Oszustwo

Wyrafinowane i śmiałe oszustwo stanowi finałowy twist fabuły W gorsecie (Corsage) austriackiej reżyserki Marie Kreutzer. Film był kandydatem Austrii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (czyli taki nie po angielsku), nie zdołał jednak znaleźć się w finałowej piątce, ustępując miejsca paru filmom od siebie słabszym. W kulturze obrażania się na „spojlery” (narzuconej nam przez marketing molochów przemysłu kulturowego) lepiej oczywiście nie sygnalizować, jakim konkretnie oszustwem ta opowieść się zakończy. Zamiast je ujawniać, zamarkujmy, że takie zamknięcie historii cesarzowej Sisi samo w sobie także jest oszustwem – w takim sensie, że historia nic o takim obrocie spraw nie wie.

Całe przedsięwzięcie, jakim było powstanie tego filmu, również oszustwem się wydaje. Oczyma wyobraźni widzę, jak Kreutzer „pitchuje” taki projekt producentom i różnym audiowizualnym funduszom. Słyszę te wszystkie ściemy o ponownym ożywieniu na wielkim ekranie jednej z legendarnych postaci historii swojego kraju. Że ukaże się ją w opozycji do utrwalonego w kulturze masowej wizerunku stworzonego w przesłodzonych filmach Ernsta Marischki z lat 1955-57, z cudowną Romy Schneider. Że tym razem będzie ona nie słodkim wiecznym dziewczęciem, a w wieku, w którym zaczyna się już bać starości. Pewnie było też trochę wróżenia o trendach, że tak jak powracają mody na pewne epoki i ich estetyki, jesteśmy tuż-tuż przed renesansem popularności cesarzowej Sisi w kulturze masowej (no i proszę, serial już leży na Netfliksie). Już widzę to zadowolenie w biurach medialnych korporacji: nic tam się tak nie podoba, jak powołanie się na coś, co się już kiedyś dobrze sprzedało i ciągle z powodzeniem chodzi w telewizji. Że będzie ukazana jako kobieta, która „wyprzedzała swoje czasy”, nowocześniejsza niż przypisana jej archaiczna, feudalna rola społeczna. Już widzę tę litanię frazesów powierzchownego feminizmu i naskórkowej postępowości, konieczną, by to sprzedać urzędnikom rozpatrującym wnioski o dofinansowanie publiczne. Czy to w kraju, czy to w krajach koproducentów (film jest oficjalnie austriacko-luksembursko-niemiecko-francuski), czy na poziomie instytucji europejskich.

Daję głowę, że tak to wyglądało, bo nawet marketing gotowego filmu wybrzmiewa w Europie takimi tonami. Takimi śladami podąża też większość komentarzy i recenzji. A film, który z tego powstał jest czymś innym, czymś dużo więcej – i o zupełnie inny film od samego początku chodziło. Żeby go jednak urzeczywistnić, potrzebne były środki, a żeby uzyskać środki, w neoliberalnej „kulturze audytu”, która jednoczy prywatne i publiczne źródła finansowania kultury, trzeba im było nawciskać całego tego kitu. Cóż za wspaniałe oszustwo!

Czytaj dalej
Ram Charan i Rama Rao w piosence Naatu Naatu w filmie RRR

„Naatu Naatu”, Oscary i Indie Modiego

Na początku 95. ceremonii wręczenia Oscarów (tych w marcu 2023), zanim zapowiedział pierwszych wręczających statuetki, gospodarz wieczoru Jimmy Kimmel zrobił numer, który wyraźnie zachwycił zebranych. Powiedział, że w tym roku gadających za długo laureatów nie będzie się sprowadzać ze sceny, jak dotychczas – zostaną z niej „z-bollywood-tańczeni” przez grupę wykonawców z filmu RRR. Filmu w reżyserii S. S. Rajamouliego, który był kandydatem Indii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (tak się tam teraz nazywa „film zagraniczny”, albo taki „nie-po-angielsku”). Nie udało mu się w tej kategorii uzyskać nawet nominacji – ale za to najpopularniejsza piosenka z tego filmu, Naatu Naatu, jako pierwszy w historii kina utwór z indyjskiego filmu, została nominowana w kategorii piosenki oryginalnej. Przy jej dźwiękach tancerze, co prawda niezupełnie ci sami, co w filmie, „stańczyli” wtedy Kimmela ze sceny.

Trochę później w noc przyszedł ten moment, kiedy piosenkę, jak każdą nominowaną, wykonano na scenie. W tym roku nie było łatwo, bo wśród konkurentek były Rihanna i Lady Gaga. Jednak kiedy wykonawcy utworu z filmu RRR zakończyli i zaczęli zbiegać ze sceny, zebrani na uroczystości zerwali się do owacji na stojąco. Wrażenie oszołomienia wszystkich zebranych było oczywiste. A potem okazało się, że Indyjczycy (umówmy się w końcu, że to tak się po polsku nazywają obywatele Indii, bo nie wszyscy wyznają hinduizm, żeby być nazywani Hindusami, a archaiczni Indusi wyraźnie wypadli z językowego ususu przez niepodobieństwo do żadnego modelu urabiania w polszczyźnie demonimów) zdobyli tą piosenką pierwszego Oscara dla swojej kinematografii.

Cokolwiek myślimy o Oscarach – ich „ważność” jest fenomenem bardziej z porządku imperializmu kulturalnego niż z porządku wartości prawdziwie artystycznych – jest to jednak szokujące, że kinematografia przez dziesięciolecia największa i najpopularniejsza na świecie nigdy wcześniej nic na tym forum nie zdobyła. Nagrody honorowe Academy of Motion Picture Arts and Sciences za całokształt twórczości przyznawane w czasie ceremonii oscarowych nie są formalnie Oscarami – taką z Indii dostał zresztą jak dotąd jedynie Satyajit Ray, w 1992. Nominacje (za najlepszy film zagraniczny/obcojęzyczny/międzynarodowy) zdobyły: Mother India Mehbooba Khana (1957), Salaam Bombay Miry Nair (1988) i Lagaan Ashutosha Gowarikera (2001). Zaledwie trzy filmy, jakby to było coś rozmiarów może Bułgarii. Dla kraju, w którym powstało dotąd, jeśli Google nie kłamie, jakieś 74 tys. filmów.

Czytaj dalej

Zwycięstwo wielkie a kruche

Tekst ukazał się 6 listopada 2022, jako komentarz po wyborach prezydenckich w Brazylii, na łamach Magazynu „Kontakt”.

W ostatnich wyborach prezydenckich w Brazylii zwycięstwo odniósł legendarny Luiz Inácio da Silva (Lula to zdrobnienie pierwszego imienia), przywódca związkowy ze stanu São Paulo, wieloletni lider Partii Pracowników (PT), pierwszy prezydent tego kraju pochodzący z klasy robotniczej, który 1 stycznia 2023 obejmuje urząd na trzecią już w swoim życiu kadencję.

I

Zwycięstwo wielkie. Choćby dlatego, że w ogóle do niego doszło. Pomimo kilkunastu lat skoordynowanych, wielopłaszczyznowych wysiłków wkładanych przez sojusz brazylijskich oligarchów z ich „patronami” w gabinetach władzy, jawnej i ukrytej, Imperium Amerykańskiego. Wysiłków, by wykończyć i na zawsze odsunąć Lulę, PT, brazylijską lewicę w ogóle od władzy. Kapitał sięgał po różne narzędzia – zaczęło się od „antykorupcyjnej” operacji Lava Jato, która w rzeczywistości była po prostu wymierzoną w PT kampanią lawfare („wojną przy użyciu prawa”, skoordynowanym wykorzystywaniem środków prawnych przeciwko przeciwnikom politycznym). Dalej był upozowany na impeachment parlamentarny zamach stanu wymierzony w presidentę Dilmę Rousseff (z obozu Luli); „techniczne” zainstalowanie w jej miejsce cieszącego się jednocyfrowym poparciem informatora amerykańskiej ambasady, Michela Temera; a przed ostatnimi wyborami – by zapobiec zwycięstwu Luli, byłego prezydenta wsadzono do więzienia pod sfabrykowanymi zarzutami. Po drodze były jeszcze koordynowane w całym kraju zamieszki, rozpętywane pod hasłami „walki z korupcją”, skutecznie następnie przechwytywane przez prawicę, również skrajną (jak w São Paulo, gdzie zdobyła ona budynek władz miasta). Były cyfrowe kampanie dezinformacyjne (szczególnie via WhatsApp) – tak skuteczne, tak zmasowane i tak skoordynowane, że nie mogły się odbywać bez udziału wprawionych w tym agencji wywiadowczych, bez udziału zdolnych tak dobrze przetwarzać takie ilości informacji gigantów cyfrowych. Choć w Polsce o kulisach tego rozłożonego na raty, hybrydowego zamachu nie pisano, dokumentował je m.in. anglojęzyczny serwis The Intercept. W wyniku wszystkich tych działań, na fali obrzydzenia do całej klasy politycznej, sprzedany publiczności jako „outsider”, Bolsonaro wprowadzony został zwycięsko do Pałacu Planalto w Brasilii w styczniu 2019.

Czytaj dalej

Ladino w Stambule, albo Netflix kontra Erdoğan

Klub (Kulüp, 2021-2022) w reżyserii Serena Yüce i Zeynep Günay Tan to kolejny po Etosie (Bir Başkadır, 2020) niebywale dobry turecki serial telewizyjny wyprodukowany na zamówienie platformy streamingowej Netflix i tamże dostępny. Pierwszych 6 odcinków ujrzało światło dzienne w 2021, a na początku stycznia br. premierę miały odcinki 7-10. Na pierwszy rzut oka byłby Klub emanacją ideologicznego starcia między ultrakonserwatywnymi siłami coraz bardziej faszyzującego reżimu Erdoğana, a opozycyjnymi wobec niego, liberalnymi, tolerancyjnymi, postępowymi ośrodkami kulturalnymi. Taką właśnie reputację buduje sobie Netflix również w Turcji. Ale napięcia, wokół których ten serial jest skonstruowany, i na których przecięciu we współczesnej kulturze (nie tylko Turcji) się plasuje, są znacznie bardziej złożone.

Klub to osadzona w wielokulturowym Stambule lat 50. XX wieku, ale retrospekcjami wychylająca się także kilkanaście lat wcześniej, opowieść o sefardyjskiej Żydówce i o mieście wymieszanych kultur, a także konfrontacji tych kultur z unifikującymi, wykluczającymi tendencjami nowoczesnego nacjonalizmu.

Czytaj dalej

Kabul w snach innych ludzi

Donald Trump musiał zbombardować instalacje wojskowe w Syrii, żeby doczekać się miłych słów z anten i łam wszystkich znaczących liberalnych mediów w USA. Musiał zrzucić trochę bomb na Bliskim Wschodzie, żeby w końcu usłyszeć o swojej pierwszej wielkiej, „prawdziwie prezydenckiej chwili”, zamiast zwyczajowych porównań do Mussoliniego i kpin z fryzury. Przekupniom newsów i politycznego komentarza podarował wtedy nadzieję, że może nie będzie z niego wcale taki antyinterwencjonista, na jakiego pozował w kampanii. Odwrotnie niż Donald Trump, Joe Biden był od samego swojego startu w wyborach tych samych mediów faworytem – właściwie to one wybrały go na prezydenta. Wystarczyło zakończyć wreszcie jakąś wojnę – decyzja, którą przecież odłożył w czasie (zawarte w Katarze porozumienie między Trumpem a talibami zakładało wycofanie US Army już w maju) – żeby wszystkie liberalne media anglosfery połączyły się w ataku na jego „nieodpowiedzialną”, „nierozważną”, „niebezpieczną”, „szkodliwą” decyzję. Ich zjednoczony front sprawił, że notowania społecznego poparcia natychmiast poleciały Bidenowi na łeb na szyję, do najniższego dotąd poziomu. Amerykański establiszment przypomniał w ten sposób Bidenowi, jak bardzo Imperium Dolara uzależnione jest od wojny i żeby mu się już nigdy więcej nic tak nie pomyliło. Amerykański prezydent ma rozpętywać nowe wojny a nie kończyć stare!

Kiedy talibowie odzyskiwali – bez większego oporu ze strony namaszczonego przez NATO rządu – Kabul, czytałem ostatnie strony The Runaways, wspaniałej powieści Fatimy Bhutto. Fatima w Kabulu się urodziła. Jej najnowsza powieść jest o młodych ludziach, którzy poszli w zbrojny dżihad – u niej jest to tym razem Państwo Islamskie. I dlaczego poszli. Na Twitterze Bhutto zaatakowała niedawno hipokryzję przejętych poniewczasie celebrytów – na przykładzie Angeliny Jolie, która założyła sobie Instagrama dopiero teraz, w tym celu. „Żeby udzielić głosu afgańskim kobietom i dziewczętom”. „Sądząc po opiniach wiodących feministek i aktorek, Afganistan jeszcze tydzień temu był rajem” – kpiła Bhutto.

Brytyjski raper Lowkey, którego matka pochodzi z innego okupowanego przez Amerykanów i ich sojuszników kraju, Iraku, pytał w kanałach niezależnego medium Double Down News: gdzie byli wszyscy obrońcy praw człowieka, nagle przejęci sytuacją w Afganistanie, przez dwadzieścia lat amerykańskiej inwazji i okupacji?

Jest taki słynny cytat z Lacana: Ceux qui sont tombés dans les rêves des autres sont foutus. Na polski najczęściej tłumaczą go jakoś tak: „Ci, którzy wpadli w sny innych ludzi, są straceni”. Nie oddaje to w pełni dosadności oryginału, który mówi raczej: „mają przejebane”. To nie ja, to Lacan. Afgańczycy, a afgańskie kobiety w szczególności, wpadli w humanitarne sny oświeconych zachodnich liberałów, imperialnych humanitarystów, pod amerykańskim sztandarem. A lewica nie może dać się wrobić w śnienie tych samych – nieswoich – snów o nich.

Czytaj dalej

Ciała, dzieła, granice

Film, który zarobił dla Tunezji pierwszą nominację do Oscara (za najlepszy film międzynarodowy – tak się teraz w Amerykańskiej Akademii Filmowej nazywa film zagraniczny) ma ekranową energię włoskich filmów politycznych, gwiazdę Monikę Bellucci na przynętę w obsadzie, a jego akcja rozpięta jest między Syrią i Libanem z jednej, a Brukselą, stolicą Europy, z drugiej strony. Człowiek, który sprzedał swoją skórę (reż. Kaouther Ben Hania, 2020) jest „zrobiony” z obrazów, których długo nie zapomnimy: zachwycających plastycznie (jak na film o sztuce przystało) i zarazem dynamicznych (jak z przystało na film polityczny).

Tunezja, ojczyzna reżyserki – to tam jeden zdesperowany człowiek dał początek „arabskiej wiośnie”, podkładając ogień pod swoje życie. Syria – tam „arabska wiosna” poszła umrzeć. Otwierające film ujęcie osadzone jest najpewniej w europejskiej galerii sztuki lub muzeum, ale ta pierwsza scena to koniec, nie początek całej historii. Ku właściwemu początkowi skaczemy zaraz potem: do Syrii w momencie jej niebawem zawiedzionej fantazji o rewolucji. Człowiek z tytułu, Sam Ali musi zostać uchodźcą w Libanie, a jego ukochana Abir wychodzi za mąż i ucieka do Europy. W ekranową parę wcielają się syryjski aktor Yahya Mahayni i francuska aktorka syryjskiego pochodzenia Dea Liane, którzy (oboje) zaklinają kamerę swoimi hipnotyzującymi błękitnymi oczyma, sporą część filmu widując się tylko na webcamach – gdy jej męża (nie jest nim Sam) nie ma w domu.

Ale i tak prawdziwie kłopotliwa relacja łączy Sama z kimś zupełnie innym: postacią amerykańsko-belgijskiego artysty, supergwiazdy świata sztuki, skrzyżowania Fausta z Midasem, który „bezwartościowe przedmioty zamienia w złoto, dodając do nich swój podpis”. Jeffrey Godefroi (Koen De Bouw) proponuje Samowi możliwość przekraczania granic – w tym barier, które go dzielą od ukochanej, postawionych przez Europę na drodze uchodźców z „energonośnych” krain, umykających przed wywołanymi między innymi przez Europę wojnami – jeżeli podpisze cyrograf. Godefroi nie chce jego duszy, chce jego pleców – obraca je w płótno, na którym „maluje” (igłą i tuszem) wizę strefy Schengen.

Czytaj dalej

Putin, Kreml, cyrylica, Ruscy

Gdy Bernie Sanders zaczął wygrywać w Partii Demokratycznej pierwsze prawybory, MSNBC, „New York Times” i „Washington Post” odkryły, że Rosjanie spiskują również na jego korzyść. Zwolennicy Sandersa okażą się teraz marionetkami Putina, jak – powiedzmy – „żółte kamizelki” we Francji. Lewica w USA i Francji zwija się ze śmiechu, gdy czyta lub słyszy takie rzeczy, bo rozumie, kto i po co wytwarza takie rewelacje – żeby dyskredytować wszystko, co nie po myśli hegemonicznego neoliberalnego skrajnego centrum, coraz trudniejszego do odróżnienia od skrajnej prawicy. Inaczej sytuacja wygląda w Polsce, gdzie wątki i klisze rusofobiczne trafiają na podatny grunt nawet na lewicy.

Czytaj dalej

O (i na marginesie) powieści Saleema Haddada „Guapa”

Ciała arabskich queerów stały się polem bitwy w znacznie większej wojnie

Saleem Haddad, The Myth of the Queer Arab Life

 

 

„Gdzieś na Bliskim Wschodzie”…

Akcja debiutanckiej powieści Saleema Haddada Guapa toczy się współcześnie w wielkim mieście w nienazwanym kraju arabskim. Uchodźcy, którzy przebywają w kraju w obozach, kojarzą się z sytuacją w Libanie, Syrii przed obecną wojną domową czy Jordanii. Gejowskie życie nocne, którego „królową” jest jeden z najbliższych przyjaciół głównego bohatera, Maj, najbardziej odruchowo kojarzyłoby się z Bejrutem; w Bejrucie też (choć pewnie nie tylko) miało miejsce wydarzenie podobne do znajdującego swe miejsce w powieści najazdu policji na kino w biednej dzielnicy, stanowiące miejsce homoseksualnych schadzek i rodzaj „pikiety”. Rysy systemu politycznego, który wyłania się z opisywanych sytuacji – formalnie republikańskiego, de facto jednak dyktatury – przypominałyby najbardziej Egipt albo Syrię. Pewne elementy pejzażu społecznego, jak choćby filipińska gosposia, przypominają jednak Liban. W odniesieniu do policji politycznej pada raz słowo Mukhabarat (Muẖābarāt), które najpowszechniej kojarzy się z bezpieką egipską, ale w języku arabskim używane jest też do nazywania służb wywiadowczych Jordanii, Iraku, Syrii, Arabii Saudyjskiej i Libii.

Haddad_Guapa-260x390

Miasto i kraj, w którym ze swoją seksualnością zmaga się główny bohater i zarazem narrator, Rasa, reprezentują więc coś w rodzaju „gdzieś na Bliskim Wschodzie” albo „Bliski Wschód w ogóle”. Ryzykowne zagranie, grożące osunięciem się w orientalistyczny fantazmat. Orientalizm – w sensie, jaki nadał temu słowu Edward Said w przełomowej książce z 1978 r. pod takim właśnie tytułem – to (rasistowska) ideologia, która buduje obraz „Wschodu” z wybranych „egzotycznych” elementów jego kultur i wrzuca je wszystkie do jednego ponadczasowego worka, w którym nie ma miejsca na niuanse i rozróżnienia, na to, że przecież są to nie tylko bardzo różne społeczeństwa, ale też wewnętrznie zróżnicowane klasowo, nierzadko religijnie, a także zmieniające się w czasie w toku procesów historycznych. Muzułmański Bliski Wschód, jako twór ideologiczny, jako ahistoryczny fantazmat, był Europie i Zachodowi potrzebny jako tożsamościowy Inny, w opozycji do którego budowano nowoczesną tożsamość Europy, a potem Zachodu euroatlantyckiego. Taki obraz był potrzebny najpierw, by Europa wymyśliła sobie, czym się różni od nie-Europy, a następnie, by świat euro-atlantycki nauczył się dobrze czuć z własną dominacją nad resztą ludzkości i jej eksploatacją. Muzułmański Bliski Wschód z orientalistycznych fantazji funkcjonuje właśnie jako taki ahistoryczny „Bliski Wschód w ogóle”. Same te fantazje, choć prezentują się zawsze jako odwieczny i stały obraz Bliskiego Wschodu i jego immanentnej „natury”, ulegały jednak poważnym zmianom historycznym, nawet odwróceniom o 180 stopni, w zależności od tego, od czego akurat wtedy tożsamość europejska/euroatlantycka chciała się we własnych oczach odróżniać.

Kiedy arabski pisarz postanawia posłużyć się wehikułem narracyjnym geograficznej nieprecyzyjności – nienazwanym arabskim krajem na Bliskim Wschodzie – może to jednak być podjęte lub rzucone jako wyzwanie, służyć dobrej sprawie i zostać zwieńczone artystycznym sukcesem. Incendies Wajdiego Mouawada, genialny dramat równie genialnie później zekranizowany przez Denisa Villeneuve’a (Pogorzelisko), może być jednym z najmocniejszych dowodów w tej sprawie. Haddad postanowił – podobno po okresie wahania – podjąć to ryzyko. W końcu arabska tożsamość posiada też poziomy i składniki wychodzące poza granice postkolonialnych państw narodowych i przechodzące im w poprzek. Egipskie kino popularne; muzyka produkowana w Kairze i Bejrucie; telewizja nadawana z Kataru, Libanu i Dubaju; dzięki wspólnocie języka literackiego także wiele gazet ma zasięg ponadgraniczny, panarabski („Al-Hayat”, „Al-Ahram” i in.). Haddad buduje świat swojej powieści z bardzo realnych, materialnch konkretów, dotykalnych, mających temperaturę i zapachy. Przedmiotów życia codziennego, kulturowych artefaktów, potraw, drobiazgowo obserwowanych klasowych habitusów. Haddad miał z czego to budować. Urodził się (w 1983) w stolicy Kuwejtu, jego ojciec jest w połowie Palestyńczykiem, w połowie Libańczykiem, a matka w połowie Irakijką, w połowie Niemką. Wychowywał się m. in. w Jordanii, pracował z organizacją Lekarze Bez Granic w Jemenie, Syrii i Iraku. Świat Guapy udaje mu się więc mimo wszystko skonstruować bardzo materialistycznie, unikając osunięcia się w powierzchowność fantazji „orientalisty”.

Ale Haddad zdecydował się na to rozwiązanie – na nienazwany arabski kraj na Bliskim Wschodzie – przede wszystkim dlatego, że korespondowało mu ono z sytuacją głównego bohatera, zagubionego i skołowanego w kwestiach własnej tożsamości i przynależności komplikowanych przez homoseksualne pragnienie. Rasa ma problem z odpowiedziami na pytania, kim jest, do jakiego świata i jakej grupy należy – ze względu na naturę i kierunek swojego pożądania. Zamyka się w łazience, puszcza wodę, i uczy się do lustra powiedzieć do samego siebie: Anā lūṭī; Anā ẖawal… Jestem… kim? – pedałem? – gejem? Jak arabskie słowa mają sie do „tożsamości seksualnej”?

Alhambra fountain - Copy

Królestwa rozwiązłości

Seksualność, w tym centralna w powieści Haddada homoseksualność, odgrywała jedną z głównych ról w operacjach podmieniania Bliskiemu Wschodowi grzechów, żeby dopasować je do zmieniających się tożsamościowych potrzeb Zachodu. Kiedy europejska nowoczesność budowała swoją tożsamość przez represję, nadzór i dyscyplinę seksualności, rysując restrykcyjne granice dzielące normę od anomalii i wymyślając m. in. coś takiego jak homoseksualizm (słowo powstało w latach 60. XIX wieku), muzułmański Bliski Wschód służył jako negatywny punkt odniesienia: wielkie gniazdo rozwiązłości, zboczeń i rozpasania. A spragnieni ciała innego mężczyzny Europejczycy, których było na to stać, uciekali do Maroka czy któregoś z królestw lub prowincji Lewantu, by w śniadych ramionach pięknych arabskich młodzieńców odnajdować stygmatyzowane czy wręcz kryminalizowane w Europie rozkosze.

Jeszcze mniej niż trzy dekady temu włoski redaktor, podróżujący często po Magrebie, pisał w relacji z Maroka m. in., że „Marokańczyk ma wzwód cały czas, więc turysta dostaje, czego chce”, a

Rašīd, facet, który kręci się wokół Café de France w al-Gueliz, europejskiej dzielnicy Marakeszu, zagadał do mnie, z nadętymi nozdrzami, z napompowaną klatką piersiową, wykonując jakiś gest rodem z karate: „Jestem Rašīd, znany jako oracz turystów. Czym mogę służyć?”.

Pewien Amerykanin na kontrakcie w Teheranie przed Rewolucją Islamską Chomeiniego pisał:

Iran był dla mnie, i dla wielu jak ja, seksualnym rajem. Zarówno pod względem ilości, jak i jakości, było to najbardziej ekscytujące doświadczenie w moim życiu. Jednak za jednym czy może dwoma wyjątkami nigdy nie spotkałem w Iranie Irańczyka, który by całkowicie określił się jako homoseksualny.

Świat arabski i muzułmański do początku XIX wieku zrodziły literaturę o tematyce homoerotycznej w ilościach nie znających odpowiednika gdziekolwiek w Europie w równoległych okresach historycznych. Z samej tej literatury, jak również z relacji podróżników europejskich po krajach muzułmańskiego Bliskiego Wschodu i vice versa (podróżników stamtąd po Europie) wynika, że zachowania dziś klasyfikowane jako homoseksualne, cieszyły się na Bliskim Wschodzie bez porównania większą akceptacją i powszechnością praktykowania. To dlatego Tariq Ali, kiedy zdał sobie sprawę, że islamofobia stała się centralną i kluczową ideologią w strukturze współczesnego zachodniego rasizmu, która domaga się odpowiedzi ze strony lewicy, i postanowił napisać swój Kwintet Muzułmański, cykl pięciu powieści odmalowujących wkład świata arabskiego i muzułmańskiego w rozwój cywilizacji, także zachodniej, tyle miejsca poświęcił w nich erotycznym wątkom homoseksualnym.

Powszechność i akceptacja. Działo się to jednak bez pojęcia odpowiadającego kategorii homoseksualizmu i binarnej opozycji homo- vs heteroseksualizm (która jest specyficznym wytworem euroatlantyckiej nowoczesności). Fascynującym opracowaniem tego tematu jest znakomita książka Khaleda El-Rouayheba Before Homosexuality in the Arab-Islamic World, 1500-1800. Autor zaznacza, że jego obserwacje i wnioski do jakiegoś stopnia zachowują ważność rozciągnięte głębiej w przeszłość, niż wskazują ramowe daty z tytułu, jak również do sąsiadujących z Arabami innych kultur muzułmańskich (Turcja, Persja/Iran, itd.). Powstrzymuje się jednak przed aplikowaniem ich poza te ramy, gdyż obszarem jego ekspertyzy jest właśnie literatura arabska tego okresu.

Islam oficjalnie zakazuje liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między dwoma mężczyznami. Zakazuje konkretnego czynu, a nie „typu osobowości”, z czym go nawet nie wiąże. Arabska kultura rozwijała się przez kilkanaście stuleci na ogromnym obszarze; jest kulturą złożoną, w której obecne i ścierające się były różne nurty, m. in. restrykcyjnej religijnej jurysprudencji z niezwykle w niej silnymi nurtami celebrującymi zmysłowe doświadczenie rzeczywistości (jako pochodzącej od Boga). W niezliczonych kontekstach zakaz analnego stosunku seksualnego był przychylnie „zawieszany” i ignorowany, gdy między partnerami istaniała różnica wieku i dojrzały mężczyzna był insertywnym partnerem pasywnego młodzieńca, którego urodą się zachwycał nieraz publicznie. Młody mężczyzna, który przyjmował rolę pasywną, ryzykował w wielu kontekstach, że wypadnie w oczach swojego otoczenia z kategorii męskości normatywnej i zacznie być postrzegany jako „nie-mężczyzna”. W ramy normatywnej męskości powracał jednak zwykle, gdy po raz pierwszy się żenił. Statusu „prawdziwego”, normatywnego mężczyzny nigdy nie tracił mężczyzna angażujący się w stosunki z innymi mężczyznami zawsze i wyłącznie jako ten, który penetruje drugiego. Nierzadko na tym lub innym etapie życia był żonaty lub angażował się w pozamałżeńskie stosunki z kobietami.

Uczucia nieskonsumowane w postaci stosunku, platoniczne uwielbienie urody młodego mężczyzny, wyrażane w formie różnego rodzaju sublimacji estetycznych, było przedmiotem represji wyłącznie najbardziej twardogłowych koranicznych jurystów. Nawet oni jednak nie mogli nikogo przekonać, że samo uczucie mężczyzny do innego mężczyzny, samo podziwianie jego urody jest już grzeszne, co najwyżej, że może wyrwać się spod kontroli i doprowadzić do zakazanego czynu, liwāṭ. Jednocześnie to przyzwolenie na otwartą adorację urody innego mężczyzny dawało znaczne możliwości ukrywania, że miłość ta jest konsumowana, bo po prostu rzeczy fundamentalnie zakazanej nie robiło się przy świadkach, a formy aktywności seksualnej innej niż analna penetracja zwykle rozumiane były jako znajdujące się poza owym centralnym zakazem.

Jednak dzisiaj, w Europie, gdy w jednym zdaniu padają Arabowie czy muzułmanie i homoseksualiści, obrazy, które niemal automatycznie są przed nasze oczy przywoływane, to mężczyźni zrzucani przez wojowników Państwa Islamskiego z dachów wysokich budynków czy Iran, gdzie „homoseksualizm jest karalny”. Jak to się stało, jak do tego doszło?

MiddleEasternMaleModel

Królestwa zakazów i kar

W połowie XIX wieku dominacja polityczna, militarna i ekonomiczna Zachodu przekuła się już w dominację kulturalną. El-Rouayheb wskazuje, że już egipski uczony Rifā’ah al-Ṭahṭāwī (Rifā’ah aṭ-Ṭahṭāwī), który kształcił się w Paryżu w latach 1826-31 zapowiadał ten dryf. Nie tylko odnotował on stopień dezaprobaty, z jaką Europejczycy obserwowali arabski luz w temacie wyrażania erotycznych uczuć między mężczyznami – on sam przyjął także ten europejski punkt widzenia. Uznał, że Europejczycy mają rację, ten składnik arabskiej kultury rzeczywiście jest powodem do wstydu i powinien być przedmiotem zwalczania. Kiedy tłumaczył arabską poezję erotyczną na francuski, to gdy obiektem uczucia poety lub podmiotu lirycznego był młodzieniec, podmieniał w tłumaczeniu rodzaj gramatyczny wszystkich dotyczących tego młodzieńca określeń. Jego przekłady udawały w rezultacie poezję heteroseksualną.

Elity świata muzułmańskiego i jego klasy średnie, okcydentalizujące swoją edukację, stopniowo przyjęły w drugiej połowie XIX wieku wiele z zachodniego sposobu postrzegania homoseksualności. W drugiej połowie XX wieku proces wyzwalania się społeczeństw Trzeciego Świata z kolonializmu szedł w świecie arabskim w parze z orkiestrowanymi przez instytucje państwowe projektami konstruowania nowoczesnej tożsamości narodowej zdolnej do stania na jednej płaszczyźnie z silnymi euroatlantyckimi tożsamościami narodowymi. Represja widzialności praktyk homoseksualnych była w różnym stopniu częścią tych procesów, w strukturalnym związku z represją innych fenomenów, które w tym kontekście wydawały się grozić „niemęskim”, „zniewieściałym” czy „zdemoralizowanym” wizerunkiem szukających wstępu do nowoczesności państw arabskich, jak choćby tradycja męskich tancerzy brzucha (tak, męskich tancerzy brzucha). Względnie postępowe projekty polityczne świeckich reżimów odwołujących się, jak porządek ustanowiony przez Nassera w Egipcie, nawet do wartości w pewnym stopniu lewicowych, a w każdym razie progresywnych i modernizujących, zaczęły się uginać i upadać pod presją polityczną i ekonomiczną USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Świeckie ruchy lewicowe zostały stopniowo wyeliminowane przez siły sponsorowane przez CIA i marionetkowe reżimy wspierane przez Biały Dom. Próżnię po świeckiej lewicy i po progresywnych wizjach rozwoju zajęły ruchy islamu politycznego (też zresztą wspierane przez CIA, Pentagon i inne zachodnie ośrodki władzy). Stary zakaz liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między mężczyznami, zlał się z przeniesionymi z Zachodu ideami dotyczącymi homoseksualizmu. Wzmocniły się one wzajemnie i zrodziły nowe jakościowo formy represji i opresji.

Ale coś stało się równocześnie po drugiej stronie. Zachód, w swoich kulturowych technologiach dyscyplinowania seksualności przeszedł od wiktoriańskiej represji do imperatywów narcystycznej rywalizacji, kolekcjonowania wrażeń i „spełniania siebie”, a także kompletnego utowarowienia seksualności, sprzedawanych samym zachodnim społeczeństwom przez ich przemysły kulturowe jako seksualne „wyzwolenie”. Zachód nigdy nie stracił jednak ideologicznej potrzeby posiadania Innego, przez różnicę wobec którego mógł się czuć lepszy i rozgrzeszony z winy brutalnej eksploatacji reszty świata. Ten sam Bliski Wschód, który dla cnotliwej hipokryzji wiktoriańskiej Europy był siedliskiem niemoralnej rozpusty i seksualnego zezwierzęcenia, dla Zachodu szczycącego się nagle swoim seksualnym „wyzwoleniem”, stał się teraz potrzebny jako otchłań zacofanych seksualnych zakazów i kar, przestrzeń, w której nie ma wolności „sypiania z kim chcesz”, w której homoseksualizm bywa karany śmiercią.

W nowych krucjatach Zachodu świat arabski i muzułmański wydają się istnieć wyłącznie w celu prześladowania kobiet i gejów, połączonych w jeden pakiet ulubionych przez Zachód ofiar prześladowań, nad których losem lubi się on pochylać, kiedy trzeba utwierdzić się we własnym liberalizmie, ale nie wtedy, kiedy toną w wodach Morza Środziemnego. Niezależnie od tego, że niektóre kraje arabskie mają bardziej liberalne przepisy w zakresie praw reprodukcyjnych kobiet niż niektóre państwa Unii Europejskiej (Polska, Irlandia, Malta), a taka np. Tunezja przyznała kobietom prawo do aborcji wcześniej niż Francja czy Niemcy. Niezależnie od tego, że Iran ajatollahów miał przez kilkadziesiąt lat fenomenalne wskaźniki dostępu kobiet do wyższego wykształcenia, a zapisy tamtejszego prawa kryminalizujące stosunki homoseksualne pozostawały martwe, bo uruchomienie postępowania obłożono takimi restrykcjami, że stało się możliwe tylko teoretycznie (oskarżenie wymaga czterech naocznych świadków stosunku – świadkowie muszą być płci męskiej i o nieposzlakowanej opinii). Ci młodzi mężczyźni, o których kiedyś czytałeś w jednej z internetowych legend o Iranie, w rzeczywistości nie zostali skazani „za to, że się kochali”, a za wspólny gwałt na dziecku.

Jednocześnie pojęcie homoseksualizmu (łączące w sobie wszystkie, nie tylko analny, stosunki seksualne między osobami tej samej płci, ale także samo pragnienie, nawet nigdy nie wyrażone, skierowane do osób tej samej płci) dorobiło się może własnego arabskiego słowa, urobionego jako kalka z języków europejskich (šuḏūḏ ǧinsī), jednak słowo to w niewielkim stopniu zdołało – pardon le mot – spenetrować pokłady kultury klas ludowych i nie przyjęło się jak dotąd na powszechnym poziomie żadnej wersji potocznego, mówionego arabskiego. W kulturze klas ludowych wiele starych rozróżnień – przede wszystkim to na aktywną i pasywną rolę w stosunku analnym, gdzie mężczyzna zawsze aktywny niczym się nie różni od mężczyzny wyłącznie heteroseksualnego – wciąż ma się dobrze.

O rzeczywistość, jej niuanse i skomplikowanie – o prawdę, mówiąc krótko – w zachodnich krucjatach w obronie muzułmańskich kobiet i gejów wcale nie chodzi. Chodzi o to, żeby zachodni telewidz nie czuł się źle, oglądając w serwisach informacyjnych bombardowane miasta w kolejnym muzułmańskim kraju, któremu zachodnie mocarstwa chcą zagrabić zasoby surowcowe, więc mówią, że chodzi o demokrację, o czadory i burki, i o gejów. Jakby bomby, spadając na ich domy, mogły ominąć kobiety i gejów i sprawiedliwie spaść tylko na głowy ich patriarchalnych oprawców. Jakby patriarchalni oprawcy nie stawali się takimi, jakby nie zapiekali się w tej roli właśnie wskutek imperialnego terroru, bezustannej presji i przemocy wywieranej na ich społeczeństwa ze strony władców świata. A wojowników Państwa Islamskiego, jak Haddad zwrócił uwagę w artykule napisanym dla serwisu The Daily Beast, homoseksualni mężczyźni interesują tylko dlatego, że ciosy skierowane w nich są ciosami we w wartości Zachodu; że ciosy skierowane w nich wstrząsną Zachodem i wywołają tam przerażenie.

Pragnienie w cieniu Imperium

Usytuowanie homoseksualnego podmiotu, homoseksualnego pragnienia, homoseksualnego ciała w stosunkach władzy nie tylko społeczeństwa, w którym najbardziej bezpośrednio są usadowione, ale także w znacznie szerszych stosunkach władzy organizujących relacje pomiędzy całymi społeczeństwami, a więc stosunkach globalnej dominacji – to jest wielki temat, z którym mierzy się Haddad. Dlatego środkową z trzech długich części, na które zamiast rozdziałów dzieli się Guapa, zatytułował Imperial Dreams. Trzy części to coś jak tryptyk w malarstwie, a w tradycyjnym tryptyku środkowy segment dominuje, przezeń przebiegają osie symetrii, w nim skupiają się perspektywy. Tutaj środkowa część opowiada wspomnienia narratora z okresu studiów na amerykańskim uniwersytecie.

Pojechał tam w nadziei, że w Ameryce uwolni się jego skrywane pragnienie, jego tłumione, ukrywane, homoseksualne ja, w domu przerażone represją patriarchalnego społeczeństwa. Ale tam wszystko się tylko skomplikowało. Osie inności, odmienności, tożsamości, pomiędzy którymi przybyszowi z Bliskiego Wschodu, homoseksualnemu czy nie, trzeba było nauczyć się lawirować, zamiast się rozpłynąć, uległy rozmnożeniu, a ich krawędzie okazały się wcale nie mniej ostre. Wśród Arabów inny, bo pragnie seksualnej bliskości innego mężczyzny, wśród Amerykanów pozostanie jednak przede wszystkim Arabem. Zwłaszcza po 11 września. Zakocha się tam tylko raz, w Sufyanie, Amerykaninie arabskiego pochodzenia, „najpiękniejszym człowieku, jakiego kiedykolwiek spotkał”, który jednak przed jego uczuciem ucieknie… w fałszywą bezpieczną przystań tożsamościowego integryzmu. Rasa, który nie znajdzie w Ameryce seksualnego wyzwolenia, na szczęście – w bibliotece, w której pracuje – odnajdzie inne niż Sufyan intelektualne oparcie: będą nim Marks, Gramsci, Chatterjee (również intelektualni przewodnicy samego Haddada).

Tytuł powieści także pochodzi gdzieś z porządku globalnych stosunków dominacji. Guapa to gejowski bar prowadzony przez lesbijkę w swego rodzaju pół-tajemnicy. Od pewnego czasu ulubione miejsce Rasy i jego najlepszego od dzieciństwa przyjaciela, Maja. Guapa znaczy ‘piękna’ – po hiszpańsku. A hiszpański to z arabskiego punktu widzenia jednocześnie jeden z języków Zachodu (Hiszpanii, jednego z dwóch pierwszych mocarstw kolonialnych, później bezlitośnie zdeklasowanej i zmarginalizowanej, ale swoją dużą kolonię w Maroku mającej jeszcze w XX wieku), ale też zarazem spoza tego Zachodu prawdziwego współczesnego centrum. Owszem, Hiszpania leży w Europie, ale nie prowadzi w Afryce Północnej ani zachodniej Azji nic podobnego do interesów anglosaskich czy francuskich. Hiszpański jest też językiem innych peryferii – Ameryki Łacińskiej. Peryferie te są jednocześnie kulturalnie integralną częścią szeroko rozumianej cywilizacji Zachodu. Peryferie te również od dawna dociskane są butem Imperium Dolara, ale mocarstwu z Północy nie udało się jednak zdławić ich tradycji popularnych ruchów postępowych, wciąż tworzących inspirujące cały świat zagłębia walki o emancypację ludzką – w tym „odmieńcow” seksualnych. Nazwa Guapa wydaje się więc wyrażać pragnienie emancypacji, świata w którym bez obaw można każdemu, kogo znajdujemy pięknym, niezależnie od jego i naszej płci, powiedzieć, że jest piękny; ale też opór przed uwiedzeniem przez fałszywe obietnice emancypacji składane przez hipokryzję uniwersalizmu Imperium.

 

Rasa, Taymour, Maj i inni

Haddad porywa czytelnika postaciami, które rozpisał tak, że na długo z czytelnikiem pozostaną. Najważniejszą z tych postaci jest oczywiście dwudziestoparoletni Rasa, który sam tutaj o sobie opowiada. Dla kontrastu ze skalą stosunków dominacji, w które wpisane jest jego skołowane homoseksualne pragnienie, „właściwa” akcja powieści toczy się w ciągu jednej doby. Dzień wschodzi ze wstydem – minionej nocy jego babcia Teta, przez dziurkę od klucza, odkryła u niego w pokoju, u niego w łóżku, jego ukochanego Taymoura, który dotąd zawsze wymykał się, zanim Teta się obudziła. Ile widziała? Unikać jej teraz czy stanąć do otwartej konfrontacji? A może próbować wmawiać starszej kobiecie, że coś jej się przyśniło, jak doradza mu jego przyjaciółka Basma? Ale to nie koniec problemów. Jego przyjaciel Maj, który był z nimi ostatniego wieczora w Guapie, zniknął, nikt nie wie, gdzie się podział. W radio mówią o najeździe policji na szemrane kino, którego mrok słynął z tego, że pozwalał wygłodniałym seksualnie mężczynom na chwilę odnaleźć nawzajem swoje ciała. Czy Maj polazł tam po wyjściu z Guapy? Jest w areszcie? Atmosfera polityczna w mieście jest na granicy wybuchu. Demokratyczne demonstracje sprzed kilku miesięcy, wyciągnięte na ulice na fali Arabskiej Wiosny, dawno przechwycili i zdominowali islamiści. Amerykańska dziennikarka potrzebuje pomocy Rasy jako tłumacza, żeby porozmawiać z ludźmi na biednych przedmieściach. Wieczorem Rasa ma iść na wesele – wydarzenie to tak nad nim ciąży, że Rasa jako narrator nie mówi nam nawet do ostatniej chwili, kto jest tym jego żeniącym się dziś przyjacielem. Jakby do ostatniej chwili starał się wyprzeć ze świadomości, co się dzisiaj stanie.

W tę akcję właściwą, rozpiętą na przestrzeni mniej-więcej dwudziestu czterech godzin, wpisane są retrospekcje, wspomnienia Rasy wybiegające aż do jego dzieciństwa. Dowiadujemy się z nich wiele o społecznym usytuowaniu jego rodziny. Niegdyś zamożna klasa średnia, wciąż trzymająca fason, ale zdeklasowana o jeden poziom (sprzedaż domu i przeprowadzka do mieszkania, wciąż jednak w dobrej dzielnicy) po śmierci ojca, który był lekarzem. Matka zniknęła z życia Rasy, choć być może została od Rasy odizolowana przez Tetę, matkę jego ojca. Jako przedstawiciel wykształconej, zokcydentalizowanej klasy średniej, Rasa zinternalizował swoje homoseksualne pożądanie jako tożsamość. Ta osamotniona tożsamość czepiała się punktów odniesienia w zachodniej kulturze masowej i wykradała przyjemności z oglądanych potajemnie w nocy filmów erotycznych na polskim (sic!) kanale satelitarnym (były „heteryckie”, ale występowali w nich piękni, nadzy mężczyźni). Swoją seksualną inicjację przeżył w wieku czternastu lat z przypadkowym, jednorazowym incydencie z młodym taksówkarzem, od którego dzielił go oczywisty dystans klasowy. Dystans, który wyrażał się także w odmiennym doświadczeniu przez nich homoseksualnego pragnienia i jego realizacji. Także w tym, jak przeżyli to konkretne wydarzenie, które ich na chwilę połączyło.

Klasowo uwikłana, tylko że odwrotnie, jest także miłość Rasy do Taymoura, skazanego na sukces, przystojnego syna bogatej, niezwykle wpływowej rodziny. Taymour musi odgrywać komedię społecznego konwenansu, jeśli nie chce oddać odziedziczonej społecznej pozycji, więc Rasa staje się jego dirty little secret. To dysproporcja ich klasowej pozycji powoduje, że Rasa tak długo obawia się i wzbrania oddać Taymourowi analnie – jakby bał się oddać mu pełnię władzy nad sobą, potwierdzić jego całkowitą społeczną przewagę.

Inne postacie Haddada również fascynują. Babka głównego bohatera, Teta, obracając dom w mauzoleum zmarłego syna, czyli ojca Rasy, stała się personifikacją patriarchalnego porządku niczym Bernarda Alba u Garcíi Lorki. De facto wypędzona przez nią matka chłopaka, która nigdy nie oduczyła się swoich młodzieńczych ideałów i nie umiała dostosować się do drobnomieszczańskiego konformizmu, osuwając się w uzależnienie od alkoholu. Przyjaciel Rasy, Maj, który swoją ostentacyjną queerness rzuca wyzwanie własnemu patriarchalnemu społeczeństwu i występuje jako drag queen, ale nieustannie poszukuje też dialektycznych strategii sprzeciwu wobec tych form imperializmu kulturalnego, które gay identity eksportują jako wehikuł neokolonialnej przewagi nad „dzikimi”, nad „wrogami zachodnich wolności”.

Wspaniała powieść, oby nie musiała długo czekać na polskie wydanie.

Jarosław Pietrzak

Saleem Haddad, Guapa, New York: Other Press, 2016.

 

Cytaty z podróżników (Włocha i Amerykanina) pochodzą z tekstów Gianniego De Martino i Jerry’ego Zarita pomieszczonych w tomie: Sexuality and Eroticism Among Males in Moslem Societies, red. Arno Schmitt, Jehoeda Sofer, New York – London – Norwood: Harrington Park Press, 1992.

Źródła, z których korzystałem, stosowały różne szkoły transkrypcji języka arabskiego (Haddad stosuje uproszczoną angielską, Schmitt i Sofer oraz El-Rouayheb dwie różne transkrypcje naukowe). Starałem się ujednolicić tę transkrypcję (za pomoc w tym dziękuję Sławomirowi Królakowi) według zasad ISO; imiona bohaterów powieści Haddada zostawiłem w formie, w jakiej są one zapisywane w Guapie.

Tekst ukazał się pierwotnie, pod tytułem Lūṭī, ẖawal, gay… w serwisie Queer.pl.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Hawana pod wodą

W miejscach, gdzie dominującą formą zbiorowego „zdrowego rozsądku” jest miks płaskich frazesów zwycięskiego neoliberalizmu i uodpornionego na jakąkolwiek głębszą refleksję antykomunizmu, Kuba funkcjonuje w społecznej wyobraźni jak dziwne widmo z przeszłości, które uporczywie nie chce pójść w zapomnienie. „Zacofany” kraj, który utkwił gdzieś w ogonie, zatrzymał się w czasie i nie udało mu się z nami dotrzeć do szczęśliwej przystani jedynego obiektywnie rozumnego porządku ekonomicznego i politycznego. „Zbrodnicza komunistyczna dyktatura”, „jedna z ostatnich”.

Skoro „komunistyczna”, to istnieje jeszcze jedno, stare co najmniej jak początek zimnej wojny, ale wciąż żywe w całym świecie „rozwiniętym” i rozprzestrzenione na większość obszaru dawnego „Bloku Wschodniego”, stereotypowe wyobrażenie. Pisał o nim Fredric Jameson. Chodzi o przesiąkniętą lękiem wizję, że w zwycięskim, udanym systemie komunistycznym, który rozwiązałby problem klasowych nierówności, życie byłoby śmiertelnie nudne – pozbawione wszystkich „libidinalnych gratyfikacji”, jakie oferuje kapitalizm (a kapitalistyczne miasto w szczególności). Wszystkich tych atrakcji, których siła przyciągania, skala oferowanej rozkoszy wynika właśnie z kapitalizmu. Magnetyzm towarów, spektakl bogactwa, możliwy przez jego koncentrację w okolicach ośrodków władzy ekonomicznej, kosztem deprywacji i wyzysku całych klas społecznych i obszarów geograficznych. Wreszcie, bogactwo oferty kulturalnej skoncentrowanej w wielkich kapitalistycznych ośrodkach miejskich, stanowiące jeden z najbardziej ekscytujących elementów życia w nich. Bogactwo to i jego jakość nie tylko wiąże się z koncentracją w tych ośrodkach samego kapitału, umożliwiającego jej finansowanie, ale także wynika z samych napięć i sprzeczności ideologicznych złożonego klasowo kapitalistycznego społeczeństwa; te napięcia i sprzeczności napędzają jego dynamikę kulturalną. Społeczeństwo zwieńczonej sukcesem komunistycznej „urawniłowki” stałoby się podług założeń tego zespołu lękowego kulturalnie „nudne” przez sam fakt demontażu, usunięcia sprzeczności stanowiących pożywkę dynamiki kapitalistycznej kultury.

Planeta/Kuba

Gdyby stereotyp straszący, że „Kuba jest reżimem komunistycznym” (w czasie teraźniejszym trybu oznajmującego, a nie formach czasownika nieco wierniej oddających realną sytuację historycznych prób budowy komunizmu) był prawdziwy, to podważałby on radykalnie ten drugi stereotyp – o śmiertelnej nudzie, na jaką umierać musi kultura społeczeństwa komunistycznego. Jeszcze przed Rewolucją 1959 Kuba cieszyła się niepoślednim poziomem i relatywnym znaczeniem swojej produkcji kulturalnej w Ameryce Łacińskiej, od muzyków po poetów i myślicieli, ale przełom rewolucyjny zapoczątkował permanentną obecność Kuby w ogólnoświatowym obiegu kulturalnym, na skalę naprawdę imponującą w przypadku tak niewielkiego narodu (porównywalną z jej znaczeniem w polityce międzynarodowej – pośród największych międzynarodowych osiągnięć Kuby szczególne miejsce zajmuje udział w oporze przeciwko okupacji Namibii przez Republikę Południowej Afryki i kluczowa rola w obaleniu apartheidu w tej ostatniej).

Populacja Kuby stanowi zaledwie 1,6% populacji Ameryki Łacińskiej. Kubańczycy są stale obecni w międzynarodowym obiegu muzycznym. Z Tomasem Gutierrezem Aleą na czele, mają fundamentalny wkład w teorię i praktykę tzw. Trzeciego Kina w latach 60. XX wieku i od tamtego czasu utrzymują swoją obecność w światowym kinie, a do szkoły filmowej w Hawanie przyciągają studentów ze wszystkich kontynentów. Od niemal pół wieku Kubańczycy są też w awangardzie poszukiwań w zakresie sztuk wizualnych, obecni w międzynarodowym obiegu galeryjnym, muzealnym i na międzynarodowych biennale. Aktywnie interweniują w ten obieg za pośrednictwem Biennale w Hawanie.

Fascynująca książka Rachel Price Planet/Cuba: Art, Culture and the Future of the Island stanowi panoramę współczesnej kubańskiej kultury – ostatnich kilkunastu lat, ale z uwzględnieniem potrzebnych dla kontekstu i wyjaśnienia pewnych zjawisk czy przedstawienia twórczych biografii wypraw nieco głębiej w przeszłość. Książka jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem, prezentującym przekrojowo problematykę współczesnej kubańskiej produkcji kulturalnej, od literatury, poprzez kino po sztuki wizualne i interaktywne projekty w rodzaju gier wideo i subwersywnie modyfikowanych, już istniejących, mainstreamowych gier wideo (tym zajmuje się np. Rewell Altunaga). Nie można mieć wątpliwości, że za tą publikacją stoi pracowity research autorki, głęboko zainteresowanej tematem i dowodzącej znaczenia współczesnej kubańskiej kultury.

Planet_Cuba

Fidel Castro powiedział kiedyś – przy okazji cenzury filmu dokumentalnego PM (reż. Sabá Cabrera Infante i Orlando Jiménez; 1961): „W ramach Rewolucji wszystko, przeciwko Rewolucji nic”. Chodziło o to, jaka estetyka i jakie poszukiwania artystyczne są „dozwolone” w usankcjonowanej kulturze rewolucyjnej Kuby. Z odmalowanego przez Price pejzażu kubańskiej kultury wynika, że margines wolności artystycznej kubańskich twórców, choć historycznie zmienny, jest dziś imponująco szeroki.

„W ramach Rewolucji” nie redukowało się nigdy wyłącznie do jednoznacznej propagandy Rewolucji. Oznacza także krytyczne przyglądanie się jej, jako procesowi, sprawdzanie, jak jej realność ma się do jej obietnic, ambicji i aksjomatów. Stanowi to stały element kubańskiego pejzażu kulturalnego od czasu eksplozji tamtejszego kina w latach 60. Pozostaje natomiast prawdą, że pewne tematy (jak np. rozmiary kubańskiej policji politycznej i jej operacje) mogą podlegać cenzurze w zależności od gatunku twórczości – zwłaszcza w literaturze popularnej, telewizji i kinie obliczonym dla szerokiej publiczności, ale nawet tam nie są nieobecne (wątek strachu przed bezpieką w słynnych Truskawkach i czekoladzie Alei). W przypadkach sztuk wizualnych czy twórców performansów panuje niemal całkowita swoboda poruszania tematu inwigilacji i nadzoru. Stanowią one tematy prac takich twórców, jak Tania Bruguera, Celia y Junior, Susana Delahante, Fidel Garcia, Adonis Flores; dzieła takie powstają notabene w ramach instytucji artystycznych finansowanych przez państwo.

Samo istnienie jakiejkolwiek cenzury stanowi oczywiście problem (szczególnie jaskrawym przykładem jest reglamentacja internetu). Jednak wskazywanie osaczonej przez sąsiadujące zza morza supermocarstwo wyspy, podejmującej desperacką obronę społecznych zdobyczy swojej Rewolucji i własnej suwerenności przed koordynowanymi z zewnątrz projektami ich demontażu, jako winnej najbardziej niewybaczalnych w tej materii ekscesów – zachowanie właściwe wielu liberalnym krytykom Kuby – stanowi formę fałszowania rzeczywistości i naturalizowania form cenzury właściwych rynkowym systemom finansowania produkcji kulturalnej.

„Obiektywny” rynek cenzuruje również ideologicznie, wcale nie mniej bezwzględnie. Wiedziała o tym Margaret Thatcher, i dlatego przestawiła sposób finansowania instytucji kulturalnych w Wielkiej Brytanii na w większym stopniu uzależniony od prywatnych fundacji i „dobroczynności” wielkiego biznesu. Wie o tym każdy, kto próbował kiedyś w Polsce zainteresować producentów filmowych czy telewizyjnych lewicowym w wymowie, politycznym scenariuszem. Wie o tym każdy, kto czytał ksiażkę Fraces Stonor Saunders Who Paid the Piper?, z której można się dowiedzieć np. jak w strukturach decyzyjnych wielkich hollywoodzkich wytwórni filmowych (najbardziej rynkowej formuły finansowania produkcji filmowej na świecie) instalowani byli „przyjaciele” CIA, wyłapujący i odrzucający podejrzanie lewicowe scenariusze. A wspomnieć też trzeba o wywierającym współcześnie, destrukcyjny na skalę globalną, wpływ na kulturę ekspansywnym reżimie praw autorskich, który jest obecnie kluczowym, ponadnarodowym mechanizmem cenzury kultury – krępującym możliwości wypowiedzi artystycznej nas wszystkich, a także blokującym nasz dostęp do już istniejących tekstów kultury – na skalę tysiąckrotnie większą i ze znacznie bardziej dalekosiężnymi reperkusjami dla kształtu przyszłej kultury niż może to robić rząd w Hawanie nawet w momentach amoku. W który czasem faktycznie wpada, wybierając swoje przedmioty trochę na chybił-trafił; w 2008 kubańskie media, przy okazji wizyty hiszpańskiego aktora Javiera Bardema na wyspie, otrzymały zakaz wspominania o jednej z jego najgłośniejszych ról, postaci homoseksualnego pisarza Reynaldo Arenasa w filmie Zanim zapadnie noc Juliana Schnabla.

Wróćmy jednak do książki Price. Autorka koncentruje się co prawda na kulturze najbardziej współczesnej, ale dostarcza bogatego historycznego i biograficznego tła dla omawianych fenomenów, umieszczając tym samym tę najbardziej aktualną współczesność w perspektywie, z której Rewolucja Kubańska wyłania się jako proces doskonale świadomy własnej „procesualnej” natury, poszukujący rozwiązań, rewidujący swoje wcześniejsze założenia, a nawet „pewniki”. Twórczość filmowa (fabularna i dokumentalna), literatura, sztuki wizualne i eksperymentalne praktyki artystyczne – wszystko to składało się na proces budowania samoświadomości Rewolucji jako procesu poddającego się swojej własnej krytyce (to wszystko są moje słowa, Price nie wyraża tego w taki sposób, rozmieszczając w tekście konkretne manifestacje tych szerszych historycznych procesów).

Położenie Kuby w punkcie styku różnych sprzeczności systemu światowego – geopolitycznych, związanych z międzynarodowtym podziałem pracy odziedziczonym po epoce kolonialnej, z geograficzną „loterią surowcową”, itd. – powoduje, że Rewolucja Kubańska była zawsze pełna paradoksów. Przejęcie opartego na postulatach Benthama „panoptycznego” (a więc ucieleśniającego kapitalistyczne „ujarzmienie” z Foucault) więzienia Presidio Modelo na potrzeby „rewolucyjnej” resocjalizacji, później jednak (w 1967) słusznie porzuconego jako instytucja penitencjarna i zamkniętego (dziś stanowi m. in. temat gry wideo artysty internetowego Rodolfo Perazy pt. Jailhead.com, 2011-dziś) – to tylko jeden z wielu konkretnych przykładów. Z bardziej strukturalnych – trwająca wiele dekad zależność od cukru jako głównego produktu eksportowego. To najbardziej jaskrawe dziedzictwo epoki kolonializmu i niewolnictwa przetrwało przez dziesięciolecia po Rewolucji jako centralny produkt kubańskiej gospodarki, kupowany przez Związek Radziecki za wielokrotność cen na rynkach światowych celem osłaniania wyspy przed skutkami amerykańskiego embarga, wymieniany z ZSRR także barterem za ropę naftową. Pomimo tej monokultury, kraju jednocześnie w żaden sposób nie można już było w prosty sposób klasyfikować jako zacofany, tak wielkie osiągnął postępy w zakresie ochrony zdrowia czy nauki. Nie stał się też jednak nigdy „rozwiniętym” krajem uprzemysłowionym, gdy – po upadku Związku Radzieckiego – musiał zacząć dryfować do przedwczesnej fazy „postindustrialnej”, gospodarki opartej na usługach (głównym eksportem stały się usługi medyczne, kluczową gałęzią gospodarki – turystyka). Paradoksy i napięcia wewnętrzne i zewnętrzne wyraźnie utrzymywały sondującą, mierzącą się z nimi i dającą im wyraz kubańską produkcję kulturalną na wysokich obrotach intelektualnych – i stan ten pozostaje, jak dowodzi Price, aktualny do dzisiaj.

Chwasty, klimat i inwigilacja

Książka Price ułożona jest w postać sześciu rozdziałów, skupionych wokół naprawdę niebanalnie wybranych tematów. Jeden z nich za temat wiodący bierze np. znaczenie w tekstach kultury jednego z najbardziej rzucających się w oczy fenomenów przyrody wyspy w ostatnich latach: podboju ziemi wcześniej uprawnej, ale „porzuconej” przez „zamknięty” przemysł cukrowy przez ekspansywny krzew marabú  (od poezji José Ramona Sancheza po wykonane tuszem i nasionami marabú na papierze prace Ernesto Orozy i Geana Moreno). Uruchamia on w twórczości kubańskich artystów, wykorzystujących tę niezwykle twardą roślinę jako temat, surowiec lub metaforę, całe ciągi znaczeń odwołujących się do związków zachodzących między społeczną, gospodarczą i ekologiczną historią wyspy. To na potrzeby plantacji cukru przeznaczonego na rynki światowe żyjący z eksploatacji pracy niewolniczej latyfundyści wytrzebili większość lasów, które w epoce przedkolonialnej pokrywały między 60 a 90% powierzchni wyspy. By odtworzyć przynajmniej część utraconych ekosystemów i w pewien sposób odwrócić przynajmniej niektóre zniszczenia dokonane przez gospodarkę zdominowaną przez monokulturę eksportową, w ciągu trzydziestu lat od Rewolucji Kubańczycy posadzili lasy w imponującej liczbie ponad dwóch i pół miliarda drzew, podwajając powierzchnię lasów do 30% terytorium wyspy (jedyne tego rodzaju osiągnięcie w historii Karaibów). A jednak cukier pozostał przez kilkadziesiąt lat głównym towarem eksportowym, z biciem rekordów w jego produkcji wiązały się wielkie kampanie społecznej mobilizacji, gdyż w oparciu o jego zakupy Związek Radziecki „subwencjonował” gospodarkę wyspy. Z cukrem się pożegnano, w towarzystwie słusznej retoryki odrzucenia wreszcie tego reliktu kolonializmu i niewolnictwa, jednak ekonomicznym powodem tego pożegnania był upadek głównego nabywcy tego cukru. Kto wie, czy cukier jednak znowu nie wróci?

Inny rozdział, Hawana pod wodą, którego tytuł zainspirowany jest powieścią science fiction Habana Underguater Ericka Moty, akwarelami Luisa Enrique Camejo i instalacją wideo Absolute Revolución: la isla (Liudmila y Nelson, 2003-9) poświęcony jest tematyce globalnych zmian klimatycznych. Kuba jest członkiem AOSIS, Association of Small Island States, organizacji małych państw wyspiarskich, najbardziej zagrożonych katastrofalnymi skutkami ocieplenia i destabilizacji klimatu nowej epoki geologicznej, antropocenu (epoki zapoczątkowanej zniszczeniami spowodowanymi przez człowieka). Kuba jest też, tak się składa, jedynym państwem na świecie, które wywiązuje się ze swoich zobowiązań w zakresie zrównoważonego rozwoju. Pod presją amerykańskiego embarga i wszystkich wynikających z niego problemów ekonomicznych, np. z podażą surowców, Kubańczycy wypracowali model gospodarki ekologicznie oszczędnej, pozbawionej marnotrastwa; przedmioty i urządzenia codziennego użytku są używane wielokrotnie, przez wiele lat a nawet dekad, naprawiane, odtwarzane, używa się szkła a nie plastiku, itd. Możemy – a nawet musimy – sięgnąć po kubańskie doświadczenia i kubańską kreatywność w tym zakresie, by wyjść poza śmiertelny dla nas wszystkich, zaklęty krąg współczesnego stadium kapitalizmu produkującego towary zaprojektowane już od razu jako śmieci, jedynie z nieznacznie odroczonym terminem wyrzucenia.

Jest rozdział poświęcony sztuce badającej problematykę społeczeństwa nadzoru i inwigilacji – w zmienionym kontekście światowym, w którym po rewelacjach Edwarda Snowdena nie możemy już udawać, że wierzymy w opozycję między inwigilacją waściwą „komunistycznym dyktaturom” i „totalitaryzmom”, a wolnościami „liberalnych demokracji”. Te ostatnie są już od dawna pustą, formalną wydmuszką i stosują masową inwigilację swoich i obcych społeczeństw na skalę, która nie śniła się Stalinowi, o co dopiero braciom Castro. Kubańczycy są więc w sytuacji, w której ich państwo inwigiluje (bardzo liczebne szeregi policji politycznej), ale to i tak niemal zabawa w piaskownicy w porównaniu z tym, co wyrabia Imperium na drugim brzegu morza. Na marginesie dodam, że nawet „lewicowo-demokratyczni” krytycy reżimu braci Castro, którzy represje wobec opozycji politycznej krytykują z pozycji marksistowskich, „z lewa” (według zasady, że „nie ma socjalizmu bez demokracji), tacy jak Samuel Farber, nie mają złudzeń, że cała rzekoma „opozycja demokratyczna” na Kubie jest na listach płac CIA oraz biznesmenów z Miami, i składa się wyłącznie z twardogłowych lub bezreflekcyjnych neoliberałów mylących wolność z „wolnym rynkiem” (lub podmieniających je cynicznie). Ich ewentualne dojście do władzy nie może mieć innych konsekwencji niż gwałtowny demontaż społecznych zdobyczy Rewolucji Kubańskiej i katastrofalny wzrost nierówności. W przeciwieństwie do krajów Europy Wschodniej, które poszły po 1989 drogą reform neoliberalnych, Kubie udało się nawet poprawić niektóre kluczowe indeksy jakości życia (jeden z najwyższych wskaźników spodziewanej długości życia w Ameryce Łacińskiej i najniższą na zachodniej półkuli śmiertelność niemowląt). Lewicowi krytycy braci Castro w rodzaju Farbera nie wyjaśniają, jakie wyjście proponowaliby Hawanie z tej kwadratury koła. W tej niełatwej sytuacji represje polityczne w stosunku do opozycji realizującej interesy zewnętrznego mocarstwa oznaczają mechanizm obronny zrozumiały nie tylko z punktu widzenia logiki walki o utrzymanie posiadanej władzy, ale także z punktu widzenia etyki przywiązania do i obrony realnych i realnie zagrożonych zdobyczy Rewolucji (choć prawdopodobnie w samym monopartyjnym aparacie władzy mieszczą się jednostki i fakcje reprezentujące jeden lub drugi zestaw motywacji, bądź też ich rozmaite skrzyżowania).

A wracając do kubańskich artystów – w ujęciu Price, twórcy tacy jak Fidel García przedstawiają problematykę nadzoru i inwigilacji w kontekście także ponadnarodowych stosunków władzy, czy też uwikłania wewnętrznych stosunków władzy na Kubie w zewnętrzne globalne stosunki władzy w – mówiąc Wallersteinem – kapitalistycznym systemie-świecie. Problemy osobistych wolności i ich pogłębiającego się deficytu, problemy zagrożonych praw politycznych i prawa do prywatności są dziś problemami globalnymi. Zagrożenia te wynikają z coraz bardziej napiętej, „zdesperowanej” dynamiki pogrążonego się w strukturalnym kryzysie akumulacji systemu kapitalistycznego, poszukującego dla siebie ratunku w ograniczaniu wolności osobistych i politycznych jednostek celem poszerzenia wolności kapitału. Tych problemów nie rozwiąże ściganie się z liberałami w dokopywaniu wskazanym przez nich palcem urzędowych chłopców do bicia (np. „komunistycznych dyktatorów”), których główną winą wcale nie są same naruszenia praw człowieka, co fakt, że mają czelność kwestionować logikę współczesnego imperializmu i bronić się przed jego dyktatem ekonomicznym. To, co z przyzwyczajenia ciągle jeszcze nazywamy demokracjami liberalnymi, jest już tak wyprane z jakiejkolwiek treści demokratycznej czy liberalnej, że utrzymywanie tego przyzwyczajenia przy życiu może się już odbywać chyba wyłącznie w tożsamościowych rytuałach wskazywania palcem win po stronie symbolicznego przeciwnika.

Praca i nie-praca

Najciekawsi myśliciele krytyczni wskazują, że to w tym obszarze mieszczą się najważniejsze współczesne stawki polityczne, ale i najbardziej agresywne próby skolonizowania całego naszego życia przez mechanizmy akumulacji kapitału. Rekonkwista naszego czasu wolnego przez kapitał odbywa się na froncie uelastyczniania czasu pracy; tresowania nas do tego, byśmy nie tylko godzili się na nadgodziny, ale wręcz o nie prosili; presją ekonomiczną na to, byśmy oferowali różne swoje usługi poza regularną pracą, lub zamiast niej (czemu wówczas towarzyszy presja na to, by być dostępnym „w każdej chwili”); naszym ściganiem się o każdą okazję zrobienia czegoś, co niby nie jest naszą pracą, w każdym razie nie zarobkową, bo nikt nam za to nie płaci, co jednak ma jakieś miejsce w procesach produkcyjnych. Coraz bardziej niejasne stają się granice między pracą a nie-pracą, coraz trudniej o odpowiadające rzeczywistości, a zarazem w miarę proste kryteria ich definiowania; coraz trudniej zapewnić sobie poczucie, że każdego dnia o określonej godzinie i w określonym miejscu można się wyrwać na wysepkę osobistej, nawet jeśli tylko tymczasowej wolności od pracy.

Na Kubę, w jej paradoksalnym położeniu geopolitycznym, ten problem również dotarł, ale trochę innymi drzwiami, przez co zwraca uwagę kombinacją podobieństw i osobliwości, która znowu nie umyka uwadze kubańskich twórców (np. Adrián Melis). Na Kubie państwo długo ze względów społecznych, by zapobiec masowemu bezrobociu po załamaniu się gospodarki w latach 90., utrzymywało rzesze ludzi w stanie zatrudnienia, choć procesy produkcyjne w niektórych zakładach czy całych gałęziach gospodarki zatrzymywały się nieraz na wiele miesięcy, jak nie dłużej. Po pracy, lub w czasie pracy, z której się wymknęli (co w okresach długotrwałych przestojów czy produkcji poniżej rzeczywistych mocy przedsiębiorstwa, czasem nie jest trudne) Kubańczycy szukają okazji do dorobienia dodatkowych pieniędzy, w szczególności peso cubano convertible, które wprowadzono jako walutę równoległą, by obsługiwała turystów i ściągała z nich waluty obce (jest zawsze równe jednemu dolarowi), i ma wielokrotnie większą siłę nabywczą niż zwykłe peso cubano, w jakim zarabiają pracownicy na państwowych etatach, stąd siła „mobilizacji pragnienia”, jaką dysponuje. Wielu Kubańczyków spędza cały swój „wolny” czas na polowaniu na okazje zarobienia czegoś na turystach – oferowania im noclegów, transportu, czegoś do jedzenia i picia, muzyki, wyrobów folklorystycznego rękodzieła, aż po usługi seksualne. Tym samym w ich życiu także zanika zupełnie rozdział między czasem pracy a czasem od pracy wolnym.

Liberalni komentatorzy powyższe problemy kubańskiej gospodarki najczęściej kwitują frazesami o nieefektywności modelu gospodarki centralnie planowanej. Nie to, co gospodarka rynkowa, oparta na przedsiębiorstwach prywatnych. Zawsze, kiedy coś takiego słyszę, zastanawiam się, czy autorzy takich słów pracowali w takim razie kiedykolwiek w prywatnym przedsiębiorstwie. Nie licząc freelance’owego pisania, osobiście pracowałem w życiu wyłącznie w przedsiębiorstwach prywatnych, w trzech krajach, w różnych branżach, od kilkuosobowego start-upu do wielkiej transnarodowej korporacji, i żadne z tych doświadczeń nie powaliło mnie efektywnością czy racjonalizmem zarządzania. Przedsiębiorstwa kapitalistyczne mają swoje własne formy nieefektywności i irracjonalizmu: poświęcanie celów długofalowych dla perspektywy kwartału i krótkoterminowych oszczędności, notoryczna alokacja zasobów ludzkich do zadań daleko poniżej ich kwalifikacji i możliwości, itd. Ogromną zasługą Price jest, że nigdy nie spada na poziom takiego symplicyzmu (gospodarka centralnie planowana versus gospodarka „rynkowa”), zajmuje ją natomiast sposób problematyzowania przez kubańskich tworców tego, co uznajemy za pracę, jakie formy ludzkiej aktywności są wartościowane, jakim przypisywana jest wymierna wartość wymienna, oraz niejasności i aktualne pytania towarzyszące tym kwestiom we współczesnej gospodarce – lokalnie na Kubie i globalnie na całym świecie.

Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość

Nie wiemy, jak potoczy się przyszłość Kuby. Czy z monokultury cukru, przez obecną gospodarkę usług rozdartą między dwie równoległe waluty (zwykłe peso cubano i peso cubano convertible), osunie się w ślepą uliczkę ekstraktywizmu związanego tym razem z paliwami kopalnymi wydobywanymi spod dna Morza Karaibskiego, w którym rolę zewnętrznego mocarstwa przechwytującego wartość dodatkową zajmie tym razem Brazylia? Samuel Farber uważa, że Kuba niemal niebawem przejdzie proces dzikiej prywatyzacji i upodobni się do innych kleptokratycznych gospodarek byłego Bloku Wschodniego – jednak twierdzi tak już od lat, a rzeczywistość wciąż nie realizuje tej zapowiedzi, nawet jeśli wyspa znajduje się pod nieustającą presją globalnych sił ekonomicznych, jej władze lawirują, tworząc strefy ekonomiczne otwarte na inwestycje zagraniczne, a jakaś część partyjnego „betonu” czy wysokich szeregów najlepiej zorganizowanej instytucji w kraju, armii, chciałaby się pewnie uśmiechnąć w tę stronę.

Jednak to tutaj należałoby wrócić do stereotypu, który posłużył mi za punkt wyjścia. Być może czas jest już najwyższy, byśmy przestali traktować Kubę wyłącznie bezrefleksyjnymi odruchami, do których tresuje nas zestaw urzędowych frazesów rzucanych za każdym razem, gdy o Kubie mówią nam w telewizji? Fascynująca promenada po pejzażu współczesnej kubańskiej sztuki, w jaką zabiera nas w swojej książce Rachel Price, pomaga spojrzeć na Kubę na jej własnych warunkach. Dynamiczna scena kulturalna wyspy, produkt przecież odbywającego się w kubańskim społeczeństwie żywego ruchu idei, wskazywałaby pośrednio, że chyba jednak to niekoniecznie marazm utrzymuje kubański porządek rewolucyjny przy życiu.

A gdybyśmy – zamiast myśleć o Kubie jako o kraju, który utkwił w przeszłości, z której, unieruchomiony, nie potrafi się wydostać – wykorzystali lekcję jego żywiołowej kultury, by zadać sobie pytania o możliwą aktualność Kuby i jej znaczenie? Może Kuba trzyma się swojej Rewolucji nie dlatego, że się patologicznie przywiązała do niemodnej już przeszłości, a wręcz przeciwnie, z miłości do przyszłości? Do obietnicy egalitarnej przyszłości złożonej przez jej (Rewolucji) ideały społecznej sprawiedliwości?

To prawda, szukając sposobów przetrwania w warunkach amerykańskiego embarga i próżni po upadku Związku Radzieckiego, Kuba poniosła wielkie porażki na linii egalitaryzmu – wprowadzenie równoległej waluty, umożliwiającej odzyskanie kontroli nad obiegiem dolara na wyspie, rozwarło nożyce nierówności na skalę nieznaną tam od lat 60. XX wieku. Ale nie nie dała za wygraną, broniąc swoich zdobyczy na polu uniwersalnego dostępu do opieki zdrowotnej, prawa każdego człowieka do długiego i zdrowego życia, do nauki, itd. To prawda, Kuba wykonuje wiele ruchów o znamionach ustępstw wobec nacisków globalnych sił ekonomicznych – ustępstw, które łatwo mogą się wymknąć spod kontroli i pociągnąć za sobą kaskadę neoliberalnych zniszczeń. Wciąż jednak zagraniczni inwestorzy muszą wykazać, że ich inwestycje przyniosą pozytywne skutki społeczne na Kubie i liczyć się z tym, że utracą licencję, gdyby z czasem okazało się inaczej. A nadzieje na brazylijsko – kubańskie partnerstwo wydobywczo – rafineryjne są przecież próbą przekroczenia ograniczeń gospodarki, wytwarzającej niemal wyłącznie usługi.

Kuba braci Castro wykonuje nerwowe ruchy o trudnych do przewidzenia konsekwencjach, ale w pewnym sensie jest to mniej więcej to, co zawsze robiła. Świadoma paradoksów swojego geopolitycznego i „geoekonomicznego” położenia w punkcie przecięcia ostrych krawędzi globalnych układów sił, próbowała znaleźć sposoby takiego w tym miejscu przetrwania, które umożliwiłoby jakieś kroki naprzód w stronę jej ideałów postępu społecznego lub przynajmniej obronę już zdobytych w tym kierunku pozycji. Kuba też wielokrotnie swoją politykę rewidowała, gdy eksperymenty okazały się nie sprawdzać, lub, gdy rezultaty okazywały się sprzeczne z kubańskimi ideałami postępu społecznego. Dzisiaj, gdy Kuba okazuje się jedynym państwem, które od dawna realizuje swoje cele w zakresie zrównoważonego (ekologicznie) rozwoju, a także ma najlepiej zachowane ekosystemy na Karaibach, te kubańskie poszukiwania okazują się mieć naglące znaczenie uniwersalne. Może zamiast się dziwić „niezrozumiałemu” uporowi małej, samotnej wyspy, powinniśmy z tych poszukiwań korzystać tak samo jak z naukowych zdobyczy kubańskiej medycyny (z najnowszych dokonań: szczepionka na raka płuc i metoda zatrzymywania transmisji wirusa HIV z organizmu matki do organizmu dziecka).

Jeżeli w swoich ekologicznych, skierowanych przeciwko marnotrawstwu eksperymentach Kuba pozostanie sama, to po tym, jak miejscowości naszych rodziców zaleją podnoszące się wody mórz i oceanów, dzieci tych z nas, którzy stamtąd uciekniemy, uduszą się w końcu pod grubą skorupą śmieci.

Co, jeśli Kuba naprawdę jest – jak chce Price w jednym ze swoich błyskotliwych porównań – „mapą wyspy skarbów”? Skarbów teraźniejszości, które są nimi dlatego, że Kuba teraźniejszości nie traktuje jako ostateczny horyzont, a horyzont jedynie tymczasowy, z którego poszukuje się wyjścia ku ekologicznie i ekonomicznie możliwej do utrzymania i dostępnej dla wszystkich ludzi przyszłości? Co, jeśli ta wyspa jest jednym z niewielu miejsc, mających odwagę z rozmachem poszukiwać takich dróg poza horyzont teraźniejszości? (podczas gdy większość współczesnych społeczeństw udaje, że nie dostrzega, iż wiara w możliwość rozciągania naszego współczesnego systemu ekonomicznego w nieskończoność może zaprowadzić gdziekolwiek indziej niż do planetarnej katastrofy).

W jednej ze swoich legendarnych mów (wygłoszonej jako obrona przed sądem) Fidel Castro powiedział: „Możecie mnie potępić. To nie ma znaczenia. Historia mnie rozgrzeszy”. Dziś, ponad sześć dekad później (te słowa pochodzą z 1953 roku, jeszcze sprzed Rewolucji), ten „zakład” jest wciąż zdumiewająco aktualny. I rozgrzeszenie jednej historycznej postaci wcale nie jest już najważniejszą jego stawką.

Jarosław Pietrzak

Rachel Price, Planet/Cuba: Art, Culture and the Future of the Island, London – New York: Verso, 2015.

Dodatkowa literatura:

  • Fidel Castro, History Will Absolve Me, [w:] Fidel Castro, The Declarations of Havana, London – New York: Verso, 2008, s. 1-78.
  • Samuel Farber, Cuba Since the Revolution of 1959: A Critical Assessment, Chicago: Haymarket 2011.
  • Piero Gleijeses, Visions of Freedom: Havana, Washington, Pretoria, and the Struggle for Southern Africa, 1976-1991, University of North Carolina Press, 2013.
  • Emily Morris, Unexpected Cuba, “New Left Review” nr 88 July/August 2014, s. 5-45.

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Medium Publicznego.

Jestem na Facebooku i Twitterze. Rzuć okiem na moją książkę o kinie latynoamerykańskim.

 

 

Wieże Kongresu Narodowego w Brasilii

Brazylia: między postępem społecznym a regionalnym imperializmem

Kiedy 1 stycznia 2011 roku dobiegł końca okres jego drugiej prezydenckiej kadencji, Luiz Inácio Lula da Silva i reprezentowana przezeń Partido dos Trabalhadores byli przedmiotem zazdrosnych spojrzeń ogromnej części ideowej lewicy w różnych częściach świata. Te dwie kadencje wyglądały na jedną z największych, ba!, jedną z nielicznych success stories, jakie lewica odnotowała w tamtej wciąż neoliberalno-neokonserwatywnej dekadzie gdziekolwiek na świecie.

Lewicowy historyk Perry Anderson podsumował okres rządów pierwszego w historii tego niezwykle oligarchicznego kraju prezydenta o robotniczym pochodzeniu w tonie entuzjastycznym[1], pomimo iż bynajmniej nie zamiatał pod dywan wielkiego korupcyjnego skandalu znanego w Brazylii pod nazwą mensalão.  Lula zakończył swoją drugą kadencję ze społecznym poparciem jeszcze większym, niż to uzyskane w obydwu zwycięskich wyborach. Nie da się ukryć, to się w polityce, zwłaszcza współczesnej, często nie zdarza. Anderson podkreśla, że u źródeł sukcesu leży połączenie charyzmy Luli z siłą zorganizowanego ruchu, który go wyniósł do władzy.

Lista sukcesów rządu Luli jest długa i imponująca. Wysokie ceny ropy naftowej na rynkach światowych oraz chiński popyt na brazylijskie rudy żelaza i soję pomogły rządowi PT wyprowadzić Brazylię z długów, a nawet spłacić wszystkie zagraniczne kredyty przed terminem, a także wyjść do poziomu nadwyżki budżetowej i osiągnąć roczny wzrost PKB powyżej 4%. Bezrobocie spadło, wielki i nie tak wielki biznes też nie skarżył się raczej na zyski. Płaca minimalna rosła, miliony brazylijskich rodzin podniosły swoje położenie na materialnej drabinie. Program Zero Głodu, a przede wszystkim późniejsza Bolsa Família, przyczyniły się do poprawy sytuacji ekonomicznej w najniżej ekonomicznie usytuowanych sektorach społeczeństwa. Dały także milionom rodzin nieznane im wcześniej poczucie „wkluczenia”, włączenia w całość społeczeństwa. Program Bolsa Família powstał jako uniwersalizacja podobnych, istniejących już wcześniej, lecz znacznie mniejszych programów; polega na tym, że każda matka, która wysyła swoje dzieci do szkoły i poddaje regularnym badaniom ich zdrowie, otrzymuje comiesięczny przelew na każde z tych dzieci bezpośrednio z kont rządu federalnego w Brasilii (by ominąć ryzyko jakichkolwiek malwersacji, marnotrawstwa i nadużyć po drodze). W stosunku do okresu sprzed Luli, pod koniec jego drugiej kadencji dziesiątki milionów Brazylijczyków odczuwało poprawę swojego losu.

Rio de Janeiro

Rio de Janeiro

A jednak coś było z tym wszystkim nie tak. Kto nie chciał tego dostrzec, lub nie dostrzegał z daleka, jak choćby wielu lewicowych wielbicieli Luli w Europie, został ostatecznie wytrącony z letargu niebywałą wręcz w kraju powszechnie obowiązującej cordialidade falą protestów, jakie przetoczyły się przez „Olbrzyma” latem 2013 roku. Wszystko to, co rządom PT udało się w Brazylii poprawić, odbyło się w ramach istniejącego tam od dawna porządku własności, z całkowitym poszanowaniem dla reguł gry określonych przez ochronę interesów wielkiej brazylijskiej burżuazji. Rządy Luli i jego następczyni Dilmy Roussef nie zakwestionowały struktury własności ziemskiej ani uprzywilejowania najsilniejszych graczy ekonomicznych, a Brazylia mimo ekonomicznej poprawy pozostaje jednym z najbardziej nierównych społeczeństw na świecie. Wielu Brazylijczyków zaczęło odnosić wrażenie, że był okres poprawy, a teraz mamy „to by było na tyle”, dalej już nie awansują. Szczególnie młodzi ludzie, podobnie jak w Europie, stają wobec zupełnie nieprzyjaznego im rynku pracy, na którym niewiele dostają za własny wysiłek edukacyjny.

Programy redystrybucji wprowadzone na skalę ogólnonarodową przez rządy PT są dla wielkiej brazylijskiej burżuazji w tym kontekście jedynie drobnym ustępstwem, nie stanowiącym zagrożenia dla jej przywilejów i kosztującym niewiele w warunkach doskonałej międzynarodowej koniunktury na brazylijskie surowce. Jak wskazują ci komentatorzy, którzy krytykę wobec „transferowych” rozwiązań rządu PT formułują z pozycji lewicowych, tak naprawdę pozostają one w ramach logiki bezwględnej władzy rynku i czekania, aż jego „niewidzialna ręka” rozwiąże problemy; nie adresują one w ogóle takich problemów jak samo świadczenie fundamentalnych usług publicznych, których rynek nigdy nie rozwiązuje w sposób sprawiedliwy. Rezultatem są np. rodziny, które dostają od rządu niewielki przelew pieniędzy, pod warunkiem, że dzieci będą pod opieką lekarską, ale nigdzie w ich okolicy nie ma placówki świadczącej taką opiekę[2]. Czekając na niewidzialną rękę rynku, czekają na Godota.

Emir Sader w swojej kapitalnej panoramie sytuacji lewicy w Ameryce Łacińskiej[3], umiejscowił Brazylię i PT w kontekście całego regionu, ujmując wszystko w bardzo dialektycznych ramach. Dla niego dekada Luli była okresem rządu pod względem politycznej tożsamości hybrydycznego, z dominującym komponentem postępowym, umiejscowionym jednak w środowisku, które zostało we wcześniejszych dekadach bardzo głęboko przeobrażone (przesunięte w prawo) najpierw przez okres wojskowej dyktatury, a następnie restrukturyzacji neoliberalnej. W takich warunkach stawienie skutecznego oporu dalszym postępom neoliberalizmu i totalitarnej władzy über-rynku jest już ogromnym sukcesem, ale wyjścia poza neoliberalizm jeszcze bynajmniej nie oznacza.

Wydana niedawno po angielsku książka lewicowego urugwajskiego dziennikarza, specjalisty od współczesnych ruchów społecznych Raula Zibechiego, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy stanowi głęboką analizę bardzo niejednoznacznych przemian społecznych, ekonomicznych i politycznych w największym kraju Ameryki Południowej, napisaną z pozycji człowieka solidaryzującego się z emancypacyjnymi ruchami swojego kontynentu[4]. Całego kontynentu, bo Brazylia jest już dziś potęgą, której znaczenie i wpływy wykraczają daleko poza jej własne państwowe granice.

Wzrost znaczenia Brazylii manifestuje się nie tylko w jej awansie do pozycji szóstej największej gospodarki świata. Brazylia przechodzi dziś, jak mówi cytowany przez Zibechiego Marcio Pochmann z PT, były dyrektor Instytutu Stosowanych Badań Społecznych (IPEA), swoją trzecią historyczną próbę kapitalistycznej restrukturyzacji, tym razem polegającą na tworzeniu ogromnych grup kapitałowych w sektorze prywatnym i państwowym oraz w funduszach emerytalnych gigantycznych firm państwowych. Nieskrywanym wzorem są Chiny, zwłaszcza fakt, że spośród 500 największych dziś korporacji 150 jest chińskich; celem rządu PT jest wprowadzenie do tego grona supergigantów z Brazylii (naftowy „klejnot w koronie”, Petrobras, banki i inne instytucje finansowe, korporacje energetyczne i telekomunikacyjne, firmy budowlane i przetwórcy żywności). Brazylia konsekwentnie dąży też do zwielokrotnienia swojej kadry naukowej i ilości patentów technologicznych. Vijay Prashad, autor wybitnej książki The Poorer Nations[5], uważa, że Brazylia, choć demograficznie znacznie mniejsza niż Chiny i Indie, do nie tak dawna też bez porównania słabsza geopolitycznie niż Rosja, prowadzi obecnie najbardziej zaawansowaną dyplomację i dysponuje najbardziej wyrafinowanymi analizami współczesnych stosunków międzynarodowych ze wszystkich członków grupy BRICS.

Zibechi tak podsumowuje najważniejsze regionalne i globalne osiągnięcia rządu w Brasilii:

W 2003 Brazylia pomogła stworzyć G-20 i zorganizowała szczyt IBSA (Indie – Brazylia – Afryka Południowa). W 2004 odegrała aktywną rolę w utworzeniu MINUSTAH (Misji Stabilizacyjnej Narodów Zjednoczonych na Haiti) i przejęła dowództwo operacji wojskowych. Brazylia utworzyła G-4, wraz z Indiami, Niemcami i Japonią, mającą na celu reformę Rady Bezpieczeństwa ONZ. W 2005 miał miejsce pierwszy Szczyt Państw Południowoamerykańskich i Arabskich. W 2006 utworzony został Strukturalny Fundusz Konwergencyjny Mercosur, funkcjonujący jako fundusz transferów gotówkowych z Brazylii i Argentyny na wspieranie rozwoju mniejszych krajów takich jak Paragwaj czy Urugwaj. W tym samym roku miał też miejsce pierwszy Szczyt Południowoamerykańsko-Afrykański. W 2007 ustanowiono Banco del Sur (Bank Południa), a Brazylia i Unia Europejska podpisały strategiczne porozumienie. W 2008 zatwierdzony został Traktat Założycielski UNASUR [Unia Narodów Południowoamerykańskich]. W 2009 Brazylia podpisała porozumienia handlowe z Indiami, zinstytucjonalizowany też został sojusz BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny), a Organizacja Państw Amerykańskich została wezwana do odwołania niegdysiejszego wykluczenia Kuby. Brazylia podpisała też strategiczny sojusz z Francją, którego częścią jest daleko posunięta współpraca wojskowa. W 2010 miał miejsce pierwszy szczyt Ameryki Łacińskiej i Karaibów, w którym nie wzięły udziału Stany Zjednoczone, co pozwoliło na powołanie Wspólnoty Państw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAC). Ogólny impet w kierunku współpracy Południe-Południe spowodował, że między rokiem 2003 a 2008 obroty handlowe Brazylii z krajami Mercosur wzrosły o 222%, z Afryką o 316%, z Azją o 329%, a o 370% z krajami arabskimi. Jedyne, czego brazylijskiej dyplomacji nie udało się jeszcze osiągnąć, to pozycja stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.[6]

W międzyczasie Brazylii udało się skłonić kraje regionu do odrzucenia amerykańskich układów o wolnym handlu, które obróciłyby prawie całą Zachodnią Półkulę w kompletną quasi-kolonię USA, na podobieństwo Meksyku w ramach NAFTA.

Zibechi punkt ciężkości swoich rozważań kładzie jednak na ambiwalentnych aspektach godnego skądinąd podziwu geopolitycznego awansu Brazylii. W celu przygotowania teoretycznego przypomina teorię sub-imperializmu, którą stworzył Ruy Mauro Marini. Po zamachu stanu w 1964 Marini, członek rewolucyjnej grupy Politica Operária (POLOP),  zmuszony był wyemigrować (żył w Meksyku i w Chile) i to na emigracji napisał swoje najważniejsze prace[7] analizujące brazylijski zamach stanu i naturę powstałego w jego (lub ich, bo potem miał miejsce jeszcze „zamach w zamachu” w 1968) wyniku reżimu jako przypadek sub-imperializmu.

Marini odcinał się od tych analiz Brazylijskiej Partii Komunistycznej (PCB), które w zamachu stanu widziały jedynie zewnętrzną (amerykańską) interwencję instalującą w Brasilii bezwolny, marionetkowy rząd. Nie ulega wątpliwości, że USA sponsorowały zamach i junta działała w ramach określonych przez amerykańskie ambicje geopolityczne („co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii”). Marini podkreślał jednak rolę sojuszu, jaki wytworzył się między wielką brazylijską burżuazją a elitą militarną kraju, zwłaszcza najwyższymi figurami w armii wykształconymi na Wyższej Szkole Wojennej (Escola Superior de Guerra), oraz analizował projekt polityczny wpisujący się co prawda w ramy amerykańskiego imperializmu okresu zimnej wojny, ale będący projektem zrodzonym właśnie z owego aliansu burżuazyjno-militarnego. Zrodzonym w odpowiedzi na kryzys, w jaki brazylijska gospodarka weszła w 1962 (w 1964, roku zamachu stanu, inflacja wyniosła 91%) i na rosnącą wskutek tego kryzysu temperaturę walk klasowych. Projekt polityczny aliansu burżuazyjno-militarnego polegał na tym, by akceptując dominację Stanów Zjednoczonych na Zachodniej Półkuli uczynić Brazylię wpisanym w warunki pax americana regionalnym sub-mocarstwem, ośrodkiem, który niejako pośredniczy w globalnym łańcuchu władzy i akumulacji kapitału, dzięki własnej pozycji pomiędzy globalnym centrum, któremu jest zasadniczo posłuszne, a lokalnymi słabeuszami; pozycji regionalnego imperium, dominującego nad sąsiadami i częściowo eksploatującego ich zasoby, które przechwytuje tym samym część wędrującego tak „w górę” (aż do Wall Street) kapitału. Brazylijska burżuazja, wespół ze swą elitą militarną, „przyjęła pozycję mniejszego partnera w sojuszu z obcym kapitałem”, a polityka zagraniczna dyktatury dążyła do zachowania równowagi między interesami narodowej burżuazji a hegemonią USA[8].

Zibechi wskazuje na kolosalne różnice między sytuacją Brazylii w okresie prawicowej dyktatury a projektem politycznym, który realizowany jest obecnie pod rządami PT. Projekt spod znaku Luli sytuuje się w otwartej opozycji do amerykańskich prób odzyskania terenu w Ameryce Łacińskiej. Ma na celu wykorzystanie osłabienia globalnej pozycji Waszyngtonu i dalsze wyłamywanie się spod jego dominacji. Wystarczy sobie przypomnieć stanowczość i przypominającą chwilami Chruszczowa wściekłość prezydent Roussef pomstującej na globalny program szpiegowski NSA (Brazylia zamierza całkowicie uniezależnić swój internet od amerykańskich ośrodków) czy wysiłki zmierzające do zmiany międzynarodowego położenia Kuby. Uwolniona spod jarzma zagranicznego długu, niepotrzebująca już dziś pomocy międzynarodowych instytucji finansowych, Brazylia, utrzymując formalnie poprawne stosunki, należy obecnie do najbardziej elokwentnych adwersarzy USA na arenie międzynarodowej.

Zibechi wskazuje jednak, że pod wieloma względami obecny awans Brazylii do roli niekwestionowanego regionalnego mocarstwa stanowi kontynuację tradycji wypracowanej przez organicznych intelektualistów brazylijskiej burżuazji wykształconych w kręgu Wyższej Szkoły Wojennej. Zibechi ukazuje proces „poszerzania elity rządzącej”, włączenia wysokich szczebli PT i powiązanych z nią związków zawodowych do klasy zarządzających wielkim kapitałem – poprzez kluczowe stanowiska w państwowych lub dokapitalizowanych przez państwo gigantach takich jak Petrobras czy Eletrobras, bankach, a także w funduszach emerytalnych wielkich państwowych przedsiębiorstw, które to fundusze dysponują dziś ogromnymi środkami kapitałowymi (ogromnymi już nie tylko w skali narodowej, wewnątrzbrazylijskiej).

Proces nowej kapitalistycznej restrukturyzacji Brazylii, który się w ramach takiego sojuszu sił odbywa, choć kwestionuje i rzuca wyzwanie amerykańskiej dominacji nad światowym Południem i nad Zachodnią Półkulą, jednocześnie nie kwestionuje samej idei podporządkowania Ameryki Południowej rynkom światowym, ze wszystkimi ich kaprysami, z ich tendencją do utrzymywania krajów peryferyjnych w położeniu, w którym są przede wszystkim dostawcami surowców, muszą rywalizować niskimi kosztami, itd. Tak spektakularne projekty brazylijskiego rządu, jak zupełna przebudowa sieci wodnej (rzeki, tamy, kanały) ma za zadanie nie tyle wyemancypować Brazylię czy Amerykę Południową z władzy rynków światowych, co je z nimi mocniej jeszcze zintegrować, powiększyć ich konkurencyjność w dostarczaniu na te rynki swoich produktów (póki co, wciąż dominują surowce). W tych wielkich projektach natura (Amazonia, wielkie rzeki, wszystkie kategorie naturalnych zasobów, którymi dysponuje Brazylia, a więc minerały, energia, a także cała jej bioróżnorodność – to najbardziej bioróżnorodny kraj na świecie) jest traktowana wyłącznie jako przeszkoda do techologicznego pokonania lub surowce do zmonetyzowania na rynkach światowych, bez względu na interes lokalnych społeczności czy konsekwencje ekologiczne. Tego, co się dzieje w Amazonii, Zibechi nie waha się określać mianem kolejnej fazy brutalnej kolonizacji.

Największe inwestycje, takie jak tamy czy elektrownie, cechuje też ogromna skala nadużyć w stosunku do zatrudnianych na nich nisko wykwalifikowanych pracowników, którzy wciąż czekają na to, aż ich los w „Nowej Brazylii” się poprawi. Warunki, w jakich są na takich budowach zakwaterowani, urągają jakimkolwiek standardom; są oskubywani przez rekrutujące ich agencje i oszukiwani co do przyszłych płacowych warunków zatrudnienia; skandaliczny jest też narzucany im czas pracy. Nie mogą jednak łatwo wyrwać się z takiej życiowej pomyłki, ponieważ fizycznie ciężko z takich przedsięwzięć wrócić na własną rękę (budowy są w miejscach niezwykle dalekich od ich miejsc pochodzenia, nierzadko daleko od jakiegokolwiek miasta; samodzielne przebycie w jakikolwiek sposób niektórych części Brazylii stanowi nie lada wyzwanie). A jednocześnie wielkie korporacje budowlane, takie jak Odebrecht, najbardziej bezpośredni beneficjenci takich projektów, są czołowym źródłem prywatnych dotacji finansujących działalność PT (np. na wybory prezydenckie, drugie po amerykańskich najdroższe pod względem kosztów kampanii na świecie).

Brazylijski kapitalizm dokonuje także ekspansji zagranicznej. To jest rozwiązanie, jakie brazylijska burżuazja znajduje dla strukturalnej bariery, jaką dla akumulacji kapitału zaczyna w pewnym momencie stanowić właściwy Brazylii poziom nierówności (stanowi on barierę dla popytu i konsumpcji). By nie oddawać niczego ze swoich kosmicznych wręcz przywilejów ekonomicznych w kraju, dokonuje ona ekspansji na zewnątrz, sięgając po zasoby, rynki zbytu i siłę roboczą, w wielu krajach Ameryki Południowej tańszą już niż w Brazylii. Brazylijska ekspansja na zewnątrz bywa na tyle agresywna, by generować ostry opór w krajach, których dotyczy (Ekwador, Peru, Boliwia) oraz napięcia dyplomatyczne między nimi a Brazylią. W przypadku Paragwaju, konflikty związane z kolonizacją ogromnych obszarów ziemi w tym kraju przez garstkę latyfundystów z Brazylii, spowodowały nawet „manewry” oddziałów brazylijskiego wojska w okolicach granicy.

Tak, brazylijski kapitalizm dokonuje bowiem także ekspansji militarnej. Brazylia ma ogromne ambicje związane z rozwojem swoich sił zbrojnych i z rozwojem swojego przemysłu zbrojeniowego (porozumienia z Francją zakładają ogromne brazylijskie zakupy najnowszego francuskiego uzbrojenia, np. myśliwców Rafale, ale także transfer tych technologii do Brazylii). Stanowi to część brazylijskich ambicji rozwoju wysoko zaawansowanych technologii i związanych z nimi przemysłów (Brazylia wśród celów stawia sobie m.in. dziesięsiokrotne zwiększenie do 2022 liczby patentów, osiągnięcie do tego czasu liczby 450 tys. naukowców i 5-procentowego udziału w światowej produkcji naukowej, a także potrojenie liczby inżynierów i wystrzelenie w kosmos własnych satelitów), ale jest to jednocześnie także część wykutego w murach Wyższej Szkoły Wojennej projektu budowy regionalnego imperium.

Ekspansja militarna Brazylii (Brazylia dąży także do budowy własnej broni atomowej) jest odpowiedzią na realistyczną ocenę sytuacji międzynarodowej. Co najmniej od czasu drugiej amerykańskiej inwazji na Irak jest już jasne, że Stany Zjednoczone nie chcą się pogodzić z własną słabnącą pozycją jako globalnego hegemona i gotowe są na wszystko, na każdą formę militarnej przemocy i gwałtów na prawie międzynarodowym, by perspektywę utraty władzy nad światem oddalić. Już administracja poprzednika Luli, Fernanda Henrique Cardoso, nie miała wątpliwości, że narzucona światu przez Amerykanów – jeszcze przed „wojną z terroryzmem” – „wojna z narkotykami” była jedynie pretekstem, propagandową zasłoną dymną umożliwiającą rozmieszczanie wojsk na terenie Ameryki Południowej (Kolumbia, Ekwador, Peru). To dlatego Brazylia nigdy nie udzieliła „wojnie z narkotykami” żadnego poparcia. W połowie lat 90. XX w. brazylijskie elity wojskowe amerykański „antynarkotykowy” Plan Colombia odczytywały jednoznacznie jako bezpośrednie zagrożenie dla Amazonii. W opinii brazylijskich strategów i analityków to nie jest ani przypadek, ani dobry znak, że drugą po tej w Bagdadzie największą amerykańską ambasadą jest od co najmniej dekady placówka w Bogocie, a Kolumbia to czwarty (po Izraelu, Egipcie i Iraku) odbiorca amerykańskiej tzw. pomocy wojskowej. Odkąd w 1999 Amerykanie rozmontowali Howard Base w Panamie, militarna obecność USA w regionie uległa jedynie intensyfikacji. W połowie pierwszej dekady XX w. amerykańskie Southern Command miało do dyspozycji bazy na Kubie (Guantánamo), Portoryko, w Hondurasie, Salwadorze, Ekwadorze, na Arubie i Curaçao, a także sieć 17 naziemnych garnizonów (stałe i jawne w Peru i Kolumbii oraz ruchome i „nieoficjalne” w szeregu państw karaibskich i andyjskich). Brazylijscy stratedzy i rząd PT traktują to wszystko śmiertelnie poważnie. W kwietniu 2010 roku brazylijska prasa podała, że miała miejsce największa od 1964 roku relokacja sił zbrojnych na terenie kraju – przemieszczenie ogromnej liczby wojska do Amazonii właśnie i na płaskowyż w centrum kraju. Innym szczególnie istotnym strategicznie obszarem są te części atlantyckich wód terytorialnych, pod którymi całkiem niedawno odkryto ogromne złoża ropy naftowej.

Biorąc pod uwagę, że ze wszystkich państw globalnego Południa to Brazylia prowadzi najskuteczniejszą dyplomację i dysponuje najlepszymi ekspertyzami stosunków międzynarodowych, a także mając świadomość tego, co w ostatnich dekadach spotykało inne niepokorne wobec Imperium Dolara państwa „siedzące” na ropie naftowej, obawy Pałacu Planalto i tamtejszych elit wojskowych są najprawdopodobniej całkowicie uzasadnione. Amerykański cordon sanitaire wokół największego kraju Ameryki Południowej niepokojąco kojarzy się z pętlą wojskowych instalacji, jaką Amerykanie zbudowali wokół Iranu (tyle tylko, że rozmiary Brazylii i jej położenie nad Oceanem, z niezwykle długą linią brzegową, oraz polityczny renesans sił postępowych u sąsiadów Brazylii, uniemożliwiają podobną jej gęstość). Jeżeli polityka jest sztuką możliwego, to trudno się aż tak bardzo dziwić, że rząd wywodzący się z tradycji robotniczych, socjalistycznych, którego przedstawiciele, jak choćby sama Dilma Roussef, byli w młodości więzieni i torturowani przez aparat przemocy wojskowej junty, wszedł w takiej sytuacji w pragmatyczny sojusz z elitą wojskową, która nigdy specjalnie nie zerwała z tamtymi swoimi tradycjami.

Sytuacja jest dziś otwarta. Długoterminowy rezultat tych procesów jest wciąż nieoczywisty. Jest faktem, że rząd w Brasilii porusza się w rzeczywistości, której warunki narzucone są przez potężne imperium na północy. Imperium, które przez ostatnich kilkadziesiąt lat nigdy nie wahało się nadużywać w stosunku do Ameryki Łacińskiej przemocy; wywoływało wojny domowe, finansowało prawicowe zamachy stanu, a potem przez dziesięciolecia wspierało powstałe w ten sposób dyktatury. Pryncypialny, naiwny pacyfizm Brazylii byłby jej samobójstwem, i to poszerzonym, bo pogrążającym cały kontynent. To, że Ameryka Południowa jest dziś nieporównanie bezpieczniejsza niż 20 lat temu, że USA utraciły tak wiele z dawnych możliwości instalowania tam rządów służących interesom Waszyngtonu i Wall Street, jest prawdopodbnie w decydującym stopniu zasługą asertywności Brazylii i wzrostu jej potęgi, także militarnej. Dalszy wzrost zdolności obronnych Brazylii jest warunkiem bezpieczeństwa całego kontynentu w przyszłości – wszystkie pozostałe kraje kontynentu są wielokrotnie mniejsze i tylko Brazylia ma potencjał umożliwiający długofalowe odsunięcie łap Waszyngtonu od jego bogactw. Jakikolwiek długofalowy postęp społeczny w Ameryce Południowej zależy od ukształtowania się tam autonomicznej, niezależnej od Waszyngtonu, realnie silnej władzy, zdolnej stawić odpór hegemonicznym planom USA.

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru. Bezdomny mężczyzna śpi w miejscu, gdzie do lat 80. XIX w. biczowano niewolników

Jakim rodzajem mocarstwa będzie jednak Brazylia przyszłości w stosunku do swoich sąsiadów? Historia zna przypadki mocarstw cieszących się swoją pozycją bez uciekania się do przemocy wobec słabszych sąsiadów czy słabszych partnerów wymiany ekonomicznej. Teraźniejszość także zna taki przypadek: Chiny. Zibechi przestrzega jednak przed naturą ekspansywnych ambicji wielkiej brazylijskiej burżuazji, której niekoniecznie chodzi w tym wszystkim o budowę, jak już podbije sąsiednie rynki, kontynentalnego socjalizmu. Jak długo najbardziej pokrzywdzeni ekonomicznie Brazylijczycy – mieszkańcy najbardziej zaniedbanych stanów, takich jak Ceará, Maranhão czy Bahia, oraz masy bezwględnie wyzyskiwanych nisko wykwalifikowanych robotników – będą musieli czekać, aż ich los się poprawi? Kiedy Brazylia będzie wystarczająco silna i wystarczająco bezpieczna, by rozwiązanie ich dramatycznych problemów przestało być odkładane na wieczne poźniej? Zibechi szansę na utrzymanie progresywnego kursu (lub powrót do niego) – a więc na ocalenie tego wszystkiego, co warte w brazylijskiej polityce ocalenia, co koniecznie trzeba w niej ocalić – widzi w sojuszach między brazylijskimi ruchami emancypacyjnymi, ruchami obrony chłopów bez ziemi, pracowników bez kwalifikacji, Indian Amazonii, a podobnymi ruchami protestującymi przeciwko brazylijskiej ekspansi kapitalistycznej w Paragwaju, Peru, Ekwadorze, Boliwii czy Urugwaju. Razem muszą walczyć o właściwe miejsce celów społecznych w rozwojowych projektach, które dla całego kontynentu rysuje Brazylia. Razem muszą walczyć o wyznaczenie granic ekspansywnym ambicjom finansowych elit z Avenida Paulista.

Jest jeszcze jedna kwestia. Historia Brazylii znała już sojusze między ruchami lewicowymi, postępowymi, a sektorami brazylijskiej burżuazji i brazylijską armią. Jak dotąd w najbardziej krytycznych momentach armia i wielka burżuazja nie wahały się przemocą odesłać lewicy na śmietnik, do więzień i na przymusową emigrację, i przejąć całkowitą kontrolę nad całym aparatem państwa. Czy rząd PT jest jakoś na takie ryzyko przygotowany?

 Jarosław Pietrzak

[1] Perry Andreson, Lula’s Brazil, „London Review of Books” nr 7/2011 (31 marca), s. 3-12.

[2] Zob. Np. Lena Lavinas, 21st Century Welfare, “New Left Review” nr 84, Nov/Dec 2013.

[3] Emir Sader, The New Mole: Paths of the Latin American Left, przeł. (na ang.) Iain Bruce, London-New York: Verso 2011.

[4] Raúl Zibechi, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy, przeł. (na ang.) Ramor Ryan, Edinburgh-Oakland-Baltimore: AK Press, 2014.

[5] Vijay Prashad, The Poorer Nations: A Possible History of the Global South, London-New York: Verso 2012.

[6] Zibechi, dz.cyt., s. 76.

[7] Ruy Mauro Marini, Subdesarrollo y revolución, Mexico: Siglo XXI, 1974; tegoż, La acumulación capitalista mundial y el subimperialismo, “Cuadernos Políticos” 12, kwiecień-czerwiec 1977.

[8] Marini, Subdesarrollo…, s. 57-58; cyt. za Zibechi, dz.cyt., s. 29.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Bez Dogmatu” (nr 3-4/2014).

Jego nieco zmieniona wersja wchodzi w skład ebooka Notes brazylijski, dostępnego pod postacią plików PDF i MOBI.

Zdjęcia z Brazylii pochodzą z mojego fotobloga Surface and Matter.