Gdyby kilku uzbrojonych mężczyzn podchodziło do kobiet na plaży i zastraszało je, by się publicznie rozebrały, to czy byliby funkcjonariuszami policji czy nie, śmiało nazywalibyśmy to wszyscy co najmniej molestowaniem seksualnym. Niektórym sprawa przestaje wydawać się jasna, kiedy kobieta jest muzułmanką. Takie rzeczy działy się w sierpniu we Francji, m. in. w Nicei, po tym, jak merowie szeregu nadmorskich francuskich miast zakazali noszenia na ich plażach burkini, stroju kąpielowego zaprojektowanego przez australijską muzułmankę. „Socjalistycznemu” premierowi Manuelowi Vallsowi w spójny sposób mieści się ten zakaz w „uniwersalistycznych” zasadach Republiki, w jej laïcité, oficjalnej świeckości państwa. Już 26 sierpnia Conseil d’État, najwyższy francuski sąd administracyjny uznał, że wcale się w ogólnych zasadach Republiki nie mieści i uznał pierwszy taki zakaz za nielegalny.
Wydaje się, jakby Francuzi pozwalalali przesiąkać na terytorium Francji metropolitalnej temu, czego się nauczyli w swoich niegdysiejszych koloniach. Jakby ich stosunek do kobiet arabo-musulmanes przeciekał do Francji z Algierii i Tunezji tak samo, jak metody policyjnego nadzoru i represji zamieszkującej przedmieścia wielkich miast społeczności issues de l’immigration („pochodzących z imigracji”). Stary dobry Frantz Fanon, który część życia poświęcił Algierii, pisał jeszcze w czasach francuskiego imperium kolonialnego, drugiego co do wielkości po brytyjskim, że algierskie kobiety zajmowały szczególne miejsce w zespole francuskich obsesji na punkcie ich północnoafrykańskiej posiadłości[1]. Skoro kobiety pełnią tak istotną rolę w procesach transmisji kultury (wychowują dzieci), odbicie jak największej ich części z rąk ich mężczyzn oznaczałoby zdobycie klucza do zdominowania ich kultury, do udomowienia i oswojenia śniadego Obcego, który w końcu przestałby się stawiać, robić wyrzut ze swojego położenia, z wyzysku i przemocy, których pada ofiarą. Odsłonięcie skarbu fizycznego piękna arabskiej kobiety, ukrytego pod atrybutami symbolicznej przemocy kontrolujących ją arabskich mężczyzn, jej wyzwolenie spod tej kontroli wystawiłoby ją (i Algierię) – na gwałt ze strony kolonizatora, tak przez niego upragniony. Wola arabskiej kobiety, to jak ona sama jako podmiot pragnie osiągnąć swoją emancypację, jakie symbole chce odrzucić, a jakie są dla niej samej cenne w budowie i przebudowie jej tożsamości (np. by rzucić wyzwanie kolonizatorowi) – takie rzeczy nigdy nie były częścią francuskiego równania.
Od drugiej połowy XIX wieku głównym czarnym charakterem francuskiego rasizmu wewnątrz Francji metropolitalnej byli Żydzi. W swoim komentarzu[2] do „afery burkini” historyk Shlomo Sand przypomniał, że pomimo iż antysemityzm wywodzi się z religijnych fiksacji chrześcijaństwa w ogóle czy też katolicyzmu w szególności, ten francuski antysemityzm drugiej połowy XIX wieku był doskonale laicki, obchodził się doskonale bez wycieczek w stronę „winy za śmierć Chrystusa”, współistniał nawet harmonijnie z wojującym antyklerykalizmem. Francuska koncepcja narodu jest relatywnie inkluzywna, „uniwersalistyczna”, ale domaga się wysokiej ceny. Jest to koncepcja o źródłach osadzonych w Rewolucji Francuskiej: jest ona jakobińska. Każdy może zostać Francuzem, ale żeby to się stało w pełni, musi oderwać się od partukularyzmów swojego pochodzenia, odesłać je w niepamięć. Żydzi byli w tym zawadą. Sand podkreśla, że Francja była od połowy XIX wieku jednym z najbardziej antysemickich krajów w Europie, pozostała takim do końca II wojny światowej (stąd tak łatwo było hitlerowcom o francuską współpracę przy deportacjach Żydów). Dopiero ostateczna klęska i kompromitacja Trzeciej Rzeszy pociągnęła za sobą kompromitację antysemityzmu.
Na pozycji odruchowego kozła ofiarnego francuskiego rasizmu, takiego, co z automatu jest na podorędziu, przez jakieś ćwierć był wakat, ale potrzeba jego wypełnienia pojawiła się wraz z kryzysami ekonomicznymi powracającymi od lat 70. Miejsce przypadło arabo-musulmans, społeczności, która nigdy nie oderwała się od kulturowych partykularyzmów swojego pochodzenia, choć głównie z winy samej Francji. Nigdy nie chciała, by wydostali się z zaklętego kręgu najgorzej opłacanej pracy, którą Francuzi de souche („rdzenni”) chcieli zepchnąć na kogoś innego. Zawsze traktowała ich jako „szczególny przypadek” imigracji. Rekonsolidacja francuskiego rasizmu tym razem wokół populacji muzułmanskiej w roli „wroga” przeprowadzona została – pisze Sand – rękoma sojuszu spadkobierców tradycji jakobińskiej, tych, którzy za rewolucyjnego młodu, w latach 60. i 70. zaczytywali się pismami Mao, z konserwatystami.
Z tego sojuszu bierze się zdumiewająco ponadpartyjny charakter francuskiej obsesji na punkcie ubiorów muzułmanek. Zakazy burkini wprowadzili merowie o różnych afiliacjach partyjnych; prawne regulowanie strojów muzułmańskich kobiet pasjonuje wyborców François Hollande’a w takim samym stopniu jak tych od Nicolasa Sarkozy’ego i Marine Le Pen, ale także Jean-Luca Mélenchona. W swojej gruntownej analizie problemu francuskiej islamofobii[3] Abdellali Hajjat i Marwan Mohammed wykazują, że wytwarzanie „problemu muzułmańskiego” od lat 80. XX wieku stanowi swego rodzaju rdzeń, wokół którego kształtuje się konsensus francuskich elit politycznych i ekonomicznych różnych pod innymi względami. Ten konsensus służy zarządzaniu „ponad podziałami” napięciami wynikającymi z kryzysów społecznych i ekonomicznych – mówiąc krótko, zarządzaniu najbiedniejszymi i najbardziej zmarginalizowanymi sektorami społeczeństwa w warunkach kryzysu. Podkreślają też strukturalne podobieństwo islamofobii do antysemityzmu: fuzja praktyk religijnych i religijnej przynależności (faktycznej lub domniemanej) z dyskursem „rasowym” czy też „urasowiającym”, podważanie „prawomocności” obecności muzułmanów na terytorium europejskim, itd.
Kiedy francuscy politycy od prawicy do oficjalnej lewicy „odkryli” mistyczny związek między zagrożeniem terrorystycznym a tym, w czym kąpią się muzułmanki, kontynuowali jednocześnie starszą linię rozumowania wymyśloną tak naprawdę we Francji przez niektóre feministki. „Parler du voile, c’est parler au viol” padło u szczytu debat, które doprowadziły do zakazu noszenia chust w szkołach publicznych w 2004. „Rozmawiając o chuście, mówimy o gwałcie”. Zdaniem tej szkoły francuskie muzułmanki, które zakrywały w miejscach publicznych włosy, były wspólniczkami w opresji tych kobiet ze społeczności muzułmańskiej, które zakładać jej nie chciały. Manifestując swoje posłuszeństwo wobec wyprowadzonych z islamu norm ubioru wskazywały te, które tego nie robiły, jako „zdziry” zasługujące na gwałt. Zakładając chusty, stawały współwinne gwałtów na tych, które nie zakładały. Bo gwałt nie istniał przecież we Francji przed przybyciem imigrantów z Magrebu, a po ich przybyciu – poza dzielnicami zamieszkanymi przez imigrantów i ich potomków. Niektóre fracuskie feministki – na te bezdroża zbłądziły nawet intelektualistki tego formatu, co Élizabeth Badinter – posunęły się tak daleko, że zadeklarowały, iż patriarchalna opresja kobiet istnieje dzisiaj na Zachodzie już tylko w społecznościach muzułmańskich. Zadaniu gruntownej krytyki takich galopad wiele pracy poświęciła np. znakomita polemistka, redaktorka pisma „Nouvelle Questions féministes”, Christine Delphy (polecam wyśmienity esej Antisexisme ou antiracisme…[4]). Choroby nie udało się jednak we francuskim organizmie społecznym powstrzymać, więc dzisiaj od noszonych przez muzułmanki chust prosta droga już nie tylko do gwałtów, ale także do zamachów terrorystycznych.
Gdyby policja wyłapywała w przestrzeni publicznej przedstawicielki jakiejkolwiek innej grupy – mniejszości etnicznej czy religijnej – nikt nie miałby wątpliwości, że mamy do czynienia z rasistowską nagonką. Wyobraźmy sobie wyłapywane na ulicy Żydówki, Hinduski czy Afrykanki. To, jak wiele osób o różnych orientacjach politycznych (nie tylko we Francji) tego nie dostrzega, gdy na celowniku są Arabki i muzułmanki, dowodzi jak powszechną i przezroczystą – bo centralną i kluczową! – formą rasizmu stała się współcześnie islamofobia. Wokół europejskich muzułmanów i społeczności pochodzenia arabskiego gęstnieje dzisiaj atmosfera pogromowa. Każdy, kto się kiedyś zastanawiał, jak to było możliwe, że ludzie w latach 30. XX wieku nie widzieli, co się wokół nich dzieje, że ignorowali wszystkie sygnały, powinien może przestać się zastanawiać, a zacząć rozglądać. Właśnie tak to się działo. W obecnym strukturalnym kryzysie kapitalizmu muzułmanie i Arabowie znaleźli się w roli, która w poprzednim tak głębokim kryzysie systemu przypadła Żydom. W roli jego kozła ofiarnego. Muzułmanie i Arabowie są „Żydami” naszych czasów.
Przypisy
[1] Frantz Fanon, L’Algérie se dévoile, [w :] tegoż, L’An V de la Révolution Algérienne, Paris : Maspero 1959.
[2] Shlomo Sand, Arrêtés anti-burkini, femme voilées verbalisées : la laïcité, ultime refuge du raciste, http://leplus.nouvelobs.com/contribution/1552646-arretes-anti-burkini-femmes-voilees-verbalisees-la-laicite-ultime-refuge-du-raciste.html [wersja angielska]
[3] Abdellali Hajjat, Marwam Mohammed, Islamophobie. Comment les élites françaises fabriquent le « problème musulman », Paris : La Découverte 2013.
[4] Christine Delphy, Antisexisme ou antiracisme, [w :] tejże, Classer, dominer : Qui sont les « autres » ?, Paris : La Fabrique, 2008.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się w miesięczniku „Le Monde diplomatique – edycja polska” (wrzesień 2016).
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…