli kampanię, której skutkiem było odesłanie Pinocheta w zacisze jego niczym nie zagrożonych rezydencji, prowadzno językiem marketingu, przy użyciu frazeologii i wizualnej syntaksy, które na codzień są na żołdzie sprzedaży towarów, to znaczy, że reguły gry były całkowicie pod kontrolą sił Rynku i Kapitału, których reimpozycję, rekonsolidację i niezagrożoną długofalową reprodukcję miała zapewnić instalacja u władzy drużyny Pinocheta. Kampania „No” wygrywa dzięki unikaniu wchodzenia w polityczne detale (w swojej większości jest… apolityczna) oraz szarży nieraz skończenie kiczowatych, ale pod zwględem standardów epoki – state of the art, pozytywnych (sic!) skojarzeń i obrazów. Pozytywnych, jakby samo sendo tej kampanii nie było przecież, koniec końców, fundamentalnie negatywne, chodziło przecież o głos na „nie”.

Także w tym wymiarze niezwykle trafnym wyborem Larraína było filmowanie starą, pochodzącą właśnie z drugiej połowy lat 80. telewizyjną kamerą U-matic. Wytwarzane przez nią specyficzne niedoskonałości chromatyczne i kiepska na ekranie kinowym rozdzielczość w pierwszej kolejności były odpowiedzą Larraína na estetyczny problem wzajemnego wizualnego dopasowania materiału fabularnego z mnóstwem wmontowanych w film archiwaliów (Gael García Bernal na spotkaniu z widzami na londyńskim przedpremierowym pokazie filmu mówił, że jest to prawie 30% jego czasu ekranowego). W drugiej kolejności okazało się to znakomitym językiem wizualnej reprezentacji opowiadanej epoki – Larraín mówi, że właśnie w takich kolorach pamięta końcowe lata dyktatury, w których obraz telewizyjny był głównym pośrednikiem między jednostką a procesami narodowej i międzynarodowej polityki. Ale poza tym wszystkim obraz telewizyjny był też wówczas głównym językiem społecznej artykulacji władzy Kapitału, aparatem ideologicznym interpelującym jednostki do określonych postaw i zachowań, a także charakteryzującym się największą siłą rażenia kanałem sprzedaży dóbr skalibrowanych jako masowej konsumpcji.

Bohater Bernala w zakończeniu wydaje się z czegoś sobie w tym wszystkim zdawać sprawę. Ma dziwnie nietęgą minę, gdy już po zwycięstwie kampanii No, jego szef, który sam pracował dla kampanii Si, „sprzedaje” klientowi swojego podwładnego jako „twórcę zwycięskiej kampanii No”. Produkt, nad którego wylansowaniem teraz pracują, to nowa telenowela krajowej stacji telewizyjnej, opowieść z miłosnego życia wyższych sfer. Prace nad jej kampanią promocyjną zaczęły się jeszcze w czasie kampanii referendalnej. Po zmianie reżimu toczą się spokojnie dalej. Telenowelę promuje relacjonowane w telewizji spektakularne przyjęcie na dachu wieżowca, z udziałem olśniewających kobiet i przystojnych mężczyzn przybywających do celu helikopterem. Wysokość, na jakiej odbywa się ta impreza, to klasowa przepaść dzieląca chilijskie elity od reszty społeczeństwa, a transfer władzy z rąk wojska ku procedurom demokracji liberalnej w najmniejszym stopniu nie zagraża odległości, która dzieli je od poziomu ulicy i dołu społecznej drabiny, czy nawet poziomu życia większości na tej drabinie.

Jarosław Pietrzak

[1] Léon Rozitchner, El terror y la gracia, ed. Ruben H. Ríos, Buenos Aires: Norma 2003, s. 121-122. Cyt. Za Bruno Bosteels, Marx and Freud in Latin America : Politics, Psychoanalysis, and Religion in Times of Terror, London – New York: Verso 2012, s.138.


Tekst ukazał się w miesięczniku Le Monde diplomatique – edycja polska, w marcu 2013.