O niepożytkach z Johna Olivera

Oko.press przedstawia się jako „portal sprawdzający fakty i prowadzący dziennikarskie śledztwa”, który chce być „obywatelskim narzędziem kontroli władzy”. Niedawno uznał, że takim śledztwem i aktem kontroli władzy będzie publikacja obszernego streszczenia jednego odcinka programu polityczno-satyrycznego anglosaskiego komika. Bo padło w nim kilka ostrych słów o polskim rządzie i Jarosławie Kaczyńskim. Odcinka programu dostępnego przecież bez problemu na YouTubie i Facebooku. Drobiazgowa relacja napisana jest w tonie takim, jakby streszczała wykład o autorytaryzmie i faszyzmie autorstwa co najmniej Theodora Adorno.

Przy całym szacunku dla Johna Olivera i jego zasług, nie jest on Theodorem Adorno. Oliver jest zaledwie liberałem, lewicowym, ale liberałem. Jego komentarze są tak ważne w amerykańskim kontekście, bo „lewicowy liberalizm” to już dużo jak na warunki mainstreamu amerykańskich mediów. Już ustawia go blisko lewej ściany tego, co amerykańska publiczność kiedykolwiek zobaczy w dużej sieci telewizyjnej.

Czytaj dalej

Present Continuous

Magnolia Paula Thomasa Andersona jako obraz specyfiki postmodernistycznego doświadczenia czasu w perspektywie Jamesona

 

Nominacje do Oscara dla najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona (Nić widmo, 2017) przypomniały mi o pewnym eseju napisanym przeze mnie najpewniej w 2004 roku, a więc chyba na IV roku studiów. Dziś traktuję go jedynie jako ćwiczenie intelektualne, w tym z samego pisania, z czasów, kiedy byłem (naiwnym) optymistycznym postmodernistą – być może zresztą podobnie jak sam Paul Thomas Anderson wówczas. Ale skoro go znalazłem, to może się komuś przyda, np. do tego, żeby porównać ten wczesny film z późniejszymi, bez porównania bardziej krytycznymi dziełami jednego z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich reżyserów. Tekst ukazał się chyba w 2004 w publikacji studenckiego koła filmoznawców Uniwersytetu Śląskiego „Kwadratura Koła”, dokładnego adresu bibliograficznego nie potrafię jednak podać, gdyż wskutek moich licznych przeprowadzek po całym kontynencie, przepadł mi gdzieś jej egzemplarz.


Magnolia Paula Thomasa Andersona z 1999 roku trwa 187 minut. W takich, dajmy na to, Indiach, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale w zachodnim kręgu cywilizacyjnym zdecydowana większość filmów fabularnych przeznaczonych dla kin trwa od 80 do 130 minut. Dla przykładu w roku wejścia Magnolii do polskich kin, a więc 2000, tylko 15 filmów wyświetlanych u nas na ekranach przekroczyło jakoś znacznie powyższą górną granicę normy, a kilka innych o zaledwie kilka minut. Ponad 80% mieściło się więc w podanym przedziale.

Niezbyt liczne przypadki filmów trwających powyżej dwóch i pół godziny dzielą się w zasadzie (zapomnijmy tutaj o Indiach i innych kinematografiach egzotycznych) na dwie grupy. Pierwsza to filmy rozmaitych artystycznych radykałów, którzy programowo lekce sobie ważą przyzwyczajenia, a nieraz nawet i granice wytrzymałości widzów. Za ich najbardziej ekstremalne przykłady mogą służyć Mama i dziwka (La maman et la putain) Jeana Eustache’a z 1973 roku, trwająca 219’ czy Miłość szalona (L’Amour fou) Jacquesa Rivette’a (1968) – aż 252’[1]. W raz już dla przykładu wywleczonym roku 2000 była takim Wierność (La Fidelité) Andrzeja Żuławskiego licząca 165’ projekcji, stosunkowo rozważnego w porównaniu z dwoma powyższymi.

Druga grupa to rozlewne epickie opowieści osadzone na tle jakiejś mniej lub bardziej odległej epoki historycznej, często pośród jakichś ważnych dziejowych wydarzeń. Opowiadane z reguły z jakimś rodzajem epickiego dystansu, choć niekoniecznie w ścisłym Bachtinowskim sensie tego terminu („przeszłość absolutna”),[2] bo przy tempie przemian zachodzących w XX wieku udaje się to uzyskać i wobec wydarzeń sprzed dwudziestu nawet lat. Wyjątkowa jest sytuacja u Camerona w Titanicu, kiedy zasadnicza część fabuły toczy się w ciągu kilku dni. Z reguły są to miesiące albo lata. Ale nawet w Titanicu historia wypłynięcia i zatonięcia feralnego transatlantyku jest poszerzona o płaszczyznę czasową, w której bohaterka jest już wiekową staruszką, co powoduje, że fabuła rozłożona jest właściwie na kilkadziesiąt lat, choć tylko niewielkie i nieliczne wycinki tego przedziału brane są pod uwagę. Pozostając przy repertuarze z roku 2000, możemy więc odnotować m.in. takie tego przykłady: Cyrulik syberyjski (Sibirskij cyriulnik) Nikity Michałkowa, Joanna d’Arc (The Messenger: The Story of Joan of Arc) Luca Bessona, Gladiator Ridleya Scotta, Patriota (The Patriot) Rollanda Emmericha, Anna i król (Anna and the King) Andy’ego Tennanta, Utalentowany pan Ripley (Talented Mr Ripley) Anthony’ego Minghelli. Od starożytności po połowę XX wieku, zawsze jednak jakaś odległość historyczna.

Ponieważ pierwsza grupa to filmy o słabym oddźwięku społecznym, przeznaczone dla węższej grupy odbiorców, bardziej sztuką filmową zainteresowanych, nawet tzw. koneserzy, nie tylko szeroka publiczność, traktują je jednak jako swego rodzaju odstępstwo od normy, a nie coś normalnego. Tak więc za naturalną, zgodną z przyzwyczajeniami i przywoływaną w pierwszym skojarzeniu grupę uznać by trzeba grupę drugą: przeciętny widz dostając informację, że film będzie tak długi, zgodnie ze swoim dotychczasowym kinematograficznym przyzwyczajeniem spodziewa się raczej jakiejś epickiej opowieści o choć trochę historycznym charakterze.

Cały ten mój wstęp to miał na względzie, iż ów skojarzeniowy odruch widza ma ogromne znaczenie dla wydobycia istoty Magnolii. Niektórzy bowiem twierdzą, że sens tego filmu trudny jest do wytłumaczenia;[3] śpieszę więc z własną propozycją. Anderson zderza bowiem swój utwór z tym odruchem, powodując niejakie widza zdziwienie, ponieważ akcja tego ponad trzygodzinnego filmu nie toczy się bynajmniej ani w przeszłości, ani na przestrzeni lat. A nie jest przypadkiem radykalizmu w rodzaju przytaczanego już Eustache’a; nawet widzowie, którzy mają do tego filmu zastrzeżenia, podkreślają, że jest wyjątkowo sprawnie i dynamicznie opowiedziany – przetrzymanie ponad trzech godzin projekcji nie jest wcale trudne.

 

Amnezja i „wieczne teraz”

Fredric Jameson opisuje specyfikę postmodernistycznego doświadczenia czasu, posługując się niejako metaforycznie kategoriami stworzonymi przez psychoanalizę z kręgu Jacquesa Lacana opisującymi schizofrenię[4]. W postmodernizmie (Jameson używa tego pojęcia jako kategorii periodyzacyjnej, historycznej, a więc jako nazwy epoki a nie stylu czy filozofii) stała się naszym udziałem ekspansywna hipertrofia (przerost) czasu teraźniejszego, zagarnianie przezeń coraz większej przestrzeni na niekorzyść przeszłości czy jakiegoś rodzaju perspektywy przyszłości. Przeszłość i przyszłość rugowane są przez teraźniejszość na coraz dalsze rubieże świadomości; nie ma bowiem miejsca na wszystko, a teraźniejszość rozpycha się coraz bardziej. Jest to moim zdaniem zasadniczy temat Magnolii, w której epicką ramę trzygodzinnego widowiska, doskonałą dla opisu wojennych i innych długotrwałych dziejowych zawieruch, i tak też zwykle stosowanej, zagarnia czas teraźniejszy, i to szczególnie w swej – nie mającej w polskiej gramatyce odpowiednika – postaci angielskiego Present Continuous. Czyni to na dwóch poziomach: 1) jak najbardziej aktualna współczesność (dzisiaj) jako epoka, w której mają miejsce przedstawione wydarzenia; 2) czas trwania akcji zredukowany jest do jednej doby (a więc tylko dzisiaj).

Ale nawet w tych ramach, już raz skradzionych epice (≈historii/przeszłości), czas teraźniejszy panoszy się w Magnolii jeszcze bardziej. Frank T.J. Mackey (Tom Cruise), po tym jak pielęgniarz jego umierającego ojca usilnie chciał się z nim skontaktować, idzie korytarzem – i nie dość, że droga ta, możliwa przecież z punktu widzenia pragmatyki amerykańskiej dramaturgii filmowej do pominięcia albo chociaż skrócenia do minimum, pokazywana jest jednak widzowi dość drobiazgowo, to jeszcze na dodatek Frank relacjonuje ją cały ten czas przez telefon jednej ze swoich podwładnych: „Wychodzę w windy, Janet. […] Idę korytarzem”. Tak więc owo „tylko dzisiaj” podniesione wnet zostaje do kwadratu, przeradzając się w teraz. Nawet na tym geometryczny postęp rozrostu czasu teraźniejszego wciąż się jednak nie wyczerpuje: „teraz” staje się bowiem coraz dłuższe, następuje „rozdrobnienie czasu na serie wiecznych «teraz»[5]. Gdy jedna z inspicjentek w studio telewizyjnym tuż przed rozpoczęciem transmisji (bezpośredniej = na żywo = teraz) kolejnego odcinka teleturnieju daje znak, że zostało już tylko 30 sekund do wejścia na antenę, czas ten zabiera aż 70 sekund filmu. Tego rodzaju programy w normalnej amerykańskiej praktyce telewizyjnej trwają albo około 25 (do 30) albo 55 minut (do pełnej godziny). Z reklamami w trakcie. U Andersona tymczasem od momentu wejścia teleturnieju na antenę do puszczenia po nim napisów końcowych mija aż 65 minut, pomimo iż transmisja została przerwana przed czasem z powodu niesubordynacji jednego z uczestników i stanu zdrowia producenta. Po pierwsze: jest to więcej niż w rzeczywistości. Po drugie: nieproporcjonalnie dużo w skali czasu trwania całego filmu – 50 minut (przypuśćmy), a więc mniej niż 4% doby, którą opowiada film, rozciąga się na część filmu trwająca prawie 35% całego jego czasu ekranowego[6].

Jameson pisze takie słowa:

zarówno marksiści, jak nie-marksiści doszli do ogólnego przeświadczenia, że w pewnym momencie historii po II wojnie światowej zaczęło się wyłaniać nowe społeczeństwo (opisywane różnie – jako społeczeństwo postindustrialne, jako kapitalizm wielonarodowościowy, społeczeństwo konsumpcyjne, społeczeństwo zdominowane przez media, i tak dalej). Nowe postaci konsumpcji, zamierzona jednorazowość, coraz szybszy rytm, w jakim zmieniają się mody i style, przenikanie – w stopniu dotąd niespotykanym – reklamy, telewizji i ogólnie mediów do życia całego społeczeństwa, zanik dawnych napięć pomiędzy miastem i wsią, centrum i prowincją z racji pojawienia się przedmieścia i powszechnej standaryzacji, rozwój wielkich sieci autostrad i nadejście kultury samochodowej – oto część cech, które znamionują, jak się wydaje, radykalny przełom w stosunku do dawnego, przedwojennego społeczeństwa […]

Jestem przekonany, że wyłonienie się postmodernizmu jest ściśle związane z pojawieniem się omawianego momentu w późnym, konsumpcyjnym czy też wielonarodowościowym kapitalizmie. Jestem także przekonany, że jego formalne cechy na wiele sposobów wyrażają głębszą logikę tego szczególnego systemu społecznego. Będę mógł jednak to pokazać tylko w odniesieniu do jednego zjawiska, a mianowicie zaniku poczucia historii. Oto cały nasz współczesny system społeczny zaczął stopniowo tracić zdolność przechowywania przeszłości, żyjąc w wiecznej teraźniejszości i wiecznej zmianie, wymazującej wszystkie te rodzaje tradycji, które wcześniejsze formacje społeczne musiały w taki czy inny sposób ochraniać. Pomyślmy tylko o zużywaniu nowości przez media, o tym, że Nixon, a jeszcze bardziej Kennedy, są już postaciami z odległej przeszłości. Kusi, by powiedzieć, że prawdziwą funkcją mediów nastawionych na nowości jest możliwie najszybsze usunięcie świeżych doświadczeń historycznych w przeszłość. Informacyjna funkcja mediów polegałaby więc na służeniu pomocą w zapominaniu, na występowaniu w roli faktycznych sprawców i mechanizmów naszej historycznej amnezji.[7]

W ten sam sposób niebawem i 11 września znajdzie się w odległej przeszłości.

Jako że wedle obserwacji amerykańskiego intelektualisty stan tej amnezji i przerostu teraźniejszości jest owocem funkcjonowania nowoczesnych mediów, ze szczególną zasługą telewizji, nastawionej na bieżące relacjonowanie wydarzeń i przekonującej, że „na żywo”, to jest wręcz definicja jej statusu ontologicznego[8], mamy w Magnolii świat ludzi na najprzeróżniejsze sposoby z telewizją związanych. Dwóch producentów (Jimmy Gator i umierający Earl Partridge); uczestnicy teleturnieju What Do Kids Know?; ich kolega po fachu z lat bodajże 60., swą ekranową świetność mający już dawno za sobą; instruktor machismo Frank T.J. Mackey, który przecież bez telewizji by tak dziwnego interesu nie rozkręcił; przeprowadzająca z nim wywiad dziennikarka. No i różni ich krewni i znajomi. Sama akcja zaś wielokrotnie toczy się w budynkach i studiach telewizyjnych.

 

Bricolage, channel switching i „ekstaza komunikacji”

Narracja Magnolii przypomina skakanie widza po kanałaMich telewizyjnych i co jakiś czas wracającego do programu już urywkowo oglądanego. Jest teleturniej; jest historia kobiety w depresji z powodu śmiertelnej choroby starego męża, którego ostatnio pokochała, chociaż wyszła kiedyś za niego tylko dla pieniędzy; jest wywiad; przedziwne seminarium Franka; komunikaty o pogodzie („stopniowe przejaśnienia; w nocy lekki wiatr”); jest nawet jakiś substytut kryminału, bo i policjant, i tęga Murzynka, która kogoś zabiła; są nieodzowne we współczesnej telewizji straszne historie z życia wzięte (jak pewna małżeńska kłótnia zabiła syna tych małżonków); są też wreszcie ujęcia jak z filmu popularnonaukowego (płuca, ich komórki). A na samym początku także zabawne czarno-białe scenki z epoki kina niemego żywcem wyjęte. Film wygląda więc tak, jakby mógł wyglądać bricolage[9] tworzony drogą channel switchingu przez widza, który spędza wieczór przed telewizorem i z fragmentów różnorodnych przekazów skleja swój indywidualny tekst jako odbiorca. W ciągu jednego takiego wieczoru widz ów bombardowany jest mnóstwem aktualnych informacji. Wydarzenia kryminalne; aktualny stan wiedzy o biologii w postaci mikroskopowych zdjęć komórek płuc; rozmaite dane statystyczne, owe „82% szans na deszcz” (wykpiwane przez Postmana jako nonsensowny triumf statystyki nawet tam, gdzie zupełnie jest niepotrzebna[10]). Jak więc ma on pamiętać o przeszłości? Skoro teraźniejszość podaje mu tyle informacji i znaków (Ekstaza komunikacji Baudrillarda[11]), że już jej samej nie da się spamiętać…

Powyższy akapit to pierwsze wyjaśnienie pojawienia się w filmie scen ewidentnie z akcją w żaden sposób nie powiązanych. Drugie jest takie, że akcentuje się w ten sposób tenże zanik historii, rozumianej jako kontinuum prowadzące od przeszłości ku teraźniejszości i z perspektywą przyszłości. Zanik spowodowany przerostem teraźniejszości jako owocem działania telewizji między innymi. Zanika poczucie historii, zanika więc tym samym poczucie związków przyczynowo-skutkowych, wskutek czego pojawiają się w filmie sceny zupełnie w kategoriach tychże związków bezsensowne. Miejsce tych związków zajmuje „różnorodność i równoczesność”[12] (M. Turim).

W świecie przedstawionym Magnolii to, co Jameson nazwał „wewnętrzną logiką tego szczególnego systemu społecznego”, logika utraty poczucia historii, manifestuje się na inne jeszcze sposoby. Brak jakiejś dłuższej perspektywy powoduje, że ludzie szukają jakiegoś cudownego antidotum na swój ból, przynoszącego ulgę w jedynej perspektywie jeszcze istniejącej, a więc – teraz, natychmiast: Claudia (Melora Walters) jest kokainistką; Linda Partridge (Julianne Moore) swoje problemy medykalizuje i usiłuje za jednym zamachem kupić prozac, deksedrynę i do tego jeszcze morfinę. Frank T.J. Mackey fabrykuje natomiast swoją sztuczną przeszłość, zarówno tę osobistą, jak i uniwersytecką na Berkeley. A Jimmy Gator (Philip Baker Hall) nie pamięta nawet, czy to prawda, że zgwałcił kiedyś własną córkę…

Relacjonując spostrzeżenia Jamesona użyłem kilkakrotnie określeń „przerost” i „hipertrofia”, których on sam w odnośnym tekście nie używa. Uczyniłem to celowo, aby teraz móc obrazowo ujawnić pewną metaforę zawartą w filmie Andersona. Funkcję takiej metafory (jakkolwiek w odniesieniu do filmu jest to pojęcie kłopotliwe,[13] no ale jakoś nazwać to muszę) pełni bowiem istotna w świecie przedstawionym choroba. Stary Earl Partridge (Jason Robards) leży na łożu śmierci, a chorobą, która go w nim położyła, jest nowotwór. Jimmy Gator też, jak się okazuje, choruje na raka, choć nie jest to jeszcze stadium agonalne. Matki Franka w filmie nie poznajemy, gdyż od dawna już nie żyje – zmarła na raka. Trochę tego za dużo, żeby mogło to nie mieć znaczenia. Jest przecież tyle innych chorób. Nowotwór można opisać jako rodzaj hipertrofii: pewna tkanka zaczyna rozrastać się w sposób niekontrolowany i niebezpieczny dla całego ciała. Podobnie rzecz się ma z czasem teraźniejszym w naszej epoce: jest jak – niezbędny skądinąd dla całości organizmu – narząd, który wyrastać jednak zaczął poza wyznaczoną dlań normalnie przestrzeń. Czyżby więc zjawisko to było nowotworem, niebezpieczną chorobą prowadzącą do śmierci naszej kultury? Rakiem cywilizacji Zachodu?

Przyjmując optykę krytyków postmodernizmu, których wczesny Jameson jest obok Daniela Bella[14] jednym z najsłynniejszych przedstawicieli, mogłoby tak źle być w istocie. Jak starałem się to w powyższych partiach wywodu zarysować, Anderson nie tylko zdaje sobie sprawę z zagrożeń „logiki tego specyficznego systemu społecznego”, ale wręcz je akcentuje i matrycuje nimi samą strukturę narracji. Zdaje się potwierdzać niepokoje wielu krytyków postmodernizmu w ogóle, mediów czy telewizji w szczególności,[15] aż nawet do starych dobrych krytyków kultury masowej. Dochodzi jednak do pewnego ale. Nie podziela bowiem ich defetyzmu i czarnowidztwa.

 

Ale…

Takie a nie inne zmiany w kulturze są już faktem, co więcej już od dłuższego (w naszej części Europy, co prawda, trochę „mniej dłuższego”) czasu już w takim właśnie świecie żyjemy i jakoś się ten świat mimo to nie skończył; aniśmy nie wymarli, ani nie popełnili wszyscy z rozpaczy samobójstwa. Prawdą jest, że fabrykanci kultury popularnej żerują na masach, eksploatują je, a nawet zniewalają[16] (mały uczestnik teleturnieju nie ma nawet prawa pójść do ubikacji; sfrustrowani, bezsilni mężczyźni uczą się od Franka, jak być prawdziwymi samcami). Ale jest to tylko część prawdy. Drugą stronę medalu pokazuje np. sekwencja, w której wszyscy bohaterowie na chwilę zwalniają tempo, wyciszają się i śpiewają piosenkę (jedne z pierwszych reakcji, kiedy tej sekwencji nie zrozumiano, były ponoć takie, że „Anderson przesadził”[17]): kultura masowa, pośród wielu wartości, które mimo to posiada,[18] wciąż realizuje funkcję integracyjną[19] chociażby. A ponieważ bohaterowie wyraźnie zwolnili tempo, okazuje się, że również jakąś formę kontemplacji, cokolwiek by na ten temat Walter Benjamin[20] nie powiedział.

Ów hipotetyczny widz, o którym wspominałem wyżej, ten, który „montuje” Magnolię, siedząc przed równie hipotetycznym telewizorem i skacząc po kanałach, z początku wprawdzie skacze zupełnie bez sensu, ale z czasem zadaje kłam teoriom, że taki widz już nie odbiera tekstu jako takiego tylko jakiś „totalny strumień”[21] – porzuca on bowiem po sześciu minutach projekcji sceny i wątki pozbawione związku i znaczenia, a zaczyna się koncentrować na losach bohaterów, którzy go (jednak!) zainteresowali; aż do kulminacji i zakończenia ich historii. Nie ma dwóch różnych widzów, którzy w identyczny sposób skombinowaliby drogą takiego switchingu ten sam przekaz, jest to statystycznie niemożliwe – Baudrillard wyciągnął z tego katastroficzny wniosek, że oto kultura rozpadła się na poszczególne jednostki, ponieważ tak konstruowane doświadczenie kulturowe danego individu nie przystaje w ogóle do tego, jakie komunikaty odbiera jakakolwiek inna jednostka[22]. Wspomniana już sekwencja z piosenką pokazuje jednak wyraźnie, że mimo wszystko kultura się jednak nie rozpadła.

Badacze problemu podkreślają, że praktyka brikolażu odbywa się na obydwu biegunach łuku komunikacyjnego: bricoleur to oczywiście widz, jak to już w tym tekście pożytkowałem, ale z drugiej strony (i być może w pierwszej chronologicznie kolejności) również nadawca[23]. Praktyka brikolażu „nadawczego” polega na łączeniu elementów pochodzących lub odwołujących się do różnych źródeł, nieraz nawet wzajemnie wobec siebie przypadkowych genologicznie i stylistycznie. Jednym z krańcowych i najbardziej znanych przykładów jest serial Davida Lyncha Twin Peaks. Taką metodą posługuje się również Anderson w Magnolii. Widać to nie tylko na przykładzie sześciominutowej sekwencji przypadkowych scenek przed czołówką filmu; szczególną tego egzemplifikacją jest kulminacyjna sekwencja plagi żab. Jej pochodzenie jest ewidentne: Księga Wyjścia 8,1-14. Włączona jest właśnie jako element pochodzący ze starej tradycji religijnej, w celu nawiasem mówiąc zaczerpniętym z jeszcze innej głębokiej tradycji kulturowej (pełni funkcję greckiego kátharsis dla wszystkich dziewięciu przeplatających się w filmie wątków, wprowadzona na zasadzie deus ex machina), w narrację umiejscowioną w teraźniejszości, w dodatku jako zupełnie obca źródłom pochodzenia niektórych innych motywów znajdujących się w filmie – niektóre wypowiedzi Franka w czasie jego „seminarium” mają przecież korzenie pornograficzne.

Na poziomie stylu Anderson stosuje więc brikolaż jako nadawca. Na poziomie znaczenia jest to jednak bardzo złożone. Jest to wszak wydarzenie, które ma miejsce w świecie przedstawionym. Ale że jest to też wydarzenie zaczerpnięte z tradycji kulturowej, pozwolę sobie na taką oto rozpasaną interpretację: jest to w pewien sposób znak pamięci kulturowej, która pomimo całej tej hipertrofii teraźniejszości i powodowanej nią amnezji, jakoś nie zanika całkowicie ani bezpowrotnie. Jakaś jej część trwa, choć może mechanizmy tego przechowywania są dziwne i zupełnie inne niż tradycyjne. Nastawione na nowości media wybierają sobie bowiem pewne punkty odniesienia w przeszłości, które ciągle aktualizują przez powtarzanie. Jest bezsprzeczne, że mamy za sprawą ich działania wrażenie, że nawet Andy Warhol żył strasznie dawno, ale nie da się przeoczyć faktu, że wciąż świetnie pamiętamy jego portret Marilyn Monroe czy Puszkę zupy Campbell. Tak samo jak pamiętamy uśmiech Giocondy, okulary Lennona, twarz Picassa, sykstyńskiego Boga stwarzającego Adama, fotograficzny wizerunek wietnamskiej dziewczynki Kim Phuc uciekającej przed napalmem, a niektórzy nawet prawdziwe nazwisko Moliera. I plagi egipskie. Jednym ze sposobów ich aktualizowania jest praktyka brikolażu po stronie nadawcy. W Magnolii plaga egipska dotyka wszystkich i w jakiś sposób wszystkich oczyszcza. A więc: 1) nie zapominamy jednak wszystkiego; 2) wydarzenie z pradawnej tradycji pełni wciąż funkcję integracyjną (nie tylko popkultura, w odniesieniu do której pokazała to już sekwencja z piosenką); 3) oraz terapeutyczną, czyli wciąż pomagającą jednostkom w życiu.

Fredric Jameson doszedł kiedyś żmudną i krętą drogą do smutnej konstatacji, że cechą charakterystyczną tekstu postmodernistycznego jest to, iż on tak naprawdę nic nie znaczy – oprócz siebie samego jako tekstu postmodernistycznego[24]. Magnolia jest filmem postmodernistycznym na wszystkich poziomach, to znaczy: 1) stylu; 2) rzeczywistości społecznej, jaką opisuje; 3) epoki, którą jako dzieło sztuki reprezentuje; oraz 4) filozofii w nim zawartej. Ponieważ żywię nadzieję, że wszystko, co powyżej napisałem, nie jest jednak wyssane z palca, oznacza to, że i ten zarzut pod adresem postmodernizmu był przesadzony. Magnolia moim zdaniem znaczy co najmniej to wszystko, co powyżej opisałem, a więc dużo więcej, niż tylko samą siebie i własne mechanizmy jako tekstu. Jameson zresztą sam od pewnego czasu opisuje postmodernizm jako epokę, w której kino pozwala się wypowiedzieć w słyszalny sposób różnym dotychczas ignorowanym małym społecznościom[25]. Skoro one się rzeczywiście wypowiadają i wypowiedzi te są słyszalne (a więc możliwe do zrozumienia), coś w końcu jednak znaczą. Jameson tym samym niejako przyznaje, że to, co wcześniej opisał jako cechy postmodernizmu w ogóle, okazało się tylko jednym z jego nurtów, który w początkowej fazie zdobył być może pozycję dominującą (a może tylko najbardziej rzucał się w oczy?), ale była to w rezultacie faza kryzysu, który – przynajmniej na tej płaszczyźnie – dawno już minął.

 

 

Przypisy

[1] Metraż tych dwóch filmów podaję za: A. Garbicz, Kino – wehikuł magiczny. Przewodnik osiągnięć filmu fabularnego. Podróż czwarta 1967-1973, Kraków 2000, s. 127, 501.

[2] M. Bachtin, Epos i powieść (O metodologii badań nad powieścią), [w:] tenże, Problemy literatury i estetyki, przeł. W. Grajewski, Warszawa 1982, s. 548-558.

[3] Np. M. Olsen, Singing in the Rain, [w:] American Independent Cinema, red. J. Hillier, London 2001, s. 179.

[4] F. Jameson, Postmodernizm i społeczeństwo konsumpcyjne, przeł. P. Czapliński [w:] Postmodernizm. Antologia przekładów, red. R. Nycz, Kraków 1998, s. 190-213.

[5] F. Jameson, Postmodernizm…, s. 213. Wyróżnienie moje – J.P.

[6] Podkreślam, że chodzi o czas od sceny wejścia teleturnieju na antenę do sceny jego zejścia z anteny. W tym czasie rozwijają się oczywiście również łączone montażem równoległym inne wątki.

[7] F. Jameson, dz. cyt., s. 212-213.

[8] J. Feuer, Telewizja na żywo: ideologia jako ontologia, przeł. A. Piskorz, [w:] Pejzaże audiowizualne. Telewizja – wideo – komputer, red. A. Gwóźdź, Kraków 1997, s. 127-140.

[9] J. Collins, Telewizja a postmodernizm, [w:] Teledyskursy. Telewizja w badaniach współczesnych, red. R.C. Allen, red. wyd. pol. A. Gwóźdź, Kielce 1998, s. 312-314.

[10] N. Postman, Technopol. Triumf techniki nad kulturą, przeł. A. Tomalska-Dulęba, Warszawa 1995, s. 147-171 (rozdział Technologie niewidzialne), zwł. s. 163-164. Pozwolę tu sobie na żarcik, że i niektóre fragmenty tego mojego tekstu też mogą być uznane za owego triumfu przejaw.

[11] J. Baudrillard, The Ecstasy of Communication, [w:] Postmodern Culture, red. H. Foster, London 1985.

[12] M. Turim, Modernizm i postmodernizm w kinie, przeł. J. Niedzielska, „Film na świecie” nr 401/2000, s. 55-56. Pierwodruk pt. Cinemas of Modernity and Postmodernity, [w:] Zeitgeist in Babel. The Postmodernist Controversy, red. I. Hoesterey, Bloomington 1991.

[13] Zob. W. Godzic, Film i metafora. Pojęcie metafory w historii myśli filmowej, Katowice 1984. A. Helman, Słownik pojęć filmowych, t. 8 Mit, symbol, metafora, realizm, Wrocław 1998.

[14] D. Bell, Kulturowe sprzeczności kapitalizmu, przeł. St. Amsterdamski, Warszawa 1994.

[15] Np. N. Postman, Zabawić się na śmierć, przeł. L. Niedzielski, Warszawa 2002. Zob. też: J. Fiske, Postmodernizm i telewizja, przeł. J. Mach, [w:] Pejzaże audiowizualne…, s. 165-182. Por. uwagi na ten temat w: H.W. Newcomb, P.M. Hirsch, Telewizja jako forum kultury, [w:] tamże, s. 91-108.

[16] Np. Th.W. Adorno, Podsumowanie rozważań na temat przemysłu kulturowego, [w:] tenże, Sztuka i sztuki: wybór esejów, przeł. K. Krzemień-Ołak, wyb. K. Sauerland, 1990, s. 13-20. M. Horkheimer, Th.W. Adorno, Dialektyka Oświecenia, przeł. M. Łukasiewicz, Warszawa 1994. D. Macdonald, Teoria kultury masowej [w:] Kultura masowa, przeł. i oprac. Cz. Miłosz, Paryż 1959, 11-30. Pierwodruk: A Theory of Mass Culture, „Diogenes” 1953, nr 3.

[17] M. Olsen, dz. cyt., s. 179.

[18] Zob. A. Kłoskowska, Kultura masowa. Krytyka i obrona, Warszawa 1964.

[19] Zob. B. Malinowski, Naukowa teoria kultury, [w:] Dzieła, t. 9 Kultura i jej przemiany, przeł. A. Bydłoń i A. Mach, Warszawa 2000.

[20] Zob. W. Benjamin, Dzieło sztuki w epoce możliwości jego technicznej reprodukcji, [w:] Estetyka i film. Studia z teorii filmu, red. A. Helman, t. 4, Warszawa 1972, s. 151-174. Tenże, Twórca jako wytwórca, wyb. H. Orłowski, przeł. H. Orłowski, J. Sikorski, Poznań 1975.

[21] Zob. np. F. Jameson, Czytanie bez interpretacji: postmodernizm i tekst wideo, przeł. E. Stawowczyk, [w:] Widzieć, myśleć, być. Technologie mediów, red. A. Gwóźdź, Kraków 2001.

[22] J. Baudrillard, Requiem for the Media, [w:] tenże, For a Critique of the Political Economy of the Sign, przeł. na ang. Ch. Levin, 1981. Pierwodruk pt. Pour une critique de l’économie politique du signe, 1972.

[23] J. Collins, dz. cyt., s. 312-314.

[24] F. Jameson, Czytanie…

[25] F. Jameson, Signatures of the Visible, New York – London 1992. Tenże, The Geopolitical Aesthetic: Cinema and Space in the world system, Bloomington – Indianapolis – London 1992.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Strigoi

Notatki o Wirusie Guillermo del Toro i Chucka Hogana

Większość współczesnych mi filmów i seriali o wampirach zawsze strasznie mnie nudziła, albo odpychała jakąś pretensjonalnością. Była to reakcja na tyle systematyczna, że obejmowała filmy, którymi zachwycały się nieraz zastępy moich znajomych, zgarniały najważniejsze nagrody, a nawet były dziełami reżyserów, których inne filmy – kiedy nie były o wampirach – oglądałem niekiedy po kilka razy (Francis Ford Coppola, Neil Jordan). Tym, co mnie irytuje w większości współczesnych filmów o wampirach, jest rozmywanie krytycznego potencjału, jaki tkwi w tej znanej z różnych folklorów figurze, w nie prowadzących do żadnych ciekawych konkluzji, kryptokonserwatywnych zwykle opowieściach o fascynujących erotycznie wcieleniach „transgresji” i „inności”. Nie potrafiłem się w tym doszukać niczego wartego opowiadania tyle razy. Do wyjątków, które mi się naprawdę podobały, należą szwedzki Pozwól mi wejść (2008) Thomasa Alfredsona według powieści Johna Ajvide Lindqvista oraz znacznie Zagadka nieśmiertelności (1983) Tony’ego Scotta z Catherine Deneuve i Davidem Bowiem. Ten pierwszy dlatego, że traktuje wampiryzm jako pretekst dla opowieści o rówieśniczym wykluczeniu w środowisku szkoły, co do dzisiaj wydaje mi się zaskakującą i przejmującą kombinacją, a ten drugi, ponieważ zaczynając od tych erotycznych tropów wampiryzmu stopniowo odkrywa to, co erotyzacja tematu wampirów zazwyczaj przesłania – jednocześnie wyciąga na powierzchnię, stawia przed widzem samą tę pracę ukrywania. Za gęstą, zmysłową, estetyczną zasłoną erotycznej charyzmy wampirów kryje się bowiem długi łańcuch eksploatacji.

Co mogłoby być ciekawe w wampirach, a przez większość poświęconego im kina i telewizji zostało zapomniane lub wyparte, to właśnie to, co w ogóle uczyniło je przed wiekami tak nośnym motywem w różnych kulturach. Wampir jest figurą wyzysku. Jest postacią na wskroś polityczną. Nie przez przypadek Dracula był arystokratą. Potworność wampira to potworność wyzysku: życie żywiące się życiem odebranym innym istnieniom ludzkim, wyssanym z innych istnień. Znowu nie przez przypadek Karol Marks używał metafor wampirycznych do opisu kapitalizmu i sposobu istnienia kapitału jako relacji społecznej, formy sprawowania władzy.

Wampir ma swoje lustrzane odbicie – albo może lepiej: drugą stronę medalu. Jest nią figura zombi, żywego trupa, ludzkiego ciała nie do końca nieżywego. Człowieka nie-martwego. Zombi jest figurą wyzysku, ale w drugą stronę – figurą wyzyskiwanego, wyalienowanej ofiary wyzysku. Życiem zredukowanym do wykonywania prostych, powtarzalnych odruchów, wykonującym wolę nie wiadomo kogo właściwie, pozbawionym władzy nad samym sobą, pozbawionym świadomości, pozbawionym sensu. Większość z nas w pracy – w wyalienowanej pracy stanowiącej normę w systemie kapitalistycznym – jest zombi. Dziś być może bardziej jeszcze, za sprawą ekspansji tego, co David Graeber opisał jako bullshit jobs.

Uwielbiam Guillermo del Toro, a jego Labirynt Fauna (2006) jest moim zdaniem jednym najpiękniejszych jak dotąd filmów XXI wieku (szerzej piszę o nim w eseju Komuniści idą do Nieba w książce Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne, która ukaże się na dniach). Geniusz del Toro tkwi w „używaniu” estetyki i poetyki horroru jako bezpośredniej kontynuacji baśni, ale także w ujawnieniu – czy też może przywróceniu – potencjalnej polityczności ich obojga (baśni i horroru). W Labiryncie Fauna, podobnie jak we wcześniejszym Kręgosłupie diabła (2001), kategorie dobra i zła są ściśle przypisane do opcji politycznych: faszyzm to zło a dobro to komunizm, i nie ma zmiłuj. Zwłaszcza w Labiryncie Fauna, del Toro zajmuje przejmująco zdecydowane, jednoznaczne stanowisko polityczne i etyczne: w ostatniej instancji wybór jest tylko między komunizmem a faszyzmem, każdy wybór, który nie jest za komunizmem, jest de facto za faszyzmem.

W swojej dotychczasowej twórczości del Toro zajmował się nie tylko najwyższymi, najogólniejszymi stawkami politycznymi. Metaforyzował także konkretne „reżimy” historycznych stadiów kapitalizmu. W jednym ze swoich wizualnie najpiękniejszych, i jednocześnie relatywnie mniej znanych filmów, we wczesnym Cronosie (1993), przedstawia świat „po NAFTA”, po ustanowieniu północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu. Przestrzeń, w której żyją mówiący po hiszpańsku bohaterowie, jest skolonizowana przez zewnętrzne siły ekonomiczne – wszędzie napotykamy np. napisy w językach chińskim i rosyjskim. Sam tajemniczy mechanizm, który stanowi centralny punkt całej tej historii, wykonany ze złota swego rodzaju „skorpion”, jest maszyną wymyśloną, by wykonywać proste, automatyczne posunięcia, będące jakby metaforą niesionych światu przez Chicago Boys neoliberalnych fundamentals. Gospodarka będzie się rozwijać, jeżeli… niskie podatki, niski, jak najbliższy zeru poziom regulacji gospodarki, niski deficyt budżetowy i tym podobne duperele (których powtarzanie w Polsce wciąż jeszcze jakoś nie wywołuje śmiechu na sali). Ten sam mechanizm okazuje się jednak ewidentnie pasożytniczy, wampiryczny, żerujący na nie-swoim życiu, i wpychający innych w imperatyw żerowania na kolejnych oiarach, wysysania życia i krwi z innych żywych. Jest to dość jasna metafora neoliberalizmu – i niczego tu del Toro wbrew jego woli nie „wmawiamy”, wskazał on na takie swoje intencje w wywiadzie udzielonym Jasonowi Woodowi do jego The Faber Book of Mexican Cinema (London, 2006).

Dlatego serial Wirus (The Strain, 2014-2016), rozwijany wspólnie z Chuckiem Hoganem, ma tyle sensu w szerszej perspektywie twórczości del Toro. Meksykański reżyser bierze tu zaczerpnięte z rumuńskiego folkloru słowo strigoi, oznaczające tam ludzi powracających z martwych, być może nie przez przypadek przypominające polskie strzygi, żeby pożenić wampira i zombi, dwie lustrzane metafory wyzysku, ilustrujące jego przeciwne strony, w jedno potworne stworzenie. Jako metaforę neoliberalizmu, zwłaszcza w jego formie wielkomiejskiej, względnie bliskiej ośrodków władzy ekonomicznej. Strigoi del Toro i Hogana są wampirami i zombi w jednym – wysysają życie z innych żywych istot i same są już-nie-żywe, ale wciąż „niemartwe”. Z wyjątkiem nielicznych wybranych którzy/które na mocy woli swoich „starszych”, tych już wcześniej awansowanych, awansują również do pozycji świadomego wysysania życiowej energii z innych i akumulowania władzy. Miażdżąca większość osób obróconych w strigoi zredukowana jest jednak do wykonujących proste odruchy kreatur, które szukają innych ludzkich ciał, na których mogą żerować i podtrzymywać swoją tępą egzystencję. Ich ciałami kieruje zewnętrzna wola będąca poza ich kontrolą: słuchający również rozkazów z zewnątrz pasożyt (tytułowy „wirus”), który zasadził się w ich organizmie i rozmnaża się w kolejnych ukąszonych celem wyssania im krwi ciałach.

Jest to metafora sytuacji większości mieszkańców wielkich ośrodków miejskich współczesnego kapitalizmu. Większość z nas, ich mieszkańców, jest wyzyskiwana nie tylko w pracy, w której otrzymujemy w formie wynagrodzenia tylko część wypracowanej wartości (reszta, część niezapłacona, staje się zyskiem przedsiębiorstwa). Jak podkreśla chociażby David Harvey, coraz większą rolę w wyzysku odgrywają renty i inne characze wymuszane na nas po stronie konsumpcji. Szybujące ceny wynajmu mieszkań, nie wiadomo, czy spłacalne w perspektywie jednego życia kredyty hipoteczne, koszty dojazdu do pracy, ale także danina płacona w naszym „najcenniejszym zasobie nieodnawialnym” (Ladislau Dowbor) czyli czasie. Jest on nam zabierany już nie tylko w wydłużającej się za sprawą nadgodzin i dodatkowych zleceń pracy, ale także w wydłużających się odległościach pokonywanych w drodze do pracy, od której nasze miejsca zamieszkania są geograficznie coraz bardziej odpychane cenami nieruchomości.

Jednocześnie jednak miliony mieszkańców wielkich, bogatych metropolii późnego kapitalizmu są uwikłane w bardziej złożone relacje władzy i przywileju, są lub czują się w nich na ambiwaletnej pozycji. Dostępność i wybór dóbr konsumpcyjnych, które mimo wszystko składają się na jakość życia w wielkich miastach Zachodu (lub łudzą jej obietnicą), jest możliwa dzięki globalnym sieciom handlu międzynarodowego, których efektywność w neoliberalnym reżimie akumulacji kapitału wynika wprost z ich eksploatatywnego charakteru w stosunku do dostarczających surowców i taniej siły roboczej peryferii systemu. Tania odzież, banany tańsze niż jabłka, smartfony w naszych rękach – to są wszystko produkty bezwzględnego wyzysku gdzieś w Kolumbii, Burkinie Faso, Bangladeszu czy Chinach. Mnóstwo pracy wykonywanej w wielkich miastach Zachodu, choć sama jest przedmiotem wyzysku, nosi też znamiona pośredniczenia lub uczestnictwa w wyzysku innych. Polega np. na administrowaniu, zarządzaniu, technologcznej obsłudze i usprawnianiu obrotu produktami i usługami powstającymi częściowo lub całkowicie gdzie indziej, tam gdzie ludzka praca jest skandalicznie niedowartościowana (dzięki czemu ta praca administrowania, zarządzania, technologicznej obsługi może być jej kosztem dowartościowana). Wiele z tej wielkomiejskiej pracy w tym, co Samir Amin nazwał „Triadą” kapitalizmu (Ameryka Północna, Europa Zachodnia i Japonia) jest związane z krwiopijczym z definicji systemem finansowym, z marketingiem wyzyskującym ludzi jako konsumentów, z wielkimi quasi-monopolami i oligopolami świadczącymi niezbędne usługi, które dążą do feudalnego podporządkowania sobie swoich klientów niezrywalnymi kontraktami, itd. Po neoliberalnej rekonkwiście systemów ubezpieczeń społecznych, miliony mieszkańców miast bogatszej części świata ma też oszczędności swojego życia wrzucone w wysysające soki z realnej gospodarki globalne kasyno finansowe (np. w funduszach emerytalnych). Jesteśmy więc coraz bardziej wyzyskiwani, ale nie mamy tak całkiem czystego sumienia. Nasi wyzyskiwacze – od pracodawców po właścicieli mieszkań, które wynajmujemy za horrendalne sumy – wysysają w nas krew, ale podtrzymują naszą egzystencję ochłapami, które pochodzą z wysysania życia z ludzi gorzej jeszcze położonych, których wyzysku jesteśmy na jakimś etapie tego złożonego łańcucha bezwolnymi lub uwiedzionymi fałszywymi obietnicami Kapitału trybikami, uczestnikami, agentami. Potworność strigoi u del Toro bierze się stąd, że są tylko trochę przerysowanym odbiciem naszego własnego doświadczenia.

Del Toro rozmieszcza więcej wskazań, że przez swoje monstra mówi o kapitalizmie i jego obecnym reżimie. Egzystencja strigoi podporządkowana jest dominującej nad nimi woli, która przejawia pewne cechy panoptyczne: władca strigoi widzi oczyma wszystkich szeregowców swojej potwornej armii. Panoptykon to klasyczna już (Michel Foucault) metafora formy władzy właściwej nowoczesności, ergo kapitalizmowi. Akcja toczy się w Nowym Jorku, wciąż, mimo wstrząsów i wróżb nadchodzącej detronizacji (przez Tokio, przez Szanghaj), stolicy całego tego systemu, ośrodek zasysający największy udział w globalnych procesach akumulacji kapitału. To tam dociera najwięcej krwi wyssanej na całym świecie w złożonych procesach wyzysku. Związane z imaginarium tego serialu metafory występują też już w krytycznej literaturze ekonomicznej poświęconej neoliberalnemu reżimowi akumulacji kapitału (Wirus liberalizmu Samira Amina; Kapitalizm zombi Chrisa Harmana).

Del Toro powraca w tym serialu także do wątku faszyzmu, który w tej czy innej postaci już się u niego pojawiał dość regularnie. W cyklu o Hellboyu (2004 i 2008), choć jest wizualnie bardzo efektowny, nazizm nie wychodzi niestety poza metafizyczną formułę Absolutnego Zła i negatywnego sacrum. Jest to typowy dla postmodernizmu użytek z nazizmu, odpolityczniający tę historyczną katastrofę i sprowadzający wszelkie o nim rozważania na tory zupełnie niekrytyczne, tak naprawdę uniemożliwiające jego zrozumienie. W Kręgosłupie diabła było znacznie lepiej: hiszpański faszyzm był atmosferą zła zawieszoną nad światem przedstawionym, ale tu zło było już stricte polityczne. Najdoskonalej temat ten został rozegrane w Labiryncie Fauna.

Del Toro ukończył dopiero dwa z zamierzonych trzech (trzeci będzie miał premierę w tym roku) sezonów Wirusa, jak to wszystko ostatecznie zostanie rozegrane i podomykane, dopiero się okaże. A w tak rozbudowanej politycznej metaforze konkluzje będą miały ogromne znaczenie dla oceny całości. Po dotychczasowych dwóch sezonach widać już jednak jasno, że jeśli chodzi o problematyzację faszyzmu, Hellboy to był intelektualny wypadek przy pracy. W Wirusie wątek hitlerowski wpleciony jest nierozerwalnie i strukturalnie w złożone metafory potworności kapitalizmu; postaci nazistów nie da się tu od kapitalizmu oderwać, odciąć, oddzielić tak wymęczoną przez liberałów granicą/opozycją między liberalną demokracją a „totalitaryzmem”. Lekcje Adorna i Horkheimera wyraźnie nie są del Toro obce. Faszyzm zawsze czai się w kapitalizmie, zawsze gdzieś w końcu z niego wyłazi, zwłaszcza w okresach strukturalnych kryzysów akumulacji, które są w kapitalizmie nieuniknione, wynikają z samej struktury tego systemu. Faszyzm jest dla kapitalizmu „powrotem wypartego” – ale też doprowadzoną do kresu realizacją jego założeń, jego „rozumu instrumentalnego” (jak obozy III Rzeszy, które redukowały ludzi najpierw do nagiej, pozbawionej praw siły roboczej eksploatowanej aż do śmierci, a następnie surowca przerabianego na wyroby przemysłowe).

Jarosław Pietrzak

Więcej o politycznej filozofii Guillermo del Toro (przede wszystkim o Labiryncie Fauna) w mojej książce Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne, która ukaże się już w lutym. Jestem na Facebooku i Twitterze, gdzie będę informował na bieżąco, kiedy i gdzie książka jest dostępna.

Bombaj na mapie

Co Bollywood ma wspólnego z kiczem?

Niewiele, a nawet nic.

Ale zacznijmy od początku. Co to jest Bollywood? Jest to umowna nazwa indyjskiego przemysłu filmowego ukuta podobno w latach 70. ze zbitki słów Hollywood i Bombaj przez dziennikarza pisma „Cineblitz”. Bombaj jest bowiem największym ośrodkiem produkcyjnym indyjskiej kinematografii. Nazwa Bollywood jest odnoszona do tego ośrodka, ale także rozszerzana na całe indyjskie kino rozrywkowe.

W Polsce występuje skłonność do używania w stosunku do kina spod znaku Bollywood pojęcia kiczu jako jego nadrzędnej zasady estetycznej. Skłonność ta bierze się z niewiedzy. Przejawia się na dwa sposoby. Jedni używają tego pojęcia w sposób wartościujący i usiłują dyskredytować to kino[1]. Inni używają tego pojęcia na modłę postmodernistyczną, a więc w sposób czysto opisowy, np. stosując opisowe wyznaczniki kiczu podawane przez Abrahama Molesa. Stosują oni tę kategorię w sposób właściwy postmodernizmowi, tzn. opisowy i pozbawiony wartościowania, niejednokrotnie uzasadniając nim swoją ogromną sympatię dla kina Bollywood[2]. Niechcący jednak dostarczają oni w ten sposób argumentów atakującym go w Polsce hordom barbarzyńców podających się za intelektualistów, którymi zwykle wcale nie są. Negatywne stereotypy na temat rozrywkowego kina indyjskiego rozpowszechnione w Polsce są bowiem dziełem pseudointelektualistów, którym się wydaje, że są ponad coś tak nędznego jak Bollywood i się do niego nie zniżą. Moim celem jest wykazanie, że ich frazesy nie wynikają wcale z wyżyn ich intelektu (jak im się wydaje), a właśnie z tego intelektu braków.

 

Relatywizm kulturowy jako conditio sine qua non

Zacząć trzeba od tego, że stoję na stanowisku, iż elementarne zasady relatywizmu kulturowego stanowią warunek sine qua non wszelkiej poważnej refleksji nad obcą kulturą, a w każdym bądź razie pewne minimum dobrej woli w tym względzie (Buchowski i Burszta 1992: 69-89), i dotyczy to w równym stopniu kultury innej epoki, jak i kultury odmiennych cywilizacji. Nie można automatycznie przenosić przyzwyczajeń i kategorii własnego kręgu kulturowego na opis obcej kultury, gdyż prowadzi to zwykle do nieporozumień. Dotyczy to również sztuki innych społeczeństw – zwłaszcza zaś wtedy, gdy społeczeństwa te dysponują własnymi systemami estetycznymi. O ile można przenosić zachodnie kategorie opisu na formy kultury, które zostały przez obcą tradycję zapożyczone z Zachodu (w taki sposób można stosować kategorie postmodernistyczne w odniesieniu do kina Hongkongu czy Tajwanu [por. Jameson 2000] lub pewnych nurtów współczesnej sztuki japońskiej), o tyle nie można, jeśli dana forma kultury jest ufundowana na założeniach estetycznych i tradycji kulturowej właściwej obcemu społeczeństwu.

Tak więc każdy poważny historyk sztuki zajmujący się średniowieczną sztuką sakralną posługuje się w tym celu kategoriami właściwymi estetyce średniowiecznej sztuki sakralnej, takimi jak centralna kategoria splendoru (Rzepińska 1989: 115-170), ewentualnie próbuje dokonać przekładu tych kategorii na kategorie współczesne, zaznaczając różnice semantyczne czy zarysowując pole znaczeniowe. Gdyby się zagalopował i odniósł do niej „kategorie specyficzne pola produkcji kulturowej” właściwe Zachodowi od dojrzałej epoki nowoczesnej, skompromitowałby się jako historyk sztuki i nie doszedłby do żadnych wniosków, a w każdym bądź razie do żadnych słusznych, popełniając grzech anachronizmu. Tak samo dla opisu tradycyjnego malarstwa japońskiego nie można używać okcydentalnych kategorii estetycznych, ponieważ są one nieprzystawalne – w tym celu należy używać pojęć i kategorii stworzonych przez kulturę Japonii (Wilkoszewska 2001).

 

Socjogeneza pojęcia i zjawiska kiczu

Otóż chciałbym tutaj podkreślić, że kategoria kiczu (jak również i to, co ona opisuje) są specyficznym produktem cywilizacji Zachodu i procesów społecznych zachodzących w jej obrębie w epoce nowoczesności.  Kategoria ta pojawiła się w XIX wieku, co nie jest przypadkiem, a szczególnie duży wkład w karierę tego pojęcia włożył Adorno, uznając kicz za biegunowe przeciwieństwo awangardy (Adorno 1990; Adorno, Horkheimer 1994), co jest tak znaczące, że już samo przez się wystarczyłoby za argument zbijający każdą wypowiedź kwitującą Bollywood w ten sposób.

Żeby mogło się pojawić zjawisko kiczu, które wcale bynajmniej nie jest odwieczne, musiało się pojawić zjawisko kulturalnej awangardy (a najpierw jej zapowiedzi avant la lettre w rodzaju Beaudelaire’a czy Rimbaud). Wiąże się to wszystko z przełomem kulturalnym opisanym przez Pierre’a Bourdieu jako „rewolucja symboliczna”, czyli z uzyskaniem społecznej autonomii przez środowisko twórców kultury (artystów, pisarzy, intelektualistów), czyli przez „pole produkcji kulturowej”. Uzyskując tę autonomię, narzucili oni własne „kryteria specyficzne” oceny dzieł sztuki, kryteria specyficzne uwarunkowane ruchem idei w obrębie „pola” (Bourdieu 2001). O jakości dzieła sztuki i znaczeniu artysty decyduje odtąd opinia równych mu stanem, czyli innych artystów, wynikająca ze stosunku dzieła i artysty do ruchu idei w polu; z tego, czy wyczuwa ten ruch, czy dokonuje istotnych rozstrzygnięć w kluczowych problemach intelektualnych i artystycznych, czy wnosi wkład w ich rozstrzygnięcie, czy choćby w dalszy bieg problemów specyficznych. Wobec tego warunkiem możliwości oceny dzieła sztuki mającej jakiekolwiek znaczenie jest posiadanie przez oceniającego tego, co Bourdieu nazywa „kapitałem kulturalnym” (Bourdieu 1979), czyli znajomości historii pola produkcji kulturowej i obycia z właściwymi mu problemami specyficznymi. Posiadanie takiego kapitału wymaga długotrwałego obcowania z „dobrami kultury”, zaangażowania w problematykę pola, czyli bycia w jakiś sposób „specjalistą”[3].

Zjawisko kiczu pojawiło się w tym samym czasie, jako sztuka mieszczańska i drobnomieszczańska, dająca przyjemności estetyczne odbiorcom, którzy nie mają kapitału kulturalnego, a dysponują już pewną nadwyżką ekonomiczną, żeby ją wydawać na nie służące do niczego praktycznego dekoracje czy rozrywki – w celu symbolicznego odróżnienia się od grup społecznych u dołu drabiny społecznej, które nie dysponują taką nadwyżką. Sztuka mieszczańska i drobnomieszczańska (wielka burżuazja szybko się z tego wyłączyła, gdyż – jako dysponująca nadwyżką czasu wolnego – mogła go poświęcać na zdobycie kapitału kulturowego, a następnie przekazywać go potomkom) była podstawowym negatywnym punktem odniesienia dla ruchu idei w obrębie pola produkcji kulturowej. Zjawisko awangardy wzięło się z pragnienia pewnych twórców i grup znajdowania się na czele przemian zachodzących w polu produkcji kulturowej i jest apogeum kulturalnej logiki cywilizacji Zachodu w epoce nowoczesnej. Dlatego Adorno umieścił zjawiska kiczu i awangardy na przeciwnych biegunach sztuki. Zjawisko kiczu wzięło się stąd, że istniały rzesze odbiorców, które miały kapitał ekonomiczny na przyjemności estetyczne, ale nie nadążały bądź były nieświadome dynamiki pola produkcji kulturowej, czyli nie miały kapitału kulturalnego. Obydwa zjawiska, kicz i awangarda, są produktami Zachodu, dwiema stronami tego samego medalu.

 

Adresat czyli różnica między przeciętnym a każdym

Kicz jest adresowany do odbiorcy przeciętnego – w tym przeciętnego intelektualnie, czyli nie obdarzonego zbyt dużym kapitałem kulturalnym. Dlatego pierwotnie przeznaczony był dla klasy średniej XIX wieku, czyli mieszczaństwa i drobnomieszczaństwa. Następnie kategoria społeczna „przeciętnego mieszkańca” została w państwach Zachodu rozszerzona na klasę robotniczą, której poziom życia poprawiał się stopniowo w XX wieku i ona również uzyskała nadwyżkę dochodu pozostającą po zaspokojeniu podstawowych „potrzeb” i przeznaczaną na zaspokajanie „pragnień”, czyli „dochód dyskrecjonalny” (Bell 1994). Rozwinęła się także wśród jej przedstawicieli pewna nadwyżka czasu wolnego (Morin 1965). Przyłączyła się ona w ten sposób do odbiorców kiczu, który stał się jedną z części kultury masowej XX wieku.

Coś takiego jak „przeciętny mieszkaniec Indii” jest natomiast fikcją arytmetyczną. Bo jak można by go zdefiniować? 1) Mieszka na wsi i jest rolnikiem; 2) wyznaje hinduizm; 3) jego językiem macierzystym jest hindi; 4) z punktu widzenia etnogenezy jest Indoeuropejczykiem; 5) ma dwójkę lub trójkę dzieci; 6) zarabia 3400 $ rocznie[4]. Jest całkiem prawdopodobne, że w tym ponad miliardowym społeczeństwie nigdy nie znaleźlibyśmy konkretnego takiego człowieka. Warunek pierwszy wyklucza od razu jakieś 400 milionów ludzi, drugi odrzuca prawie 200 milionów, trzeci jest niby prawdą, a jednak 700 milionów mieszkańców kraju ma inny język macierzysty. Kilkaset milionów ma inne niż indoeuropejskie pochodzenie. A większość ludzi na indyjskiej wsi zarabia mniej niż te 3400 $.

Struktura etniczna i religijna oraz stratyfikacja społeczna Indii czynią to społeczeństwo jednym z najbardziej złożonych i skomplikowanych (jeżeli nie najbardziej złożonym i skomplikowanym) na świecie. Coś takiego jak „przeciętny mieszkaniec” tego kraju empirycznie nie występuje. I właśnie to jest przyczyna ogromnej roli sztuk widowiskowych w tej kulturze, najpierw teatru, potem kina. Tak skomplikowana kultura musiała stworzyć sobie coś, co by spełniało funkcję integracyjną (Malinowski 2000) ponad podziałami kastowymi, etnicznymi, językowymi (a niektóre języki Indii są od siebie tak odległe genetycznie jak polski od tureckiego). W przeciwnym razie przestałaby istnieć. To właśnie w tym celu kultura ta stworzyła, rozwijała i z takim rozmachem podtrzymywała swoją tradycję sztuk widowiskowych i właściwą im teorię estetyczną: teorię „smaków” czyli rasa, która kładzie nacisk na emotywny wymiar sztuki i opiera się na starożytnym traktacie estetycznym Natjaśastra (Jakubczak 2002; Byrski 1974; Renik 1994; Renik 2001). Indyjski teatr, a następnie indyjskie kino, kontynuujące założenia tamtejszego teatru co do joty, zwraca się nie do odbiorcy przeciętnego a do każdego przedstawiciela tej kultury, do wszystkich, niezależnie od ich miejsca w strukturze społecznej. To jest zupełnie inne założenie.

 

Smaki – czyli masala jako kontynuacja rasa

Kicz jest przeciętny także pod względem swego wykonania, to znaczy nie spełnia standardów estetycznych sztuki wysokiej – przed przełomem postmodernistycznym oznaczało to często nieświadomość tych standardów ze strony twórcy lub nastawienie na odbiorcę nieświadomego tych standardów; po przełomie postmodernistycznym może to oznaczać ironiczne, świadome „cytowanie” kiczu, w czym przodują Almodóvar (Citko 2005; Polimeni 2004) i Lynch. Konwencja masala movie (to nie musical, tylko właśnie masala movie) nie ma nic wspólnego ani z jednym, ani z drugim rodzajem kiczu. Indyjskie kino popularne kontynuuje struktury dramatyczne i narracyjne indyjskiego teatru i realizuje jego zasady konstrukcyjne, opiera się na prastarej teorii rasa, teorii łączenia w widowisku maksymalnej różnorodności „smakowej” składników w celu przemówienia za sprawą tej różnorodności do reprezentantów jak największej liczby grup społecznych. Jest realizacją złożonych, mających dwa tysiące lat tradycji, wzorów estetycznych i dramatycznych, począwszy od Natjaśastry, antycznego traktatu mitologiczno-teoretycznego dotyczącego sztuki widowisk. Masala to mieszanka przypraw.

Można więc ewentualnie stosować słowo kicz w sensie dzieła nieudanego, gdy mowa o filmie rzeczywiście nieudanym, jakim jest np. Inteha (Vikram Bhatt, 2003). Nie można jednak twierdzić, że jest to zasada estetyczna tej kinematografii, nawet jeśli spełnione są liczne wyznaczniki opisowe kiczu podawane np. przez Molesa. Nie można podciągać pod nią takich filmów jak Devdas (Sanjay Leela Bhansali, 2002), Paheli (Amol Palekar, 2005), Lagaan (Ashutosh Gowariker, 2001), Czasem słońce, czasem deszcz (Kabhi Kushi Kabhie Gam, Karan Johar, 2001), Karam (Sanjay F. Gupta 2005) czy Jestem przy Tobie (Main Hoon Na, Farah Khan, 2004), ponieważ są one perfekcyjnymi realizacjami głębokiej tradycji estetycznej indyjskich sztuk widowiskowych.

 

Kartezjusz i Nietzsche

Nietzsche wprowadził rozróżnienie, które następnie było wielokrotnie podejmowane do różnego rodzaju opisów kultury, m. in. przez Ruth Benedict – rozróżnienie między kulturą dionizyjską a apollińską. Ta pierwsza to kultura uczestnictwa, a druga – kontemplacji czy też oglądu dokonywanego przez podmiot wyraźnie oddzielony od przedmiotu jego oglądu. Jest to rozróżnienie posiadające dużą sprawność opisową. Cywilizacja Zachodu jest od dawna w większym stopniu kulturą tak rozumianej kontemplacji niż uczestnictwa, a to za sprawą zwycięstwa kartezjańskiej koncepcji podmiotu: obiektywnego, wyabstrahowanego ze wszelkich partykularnych ograniczeń podmiotu poznającego (por. Bordo 1987). Działo się to w strukturalnym związku z przejściem do cywilizacji druku (a więc przejęciem przez wzrok funkcji zmysłu dominującego, którą wcześniej pełnił słuch [Ong 1992]), ze stopniowym wykorzenianiem coraz większej liczby ludzi Zachodu z lokalnych, oralnych kultur rolniczych (które, jako oralne, były kulturami uczestnictwa). Kultura nastawiła się zamiast uczestnictwa na odzwierciedlanie (reprezentację) i ogląd tej reprezentacji (por. Foucault 2000). Kicz mógł się pojawić tylko w takich warunkach antropologicznych i filozoficznych. Jest bowiem przeznaczony do kontemplacji, zewnętrznego oglądu. Choć kontemplacji naiwnej, nieświadomej standardów estetycznych kultury wysokiej.

Tymczasem indyjskie kino jest kulturą uczestnictwa, kontynuacją jeszcze oralnych, ludowych tradycji indyjskiego teatru. Chodzi w nim o to, żeby przedstawiciele wszystkich (o ile to tylko możliwe) grup społecznych uczestniczyli razem w odbiorze spektaklu. Hindusi w kinie śpiewają, krzyczą, recytują dialogi, ostrzegają bohaterów przed grożącym im niebezpieczeństwem. W mocnych środkach wyrazu indyjskiego kina, w przesadzie i estetyce nadmiaru, chodzi właśnie o prowokowanie i stymulowanie uczestnictwa wszystkich widzów w zbiorowym przeżyciu, jakim jest spektakl filmowy. A nie o naiwną kontemplację. Indie są ciągle złożoną mozaiką kultur uczestnictwa. A kino jest jednym ze spoiw łączących ją w całość, pozwalającym przedstawicielom tych mniejszych kultur uczestnictwa uczestniczyć w czymś ponad wszelkimi wewnętrznymi podziałami.

 

Wyznaczniki opisowe Molesa

Umberto Eco dworował sobie kiedyś z nadużywania przez niektórych pojęcia postmodernizmu: jeżeli ktoś próbuje twierdzić, że już Homer był postmodernistą, to tak rozciąga pojęcie, że przestaje ono już cokolwiek znaczyć. Wyznaczniki opisowe kiczu podawane np. przez Molesa są trafne, pod warunkiem, że są stosowane w odniesieniu do adekwatnego kontekstu kulturowego, czyli po spełnieniu warunków socjologicznych, historycznych, filozoficznych i antropologicznych niezbędnych dla zaistnienia zjawiska i kategorii kiczu, które to warunki starałem się wyżej przedstawić. Jak również do kontekstu kulturowego, do którego kicz (obojętne, czy w wersji naiwnej czy postmodernistycznej), trafił drogą dyfuzji (czyli międzykulturowej wędrówki, zapożyczenia). W takim sensie może być odnoszony do twórczości niektórych współczesnych artystów japońskich. Kino Bollywood wywodzi się z zupełnie odrębnej i bardzo starej tradycji i przenoszenie na nie kategorii kiczu jest naginaniem tej kategorii do granicy, za którą grozi jej utrata znaczenia. Same bowiem wyznaczniki opisowe podawane przez Molesa, bez uwzględnienia wskazanych przeze mnie warunków możliwości zaistnienia kiczu mogłoby doprowadzić do stosowania jej w odniesieniu do takich zjawisk jak sztuka gotyku czy baroku, które spełniają wiele z nich, a przecież z kiczem nie mają nic wspólnego. Jak pojęcie może oznaczać tak wiele, to przestaje oznaczać cokolwiek.

 

Recepcja w kulturze Zachodu

Jednakże tekst kultury może być różnie odbierany przez przedstawicieli innej kultury, do których trafia. Opowieść będąca mitem kosmogonicznym w kulturze, w której powstała, może się dostać do innej kultury, w której jest jednak tylko bajką (Lévi-Strauss 1968). Dzieło powstałe w jednej kulturze jako ironiczne czy z przymrużeniem oka, może być w obcej kulturze odbierane ze śmiertelną powagą. Albo na odwrót. Serial Dallas był bardzo różnie rozumiany przez widzów w różnych krajach, było to przedmiotem badań; w państwach arabskich był np. traktowany jako opowieść o potędze Ameryki. Nawet w jednym i tym samym społeczeństwie tekst kultury może być odbierany różnorodnie i wbrew intencjom nadawcy. Umberto Eco nazwał to kiedyś „partyzantką semiologiczną” (Eco 1999).

Choć kategoria kiczu jest nietrafna opisowo w odniesieniu do kina Bollywood samego w sobie, to jednak jego odbiór na Zachodzie jest uwarunkowany tym, że przypomina pod pewnymi względami kicz taki, jakim go opisuje Moles. Kicz, do którego nastawienie zostało zmienione przez postmodernizm. Nie tyle więc jest ono kiczem (chyba że w odniesieniu do filmów nieudanych), co jest odbierane przez widza zachodniego, jakby nim było, w sposób, w jaki postmodernizm odbiera kicz. A to już zupełnie inna historia.

 

BIBLIOGRAFIA

Adorno, Theodor W. (1990) Sztuka i sztuki: wybór esejów, tłum. Krystyna Krzemień-Ołak, wyb. Karol Sauerland, Warszawa: PIW.

Adorno Theodor W., Horkheimer Max (1994) Dialektyka Oświecenia, tłum. Małgorzata Łukasiewicz, Warszawa: Instytut Socjologii i Filozofii PAN.

Bell, Daniel (1994) Kulturowe sprzeczności kapitalizmu, tłum. Stefan Amsterdamski, Warszawa.

Benedict, Ruth (1999) Wzory kultury, tłum. Jerzy Prokopiuk, Warszawa: Muza.

Bharata Muni (1961-67) The Nātyaśāstra. A Treatise on Hindu Dramaturgy and Histrionics, tłum. Manomohan Ghosh, Calcutta: Manisha Granthalaya.

Bordo, Susan (1987) Flight to Objectivity. Essays on Cartesianism and Culture, Albany: State University of New York Press.

Bourdieu, Pierre (1979) La Distinction. Critique sociale du jugement, Paris: Les Editions de Minuit.

Bourdieu, Pierre (2001) Reguły sztuki. Geneza i struktura pola literackiego, tłum. Andrzej Zawadzki, Kraków: Universitas 2001.

Buchowski, Michał, Burszta, Wojciech J. (1992) O założeniach interpretacji antropologicznej, Warszawa: PWN.

Byrski, Maria Krzysztof (1974) Concept of Ancient Indian Theatre, New Delhi: Munshiram Manoharlal Publishers.

Citko, Katarzyna (2005) „La movida a wczesny okres twórczości Pedro Almodovara”, Kwartalnik Filmowy nr 49-50, s. 224-238..

Eco, Umberto (1999) „Partyzantka semiologiczna“, [w:] idem, Semiologia życia codziennego, tłum. Joanna Ugniewska i Piotr Salwa, Warszawa: Czytelnik.

Foucault, Michel (2000) Słowa i rzeczy. Archeologia nauk humanistycznych, tłum. Tadeusz Komendant, Gdańsk: słowo/obraz terytoria.

Jakubczak, Marzenna (2002) „Estetyka indyjska”, [w:] Powszechna Encyklopedia Filozofii, t. 3, Lublin: Polskie Towarzystwo Tomasza z Akwinu, s. 232-239.

Jameson, Frederic (2000) „Nowe oblicze Tajpei”, Film na Świecie nr 401, s. 57-66.

Lévi-Strauss, Claude (1968) „Analiza morfologiczna bajki rosyjskiej”, Pamiętnik Literacki rocznik LIX nr 4, s. 267-284.

Malinowski, Bronisław (2000) „Naukowa teoria kultury” [w:] idem, Dzieła, t. 9 Kultura i jej przemiany, tłum. A. Bydłoń i A. Mach, Warszawa: PWN.

Moles, Abraham (1978) Kicz, czyli sztuka szczęścia. Studium o psychologii kiczu, tłum. Anita Szczepańska, Ewa Wende, Warszawa: PIW.

Morin, Edgar (1965) Duch czasu, tłum. Aleksandra Frybesowa, Kraków: Znak.

Nietzsche, Friedrich (1994) Narodziny tragedii, tłum. Bogdan Baran, Kraków: Inter-Esse.

Ong, Walter J. (1992) Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, tłum. Józef Japola, Lublin: KUL.

Polimeni, Carlo (2004) Pedro Almodóvar y el „kitsch” español, Madrid.

Renik, Krzysztof (1994) Kathakali. Sztuka indyjskiego teatru, Warszawa: Dialog.

Renik, Krzysztof (2001) Śladem Bharaty, Warszawa: Dialog.

Richmond, Farley (1999) „Teatr w Południowej Azji”, [w:] Historia teatru, red. John Russell Brown, tłum. Hanna Baltyn-Karpińska, Warszawa: Diogenes.

Rzepińska, Maria (1989) Historia koloru w dziejach malarstwa europejskiego, t. 1, Warszawa: Arkady.

Wilkoszewska, Krystyna (red.) (2001) Estetyka japońska: antologia, Kraków: Universitas.

Przypisy:

[1] Szczególnie żenujący był pod tym względem panel „Bollywood: czasem kult, czasem kicz”, zorganizowany w Warszawie, na którym rwali się do głosu zupełni ignoranci pozbawieni jakiejkolwiek wiedzy w temacie i szafujący porównaniami do telenoweli, które są wyssane z palca.

[2] Jeden taki (dla przykładu) tekst jest dostępny w sieci, jego autorka podpisuje się pseudonimem Gosz [Małgorzata Straszewska]: Estetyka kiczu w kinie bollywoodzkim, http://bollywood.pl/Artykul/12?PHPSESSID=b0cb375e20c59db2d25721e5dabe2f3c

[3] Abstrahuję od innych form występowania kapitału kulturalnego, nieistotnych w kontekście tych rozważań.

[4] Na podstawie danych CIA Factbook, publikowanych w Internecie.

Jarosław Pietrzak


Ostateczna wersja tego tekstu najpierw ukazała się drukiem w wydawanej przez Uniwersytet Śląski publikacji „Kwadratura Koła. Ogólnopolski Rocznik Kół Naukowych” w 2006, a następnie została przedrukowana w „Panoptikum” nr 5 (12) 2006.