A jeśli upadek Związku Radzieckiego był tragedią?

Dokładnie trzydzieści lat temu, 26 grudnia 1991 roku [tekst ukazał się pierwotnie 25 grudnia 2021 na łamach portalu Strajk.eu], Rada Najwyższa Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich ogłosiła ostateczne samorozwiązanie Kraju Rad. Data, oczywiście, symboliczna – aż i tylko. Deklaracja przypieczętowała proces, który do tego czasu się właściwie dokonał – toczył się od wielu, wielu miesięcy. Wszystkie radzieckie republiki ogłosiły już swoją suwerenność – efekt domina uruchomiony przez Litw, napędzany dramatycznymi problemami ekonomicznymi, a w ich konsekwencji także społecznymi, wielkiego państwa. I choć to, co deklaracja przypieczętowała, już trzy miesiące wcześniej musiało się wydawać nieuniknione, to trzy lata wcześniej wciąż nie wydawało się większości żyjących do pomyślenia. Jeszcze pod koniec lat 80. było tak, jak w pierwszej połowie tytułu głośnej książki Aleksieja Jurczaka o korupcji późno-radzieckiej kultury: „wszystko było na zawsze”. W końcowych miesiącach 1991 roku – już jak w tego tytułu drugiej połowie: „dopóki już nie było”. Już nie było. Od „nie do pomyślenia” do „nie do uniknięcia” – poszło zdumiewająco szybko, tak szybko, że wielu się zachłysnęło, nawet na lewicy.

Nawet na lewicy – nawet tej radykalnej – niektórzy powitali rozpad Związku Radzieckiego z ulgą, z rodzajem radości, z czymś w rodzaju optymizmu. Powtarzali skądś za Noamem Chomskym, że upadek wynaturzonego, nieudanego projektu socjalistycznego uczyni znowu możliwą walkę o socjalizm prawdziwy, o socjalizm taki, jaki być powinien. Przybliży szanse na jego urzeczywistnienie. Socjalizm państwowy w jego wersji radzieckiej – taki, jaki był społeczną rzeczywistością setek milionów ludzi na wschód od Łaby – stanowił już przecież tylko przeszkodę na drodze do emancypacji ludzkiej, przeszkodę kompromitującą samą ideę socjalizmu.

Wiele razy już czytaliśmy, że w latach 90. XX wieku na kontynencie europejskim to socjaldemokraci – ci, którzy, udomowieni przez burżuazyjne demokracje liberalne, zrezygnowali z postulatów społecznej własności środków produkcji na rzecz samych tylko mechanizmów redystrybucji w ramach istniejących kapitalistycznych stosunków – zostali „przechwyceni” przez triumfujący neoliberalizm. Stali się nawet jego najskuteczniejszymi wdrożycielami, tymi, którzy go ostatecznie przyklepali i znormalizowali, bo mieli do tego najbardziej dla siebie naturalny język: język „stopniowych reform”. W krajach takich jak Polska, odtwórcami tej roli stali się eks-komuniści z niedawnych monopartii, przechrzczeni po przełomie na socjaldemokratów „w europejskim stylu”. Implozja Związku Radzieckiego była wielkim geopolitycznym zwycięstwem neoliberalnej formacji kapitalizmu, ponieważ otworzyła ogromne połacie ludzkiego świata na błyskawiczną ekspansję nowego reżimu akumulacji kapitału. Dlatego radość z upadku projektu radzieckiego nawet na tej ówczesnej lewicy rysującej sobie miejsce (daleko) na lewo od mainstreamu, oznacza, że ona również dała się wtedy ponieść wiatrom fałszywej „wolności” unoszącym się nad falą neoliberalnego tsunami.

Czytaj dalej

Communists Go to Heaven

On Pan’s Labyrinth (El laberinto del fauno) by Guillermo del Toro (2006)

This essay is a translation of a chapter from my book on Latin American Cinema, Smutki tropików (Tropical Sorrows), originally published in the Polish language (by Książka i Prasa publishing house, Warsaw 2016).

Ofelia is dying. A twelve year old girl of a Shakespearean name draws her last breaths, her head lying inertly on a cold stone paving of the labyrinthine garden, near her fascist stepfather’s house. Her heart is beating its very last. She hears a lullaby, we listen to it with her. We later discover it is sung by Mercedes – a housekeeper working for Vidal, the fascist lieutenant. The images on the screen start moving backwards – the girl’s blood stops trickling and returns instead to her nose. That’s how one of the most beautiful films of the 21st Century’s first decade begins.

Guillermo del Toro (born in Guadalajara in 1964) was already internationally renowned when he directed Pan’s Labyrinth (El Laberintho del Fauno) in 2006. Cronos (1993) and The Devil’s Backbone (El espinazo del diablo, 2001) had already gained him some sort of a following among fans of unconventional horror cinema around the world, and Hellboy (2004) made him yet another Mexican poster child of Hollywood. Yet it was definitely Pan’s Labyrinth that amounted to a true coup de force, catapulted del Toro to the level of one of the most brilliant filmmakers of our time. The film is, in a way, a culmination of his past directorial achievements – aesthetically, his most attractive creation that recaps many a plot and motif from his earlier work, it is both their artistic culmination and their most complete intellectual articulation.

A distance towards distance

In terms of genre it is a hybrid that picks up del Toro’s earlier interests of the sort. A concept of a fairy tale with elements of horror taking place at the time of the Spanish Civil War, with, in the epicentre of the story, a child having to face supernatural forces and the catastrophe of fascism in the social sphere it lives in, grows on motifs known from The Devil’s Backbone. There, however the main character was a boy and the narrative was set during the Spanish Civil War, while in Pan’s Labyrinth Franco had already won and his forces just clean up the place from last soldiers of the lost cause. A fairy tale combined with horror, with a black-haired, black-eyed girl in the midst of it, was already in del Toro’s use in Cronos. Fascism as an absolute evil in a fantasy world set-up is a concept known to us from Hellboy.

At the same time Pan’s Labyrinth is not just a result of a more and more successful juggling of the artist’s favourite motifs. Even if it’s hybrid form is pretty postmodern, it is a dialectic and bravely polemic form of postmodernism, that takes an agonistic position against postmodernism itself. Nobody is ironically blinking his or her eye here when the Truth and the Cause are in play. Nobody is mixing conventions and styles in order to show ‘the fall of grand narratives’ and send them all (those grand narratives) to the trash can of history. On the contrary. Here a girl named straight from Shakespeare’s world (played by Ivana Baquero) will be navigating between reality, myth and magic. But also between the forces of the Enlightenment, progress and human emancipation (the last guerrilla fighters of the defeated Republic) on one hand and Franco’s reactionary forces on the other. All this to end up in Heaven no less, as a reward for protecting her innocent baby brother and his soul from fascists (by passing him on to communists and anarchists). If this is postmodernism, then it is the sort of it that sent his own Liberal Ironist to the trash can. If there is something that the movie is strongly distancing itself from, it is the postmodernist distance itself. In the end, this mélange of horror and fairy tale culminates in a communist mystery play and creed – a communist auto sacramental of a kind.

Scott Lash argues that what differentiates postmodernism from modernism (or modernity/hard modernity, as other theorists would put it) is the moment when various types of texts took over reality and cultural facts dominated material ones[1]. Jean Baudrillard described it as covering of reality by signs, an overproduction of signs, an excess of communication and reality being taken over by signs which often simulate that very reality[2]. Postmodernism juggles randomly chosen elements that are ripped from their varied original contexts and are afterwards used in completely new configurations. It is also founded on the accumulation of cultural texts on one hand and on the other a presumption that on the part of the viewer or the consumer of postmodern cultural production there is a basic level of competence and familiarity with them, a level of accumulated cultural capital (especially in the field of the audiovisual), due to proliferation, omnipresence and the oversupply of texts, symbols, images.

Putting elements of horror into a fairy tale is not just a hybridisation for its own sake, but a consequence of del Toro’s conviction of a continuity between these two genres – a conviction that a horror is an extension of a tale. Pan’s Labyrinth is put in the orbit of a fairy tale[3] not only by fantasy themes and characters included in the film (such as fairies, monsters, chalk-drawn doors, supposedly magical and royal origins of Ofelia), but also by the way the very story is being told (smooth, “flowing” camera work, a lullaby in the soundtrack, etc.). The core structure of the narrative could easily be pinned down along the classical “morphology of the tale” categories proposed long ago by Vladimir Propp[4]. The occurrence that the protagonist is a young girl is also a very fairy-tale-like solution. Fairy tales, as a form deemed less ‘serious’ in political or cosmological terms than epic poetry or myths, often smuggled along much more female agency confined in the modest form of a girl, less suspicious for the status quo of gender relations (Pierre Péju[5]).

A marriage of the fairy tale with the concrete historical situation of Spain in the aftermath of the defeat of the Republic, their mutual intertwining and the navigation of little Ofelia between these two worlds and their ontological orders, are almost spontaneously justified in the film in an intratextual way. Regularly reading tales, the girl creates in her imagination an alternative reality in which she tries to work out her multiple traumas. The recent death of her father; being  pulled out from her previous social environment and – due to decisions made by adults with authority over her life – transferred to a dismal and remote military post of lieutenant Vidal (Sergi López). The latter is the new husband of her widowed mother Carmen (Ariadna Gil), a woman immersed in sorrow. The girl tries to deal mentally with the level of violence in the world around her that she’s been probably seeing ever since she can recall (it’s 1944, 8 years after the start of the civil war, and Ofelia is most likely 12 years old). Almost the entirety of the film (excluding its ending and the very beginning, when the girl lies on the ground in her own blood) is a flashback – del Toro drags us into the story at the moment of Ofelia lying on the cold stone and dying. We may be witnesses of an attempt of making sense of her life and death by herself – a desperate need to which her stilling consciousness clings to. Making sense of one’s life always takes the shape of a narrative. To make sense of one’s life is to shape it as a story and to place this story within a narrative of a grander scope and dimension, with points of reference to professed values and recognised symbols. It is a universal quality of human nature. Human consciousness is a narrative of an individual about him/herself, and about the world he or she knows, as well as his or her place within it.

The use of the fairy tale formula, combined with a girl protagonist reacting with excesses of her imagination to the triumph of fascism in Spain – del Toro is not the first to have had the idea of using such a narrative vehicle. He openly recalls The Spirit of the Beehive (El espíritu de la colmena) by Victor Erice, a brilliant Spanish film from 1973, as one of the main sources of his inspirations[6]. The girl in Erice’s work was played by Ana Torrent, later known mainly due to her appearance in Saura’s Cría Cuervos (1976). She was there accompanied by a sister figure – Isabel.

Genre hybridisation notwithstanding, del Toro engages in one more important plan that is in a large part postmodern (or, to be precise, proper to postmodern culture) – a tendency to turn violence into aesthetics, and to increasingly visualise it in cultural representations, especially of the audiovisual sort. One of the biggest challenges in interpreting Pan’s Labyrinth is reconciling its fairy tale character with its hyper-realistic representation of violence. Whether we in any way may suggest that Pan’s Labyrinth may be suited for children or not, let us just assume that fairy tale, as one of the film’s materials, was/is. We of course can argue that fairy tales are basically and in their majority very brutal and the tendency of ‘cleansing’ the literature suited for children is a very modern way of their modification. The removal of violence from them is no older than the 19th Century, and paralyses some of the pedagogical objectives of fairy tales, as Bettelheim[7] once argued. We may as well argue from the other hand – that the images on the movie screen are potentially incomparably more crushing (or fascinating in an unhealthy way), in terms of their expressive force and emotional influence upon the viewer, than a brief description of the events painted in an oral literary piece. Would we be then just putting an extra hint of ideology in something that just succumbed to “the pressure of visibility”[8] dominating postmodern audiovisual culture?…

But that is not the point here. Jean-François Lyotard once said that postmodern cinema, if it doesn’t want to end in banality, must go over (or beyond) the technological ease with which it can now achieve an impression of reality. The idea in Pan’s Labyrinth is that some key ‘determinants’ or paradigmatic elements of postmodern culture are used here o seduce a contemporary (postmodern) viewer. Such elements as genre hybridisation or juggling conventions along with the ‘visibility’ and aesthetics of violence (in multiplying its images as attraction. They are used here to seduce the viewer and offer him a stance that is in a sharp contrast with the postmodern common sense on different levels. A stance across the postmodern routes to nowhere, turning down those adventures of the postmodern that find their sorry end in its most hopeless impasses.

The perversions of the postmodern stance towards violence are just one of those impasses. The problem with postmodern representations of violence goes two ways. The first one multiplies its visual representations, hoarding them as attractions and turning them into an aesthetic phenomenon that distracts these representations from the urgency of the real problem of real violence, in a sense trivialising it. The other one moralises about it, treating each act of violence as the same evil no matter what exact social conditions lie behind those acts; no matter what are the social ramifications of the perpetrator and the victim of a specific act of violence. Such a moralising reading ignores to what extent this socially naïve, short-sighted ethics is a luxury and an elitist stance. A stance which ranks as one and the same acts of violence perpetuated by oppressors on those whom they control and wish to continue controlling, and an emancipatory act of violence against oppression, or an act of despair by a subject frustrated by their permanent exclusion. It doesn’t see a fundamental difference between violence of the tsar against his people and violence of the people against the tsar. Between violence of an occupying army against civilians and a desperate act of a suicide bomber against the occupying forces. Spectacular aestheticisation and a naïve, apolitical ethicisation of violence are somewhat complementary processes – simultaneous phenomena mutually enforcing each other, leading us deeper into the abyss of misunderstanding social reality we live in, which we’d be better off confronting instead.

Del Toro makes an apparent concession to the pressure for explicit visibility of violence – but he does so just to eventually cut off and bounce away from the double impasse of aesthetics and ethics. Alicja Helman, discussing cinematic depictions of violence, pointed out[9] the difference between multiplying and accumulating attractions and what she calls a rule of fortissimo: a single, distinctive act that aims to achieve the viewer’s shock or catharsis. Del Toro is shockingly, painfully clear in a few moments, in which we can see violent acts on the screen, but there is no way not to admit that the frequency of these acts is rather restrained[10] for a film that is, after all, about a war. It seems, paradoxically, to defy in a deceitful way the imperative of multiplying attractions. What is more important though is that Pan’s Labyrinth distances itself from the simplifications of the ‘ethical’ discourse on political violence. In the Mexican director’s “Spanish” film, it is pretty useless to search for any kind of parity between the violence of fascists led by lieutenant Vidal and the violence of the guerrillas or, say, Mercedes (played by Maribel Verdú, renown for her role in Y tu mamà también).

All of these dialectical ‘yes, but…’, ‘so be it, yet…’ paths pursued by del Toro (relating to the titular labyrinth in which small Ofelia tries to find a way of hers) in the end lead us to probably the most fundamental stakes around the girl. That is, to cut off and transcend postmodern narratives on the end of grand narratives, on that all truths are relative, and on a symmetry of ‘the two totalitarianisms’ of the 20th Century – the brown one and the red one. Del Toro positions himself in a spectacularly brave, nonchalant opposition to the narrative sarcastically summed up by François Cusset, the author of the book La décennie : le grand cauchemare des années 80:

The Gulag can be an invention of Hegel, Nietzsche and Marx. The political horror may be assumed to be the fault of philosophers from the previous century. Critical thought seems totalising because it creates systems, projects of creating a new man and – in the end – finishes with a Gulag.[11]

In the space of the last (let’s say) three decades we have seen a triumph of the ‘moralising’ tendency in the way we see political-historical processes of the 20th Century, eliminating critical political analysis and colonisation of collective memory and historical imagination of the modern man (and definitely the man of the West and its close vicinity). Reality and political processes have been trivialised by being seen through the lens of moral judgements that ignore the specifics and real historical contexts of political processes[12]. The most extreme form of such a tendency is to reduce historical and political valuations to counting the victims of various ‘regimes’. Equating fascism with communism (in a more radical fashion going as far as to the idea that communism was/is worse than fascism) is just one of the effects of such a tendency. For such an idea to succeed it is necessary to blur the objectives, sources and nature of fascism itself – to talk down and clamour down any serious analysis of it with a quasi-religion of fascism as a negative sacrum. To blur the borders between a system that was ready for everything to make the world a better place and a system that was also ready for anything, but to keep everything as it was (everything that was important: ownership, domination and power relations). Our understanding of the 20th Century fascism descended into fantasies about an irrational Absolute Evil, coming from a realm of darkness impossible to comprehend, an evil that is selfless and autotelic. Of course, such an irrational interpretation, balancing on the edge of magical thinking, even though it is the dominant one, will not help us in understanding what actually happened in Europe in the 1930s and 1940s, nor will it help in preventing a repetition of history, that doesn’t necessarily have to come as a farce.

The cinematic and televised representations – especially of the Third Reich – have not been without guilt. Even del Toro in his previous creations (in Hellboy to be precise) reproduced the ideological scheme of fascism as a negative sacrum, a quasi-magical, inconceivable, irrational Absolute Evil. This pattern was less detectable in Devil’s Backbone (because fascism, in a sense, plays there the role similar to a natural disaster, a catastrophe like drought). Paradoxically, even though Pan’s Labyrinth displays a higher intensity of fairy-tale like components, it manages not only to avoid this trap, but also to recognise this problem as a problem.

Good and Evil

How did del Toro arrive to the theme of the Spanish Civil War – first in Devil’s Backbone, and later developed it in Pan’s Labyrinth? When he just started writing Pan’s Labyrinth, he initially thought of placing the plot during the Mexican Revolution. But the Mexican Revolution was a very long and complicated process, with no clear end and with a whole bunch of internal conflicts, factions and political scissions, on the very revolutionary side as well, which the director eventually deemed a much too complicated context to make it an understandable environment for a fairy tale horror[13]. Thus came a shift to the Spanish Civil War, in which it’s crystal clear for everyone, from the beginning to the end, who the good guys and who the bad guys are.

But the Good and Evil in Pan’s Labyrinth have their political colours – they are not just abstract moral or moralistic categories separated from social reality. Which forces represent Good, and which Evil, is a result of their respective political projects, of what they stand for and what political vision for the world of the future (created under a banner of certain values) they fight for.

Vidal, a brutal sadist, along with his Francoist ranks, defends the old power relations, forcing a return to all things past that the Republic tried to transcend. He’s fixated, in a kind of necrophilia, on the death of his father that he had elevated to a grim and overarching phantasm (he worships his father’s watch, fixated on the exact time of his death). He defends a world in which a small class of parasites can carry on dining at an ostensive, wasteful table, discussing at the very same time how to cut food rations for people whose exploitation allows them to thrive (but to cut them just as much so they are still able to work and not drop dead). The believers in the universal equality of the whole of mankind suffer, at Vidal’s hands, from extreme violence. An exaggerated, excessive violence that aims not only to crush and eliminate his enemies, but to crush the power of their symbols (such as one of the slogans of the Republic: ‘No God, no king, no master!’), erase their values that challenge the belief in the naturalness of the inequalities between people. Vidal defends a world in which class domination justified by wealth or superstition (the priest) is criss-crossed by patriarchal domination of men over women and children. For him, his wife Carmen, Ofelia’s mother, has a sole purpose of carrying his offspring, whose male gender he treats as a given, as something obvious. Hence the violent reaction to a question posed by doctor Ferreiro about the reasons for his certainty about the child carried by Carmen being male – the idea that it may as well be a girl questions his own manliness. Vidal orders Carmen to start using a wheelchair not because he worries about her health; her death during labour – another step in the destruction of little Ofelia’s world – will not move him in any way, as long as the baby son survives. He orders the wheelchair to question her subjectivity, subdue her even more, and reduce her to the role of a passive, immobilised incubator for the son she carries for him – who is there to prove his status as a manly man.

At the same time, the old social order, preservation of which is the aim of Vidal’s and Franco’s fascists, is an order of decay, unable to achieve any semblance of growth or even to just stand firmly on its own two feet. Therefore it consciously runs into an intensification and escalation of excessive violence – essential to maintain, in these conditions, the privileges of the privileged. In a decaying (economically shrinking) world, maintaining these levels of privilege is possible only through intensification of exploitation and repression of the subjugated parts of the society. Through extraction of an even higher share in the economic value created by the working majority. A metaphorical image of such a parasitical situation is the fat, froglike monster living off the tree in whose roots it lives – one of the beasts that Ofelia has to encounter on her twisted way to Heaven. The growth of the slimy creature results in the slow withering of the tree which loses necessary, life-maintaining substances to the beast. We find help in interpreting this moment by looking at The Spirit of the Beehive by Erice, already mentioned before as contextually important (one of del Toro’s inspirations). A huge house in which two girls – Ana and Isabel – live along with their parents, is a sign of the class position of their family. It is a position of ever work-shy landowners, spending their time watching bees, walking, and talking late in the evenings about nothing. It is a class position of beneficiaries of Franco’s fascist regime. It is in defence of the position of such people that Franco decided to overthrow the Republic. Ana runs away from her father just as if it was he who directly shot a leftist fugitive that Ana secretly tried to help. This is so because a relationship between the father and the deed exists on the wider level of political responsibility and material interests that fascism stood for. The splendid years of the house seem very much a thing of  the past; signs of a slow but steady decay show all over the place. Irrational fear experienced by the girls is a return of the supressed class violence on which the successful fascist order had been built – but the ruling classes’ rule is a domination within an environment of economic decline. It is a decadent class rule. A specifically fascist, decadent necrophilia of Vidal is its manifestation.

When Ofelia arrives to the underground dining room of the Pale Man (the one with the eyeballs in the palms of his hands), there she finds a pile of children’s shoes. Based on wall paintings around, we can assume that these are what remained from children eaten by the monster. But as viewers, we also have some contextual knowledge of the time when del Toro’s story is set (1944). We connote this not only with the motif of children eaten by beasts, one so often used in fairy tales, but also with a systematic extermination of entire human communities carried out at that time in other parts of Europe on a massive, industrial scale. The images of shoes and other objects left after the victims, we all have them deep in our minds: from history lessons, from school visits to one of the Nazi death camps currently functioning as museums, or from World War II iconography in books or TV documentaries. Del Toro thus presents his Spanish scenery in a wider context of the wave of fascism that swept across Europe in those years. He places fascism back within the frame of rational critique of its nature, function and cause: as a social formation set up in order to protect the parasite classes feeding off the rest of the society in the context of the crisis of capital accumulation so deep that ‘it questioned even the simple reproduction of already existing capital’[14], not to mention the raison d’être of capitalism – never-ending accumulation of capital[15].

The communist and anarchist guerrilla fighters hiding in the forests are the forces of Good, because they represent diametrically different values. They want to disband the world that fascists want to preserve at the cost of excessive violence and exploitation. “No God, no king, no master” is one of their calls. There is no God, no king and no master because all human beings are fundamentally equal and one has an obligation to fight for a world whose social structure will finally reflect the Truth of the equality of all mankind. When they emerge from the forest to see Mercedes they even look beautiful in a totally different way than the aggressively male, expansive Vidal (or Uklanski’s fascists, for that matter). Katarzyna Szumlewicz even compared them, with their huge eyes, to the beauty of elves[16]. There is no place among them for social distinctions, status games or rivalry practices. Women such as Mercedes are fully fledged partners, with whom men fight side by side, upon whom they rely, and for whom crucial objectives determining wellbeing of all their lot are set. (The fact that fascists do not see the possibility that a woman – and especially a woman from the lower social strata – can be an active agent of resistance forces, actually helps the guerrillas a lot). They remain loyal to their ideals – even though nothing seems to indicate that they have any chance of winning. Despite this, they see no possibility of reconciliation with the world in which the primacy and domination of some people over others has once again been legitimised. In his physiognomy and behaviour doctor Ferreiro resembles Miguel – the medic from The Spirit of the Beehive, but differs widely from him in terms of his political stance and axiological choices. Miguel would survive, while Ferreiro puts the loyalty towards values of universalism above his own, individual survival and his own life.

Ofelia, before her death, makes a definitive, radical choice – and chooses the side of Good. Comparing her stance with that of her mother gives us a key to interpreting the choice she made: in contrast to her mother she never got used to accepting injustice. She would instinctively ask why things work this way and not the other (why is the world unjust, when it could be just?). Already at the beginning we get a discreet hint of her leaning: Ofelia, without even thinking, greets Vidal not with her right hand (occupied by a book), but with the left one. Injustice and inequality are things that we may learn, their acceptance is instilled upon us by power relations in which we live – they are social constructs, not natural qualities. At the same time, the stance against inequality and injustice is no child’s naivety, from which we grow up along with gathering knowledge. Ofelia eventually decides to join the guerrilla fighters, after a series of tests, assigned to her by Pan (Doug Jones). In those tests she is forced to ‘check’ her spontaneous intuitions, she is also tempted in false directions (like when the birth of her little brother results in the death of her mother – why should she then care about him and not want him to endure any suffering?). The universalist stance taken by Ofelia is confirmed in a series of consecutive evaluations. They validate the meaning of her position as the only stance worth defending, the only stance to stand ethical tests.

A Communist mystery play

At the end of the film Ofelia dies but is rewarded: she goes to Heaven for saving the soul of her newly born brother from fascists and passing his small, defenceless body onto communists for protection. Yes, on one level this is the magical “Kingdom of her father” she fantasised about while reading fairy tales. But it is, at the same time, deliberately devised to be conflated with the imagery of Heaven. After all, “Kingdom of the Father” is one of the ways Christians used to euphemise it. Ofelia is introduced there by Pan – this finally allows to clear all that mist of ambivalence surrounding him, and exposes the nature and the objectives of the temptations that he had been throwing at the girl (in Propp’s terms then he turns out to be ‘the donor’). In Heaven, on the elevated thrones of kings, her parents await her. Del Toro takes here yet another perverse, dialectical turn. Heaven, as we all know, is a topos from the symbolic order of religion. To assure this association, Ofelia ends up in a strangely theatrical scenery – on a sort of a stage that forces us to remember the grand tradition of Spanish theatre. An important part of it was constituted by plays showcasing allegories of ‘truths of faith’ as defined by the Roman Catholic church. They maintained their huge role on Spanish stages and public spaces even at the time of booming secular theatrical forms in the 17th Century. In the moral universe of the medieval and early-modern forms of religious theatre, good was situated on the right sight of the stage, while evil – on the left. In the modern political sphere, del Toro seems emphasising, this symbolism is reversed – what is on the right (conservative) side is evil, while what is on the left (on the side of ‘the emancipation of humanity’) is good. Concluding his story in such a way, turning everything into a communist auto sacramental, del Toro makes then yet another dialectical twist and turn – equally brave and nonchalant as the previous ones. He questions the political coordinates of contemporary culture, trying to ‘move’ them in his audience’s imagination. Or maybe not so much move them, but rather to shake the distorted compass so that the North returns to its place.

The western conservatives, situated (depending on the context) on different levels of separation from lieutenant Vidal – but still on his side – in a sense appropriated Christianity, its symbols, iconosphere, decorum, institutions and language as their own. As an idiom for legitimisation of the status quo and of distribution of false gratifications that are to compensate for disappointments and frustrations socially generated by the same status quo. They also used Christianity as a weapon in their fight against the left – accused of impiety, of shaking a God-established order, of attempts at destroying the ‘natural’ way of things and ‘natural law’, etc. Using Christianity and its inventory, conservatives enforce their claim to the title of the legitimate carriers of West’s cultural heritage – of everything that is of the highest, most everlasting, constant value, and worth passing onto future generations.

Del Toro, using cinema as his mode of expression, joins all those who question all of that conservative nonsense and who want to win back for the left the role of the legitimate bearer of the Western culture’s values, of all the most beautiful things the West has ever created, still worth taking forward, building upon, reclaiming. This heritage is for him, of course, summed up in the project of the universal community of all people, no matter any accidental differences between them – the differences that, in the end, will finally become irrelevant. With Pan’s Labyrinth, a creation of his incredibly rich imagination, del Toro works upon our (the viewers’) collective imagination – this work is the same task that in other (theoretical and critical) fields of cultural production is being carried out by Alain Badiou, Slavoj Žižek or Terry Eagleton. It is the work that reminds us that if Christianity is indeed one of the sources of western civilisation and at the same time constitutes a legacy that needs to be or is worth defending[17], then this legacy is not the monstrosity into which it institutionally evolved (byzantine splendour and criminal activities of the Vatican, for example). What it is instead is that in its primordial, Paul’s version, it gave birth to an idea of universalism, being the first project of this magnitude aimed at creating the community of all mankind. All mankind in which there would be no Greek nor a Jew, no parent nor a child, no whore nor a thief: for we are all the Same[18]. The conservatives tend to wipe their mouths with Jesus Christ’s name, but it is not them that are the real bearers of this fundamental Cause, the Truth that was driving Paul of Tarsus in establishing the new religion. Its actual bearers are those who do not accept the world in its current form. Those who, like Mercedes, her brother and other guerrilla fighters, like doctor Ferreiro or Ofelia, against all odds, will not rest before social realities are not reconciled with the (Christian, Paul’s, Marx’s, communist) Truth that we all are the Same.

For del Toro, Heaven is for communists, because the communists are those who get serious in taking consequences out of the fundamental project of Christianity, and all of that is worth taking out from it. It is them who take the task of realising Christianity’s (atheist, universalist) great promise and it is them who carry with them the extension of that promise in the form of the values of the Enlightenment. Even if the local priest (a functionary of an institution that snatched the symbols of Christianity for itself) goes to Vidal’s for supper, it is the communists who are ‘the true Christians’ here. Communists don’t need to be understood here in a precise, nominal way as people self-referencing as such, as the forces of the Republic were constituted by an alliance of Marxist, anarchist and syndicalist forces. In Pan’s Labyrinth the guerrilla fighters do not devote their time to naming themselves or defining political differences between various forces of the Republic. Communists (‘the reds’) means here all those who take seriously the radical concepts of human emancipation and equality of all mankind, and therefore demand that these concepts materialise. All of those who committed themselves to ‘the idea of communism’ and ‘the communist hypothesis’ (Badiou); the hypothesis that all men and women are equal and that the world has to – can at last – start to reflect this truth. No matter the historical setbacks that did, of course, happen during historical struggle for these values, no matter ‘the catastrophe of the Truth’ (Badiou again) that was Stalinism, etc.

At the same time, del Toro’s radical cinematic gesture – rejecting postmodern relativism and ironic distance – aims not merely at rehabilitating the lost causes of the past or getting us to remember our responsibility for the ideas that people of the past decided to give their lives for out of commitment to our future. To reject postmodern relativism and postmodern ironic distance is so necessary, as we are confronted today with the same kind of structural crisis of capitalist rationality that last time resulted in the mass destruction of capital and restructuring of the global relations of domination throughout the spasms of World War II (albeit the crisis we face now may be even deeper). We are confronted by a gradual – yet far from being static – fascisation of the social order (the use of drones on a global scale or the breadth of surveillance executed by the American NSA show it is indeed very dynamic). In the so-called liberal democracies as well, and maybe even primarily there. It is happening mainly under the disguise of ‘the war on terror’ and of ‘the defence from terrorist threats’, but also in processes such as expansion of ‘the regime of intellectual property’ (expanding as far as to the appropriation of nature, human genome or the generations-old inventions of traditional societies) and the escalation of sanctions applied for violating the interests of industries involved. A system that is now literally sucking the life out of the planet and its inhabitants; a system not capable of much more than recycling the already accumulated capital in the global speculative casino; corroding, decadent capitalism brings fascism back once again as a model that the management of its affairs leans to.

And no, I don’t think we’d be reading too much into del Toro’s work here. The decadent, decaying, necrophilic character of contemporary capitalism, one of neoliberal globalization, was already a subject of del Toro’s hypnotising metaphor with another little girl at the centre of the story – in a fairy tale horror Cronos[19]. The central prop in that film was a centuries old precise little machine made of gold and shaped like a scorpion that promises eternal youth available to those in the know in a simple, mechanical way. In reality it is a havoc-wrecking parasite accustoming its victims to a ruthless, parasitical exploitation of other human bodies. It gives us all the right to be read as an allegory of neoliberalism, which as an ideology promotes few simple, in fact silly, fundamentals (low taxes, low public expenditure, low deficits, low inflation, low – or ideally none at all – level of market regulation), which, if implemented, would supposedly automatically open the doors to welfare and prosperity to all and every society. In reality though it just pays them a cascade of bloodsucking violence, unrestrained exploitation of people and nature, of the labour force and the natural conditions of its biological existence[20].

The choice we have today once again boils down to the choice between Good and Evil. Between communism and fascism. No, not between ‘liberal democracy’ and ‘totalitarianism’. Between communism and fascism. Whenever we do not choose the former, we help the latter to win – even if, or maybe especially when we think or argue that we choose liberalism (without the neo- prefix) as something supposedly contrary to both of them. As Maurizio Lazzarato tells us:

In liberalism, freedom is always first and foremost the freedom of private property and the freedom of the owners. When these “human rights” are endangered – by crisis, revolt or other phenomena – there is a need for regimes of governmentality other than the liberal one to ensure their continuity […] [The P]arabole that liberalism follows always ends up with the same results: crisis, restrictions on democracy and “liberal” freedoms, and the establishment of more or less authoritarian regimes, depending on the level of intensity of the class war necessary to uphold the “privileges” of private property[21].

Endnotes

[1] See Scott Lash, Discourse or Figure? Postmodernism as a „Regime of Signification”, „Theory, Culture & Society” June 1988, 5: 311-336.

[2] See, among others: Jean Baudrillard, Ecstasy of Communication, [in:] Postmodern Culture, red. H. Foster, London : Pluto Press 1985; J. Baudrillard, Simulacres et simulation, Paris : Editions Galilée, 1981; etc.

[3] For more on fairy tale elements in Pan’s Labyrinth, see: Tanya Jones, Studying Pan’s Labyrinth, Leighton Buzzard: Auteur, 2010.

[4] Vladimir Propp, Morfologia skazky, Leningrad 1928.

[5] Pierre Péju, La petite fille dans la forêt des contes : pour une poétique du conte : en réponse aux interpétations psychanalytiques et formalistes, Paris : Robert Laffont 2006.

[6] Jason Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, London: Faber and Faber, 2006, p. 112.

[7] Bruno Bettelheim, The Uses of Enchantment: The Meaning and Importance of Fairy Tales, New York: Knopf 1976.

[8] Eugeniusz Wilk, Presja widzialności. Rekonesans, [in:] Przemoc ikoniczna czy „nowa widzialność”?, ed. Eugeniusz Wilk, Katowice: Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2001, p. 49-55.

[9] Alicja Helman in conversation with Marek Handrykowski, Przemoc jako tabu, [in:] Przemoc na ekranie, ed. M. Hendrykowska and M. Hendrykowski, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM 2001, p. 95.

[10] The scenes in which violent physical aggression harms physical integrity of other persons are: 1. Killing of the father and son captured by Vidal’s men in the forest with two rabbits and an anarchist calendar. 2. Fighting around the derailed train shifting to the heart of the forest (here especially the death of one of the guerrilla fighters finished off by a pistol shot). 3. Torturing of the stutterer – most of the violence he endures takes place outside the frame; although we do see physical violence that he takes from Vidal, at the moment of the first blow there is a cut. We fill the gap when we see his state when he is cared for by doctor Ferreiro. 4. Death of doctor Ferreiro from a shot in the back. 5. Mercedes, trying to free herself from Vidal, stabs him and cuts his cheek. 6. Mercedes’s brother Pedro and his comrades shoot towards Vidal’s men trying to capture her. 7. Vidal kills Ofelia. 8. Communists kill Vidal. It is not much compared to what cinema made us get used to. Besides that there is violence endured by fantastical creatures (a froglike monster inside the tree explodes, Pale Man bites off the heads of two little fairies accompanying Ofelia, and the mandrake root perishes in fire). Some scenes are drastic, without being depictions of violence per se (as with the bleeding of Ofelia’s mother’s womb, an amputation of a leg performed by doctor Ferreiro, or Vidal’s sewing his cheek).

[11] François Cusset in an interview for „Le Monde diplomatique” in 2007.

[12] An excellent remedy for these tendencies is offered by: Sophie Wahnich, La liberté ou la mort: Essai sur la Terreur et le terrorisme, Paris: La Fabrique 2003. English translation: In Defense of the Terror: Liberty or Death in French Revolution, przeł. David Fernbach, London: Verso 2012.

[13] J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, p. 110.

[14] Piotr Kendziorek, Antysemityzm a społeczeństwo mieszczańskie: W kręgu interpretacji neomarksistowskich, Warszawa 2004, p. 30.

[15] See: Franz Neumann, Behemot. Struktur und Praxis des Nationalsozialismus 1933-1944, Frankfurt am Mein 1998.

[16] Katarzyna Szumlewicz, Jakub Majmurek, „Labirynt Fauna” – baśniowy manifest politycznyhttp://lewica.pl/blog/krytykakultury/15803/, date of access: 4 October 2013.

[17] Slavoj Žižek, The Puppet and the Dwarf: The Perverse Core of Christianity, Cambridge, Massachuesetts: MIT Press 2003; S. Žižek The Fragile Absolute: Or, Why Is the Christian Legacy Worth Fighting For?, London: Verso 2000; Alain Badiou, Saint Paul: La fondation de l’universalisme, 1997.

[18] A. Badiou, Saint Paul.

[19] The film had first ruined del Toro, dragging him into personal debt of $250,000, but then opened for him many doors in Hollywood; doors that he hadn’t been really looking for. See. J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, p. 42.

[20] Let’s prevent any allegation of over-interpratation by quoting some of del Toro’s own words: „I wanted to show the vampiric relationship between the nephew and the uncle, and, of course, the vampiric relationship between Mexico and the United States. This is why the date in the movie – which we see in a newspaper – is 1997, even though the film was made in 1993. I wanted it to be set in a post-NAFTA Mexico. Ultimately I think that it was very accurate in terms of what happened. That is why all the signs that you see in the street are in Chinese, English and Russian”. J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, p. 33-34.

[21] Maurizio Lazzarato, La Fabrique de l’homme endetté, Paris: Editions Amsterdam, 2011, p. 84.

Jarosław Pietrzak

translated by Bartłomiej Kozek and Jarosław Pietrzak

(special thanks to Nona, Abigail, Austin, Jerome, Kathryn, Nic)

The essay translated here, originally titled Komuniści idą do Nieba, belongs to my book Smutki tropików: Współczesne kino Ameryki Łacińśkiej jako kino polityczne (Tropical Sorrows: Contemporary Latin American Cinema as Political Cinema) published in the Polish language by Książka i Prasa publishing house (Warsaw 2016, pp. 265-282). For more information about the book – here’s some in Polish, and here in English.

Follow or contact me on Facebook or Twitter.

Zła pamięć

Notatki po Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu

Moja babcia leżała chora w łóżku, gdy naziści przyszli do jej rodzinnego Staszowa. Niemiecki żołnierz zastrzelił ją w tym łóżku. Moja babcia nie zginęła po to, by dostarczyć przykrywki izraelskim żołnierzom mordującym palestyńskie staruszki w Gazie. Obecny rząd Izraela cynicznie i bez skrupułów eksploatuje wciąż obecne wśród nie-Żydów poczucie winy za rzeź dokonaną na Żydach w Holokauście jako usprawiedliwienie mordów dokonywanych na Palestyńczykach. Milczące założenie jest takie, że życia żydowskie są bezcenne, a życia palestyńskie nie mają znaczenia.

Gerald Kaufman, poseł brytyjskiej Labour Party

Prześladowani i ofiary dnia wczorajszego wydają mi się sprawą znacznie mniej priorytetową niż prześladowani dnia dzisiejszego i ofiary jutrzejszego.

Shlomo Sand (Dlaczego przestałem być Żydem)

1/ Agnieszka Holland, Jad Waszem i wzgórza wokół Sderot

Mam pewne problemy z filmem Agnieszki Holland W ciemności.

Końcowe plansze informują nas, że film dedykowany jest wszystkim, których, jak Leopolda Sochę, bohatera filmu, uhonorowano tytułem „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.

Przyznawane przez instytut Jad Waszem wyróżnienie jest jednym z instrumentów sakralizacji Holokaustu i ideologicznego przejmowania tak losu ofiar, jak i heroizmu ich wybawców, w propagandowym interesie Państwa Izrael budującego eschatologiczne uzasadnienia dla swojej polityki w stosunku do żyjącej pod jego okupacją ludności palestyńskiej. Jad Waszem stoi nawet na zagrabionej Palestyńczykom ziemi i widać stamtąd miejsce dokonanej w kwietniu 1948 przez żydowskie bojówki masakry na mieszkańcach wioski Dajr Jasin. Poczesne miejsce w muzealnej części tej „Świątyni Holokaustu” stanowi ekspozycja poświęcona palestyńskiemu Wielkiemu Muftiemu Jerozolimy w okresie 1921-1937, Aminowi al-Husajniemu. Jad Waszem niektórym czołowym figurom Trzeciej Rzeszy poświęca poświeca mniej miejsca niż na demonizację muftiego, postaci pozbawionej historycznego znaczenia, zainstalowanej na swoim stanowisku przez Imperium Brytyjskie. To stąd wziął się jeden z zeszłorocznych wyskoków obłąkanego premiera Izraela Binjamina Netanjahu – wygłoszona otwarcie, skandaliczna teza, że gdyby nie mufti, Hitler nigdy nie przedsięwziąłby planu eksterminacji europejskich Żydów. Że to w zasadzie mufti wymyślił zagładę Żydów, a Hitler tylko dał mu się w to wkręcić. Jasne jest jednak, że dla Holland odznaczenie przyznawane przez Jad Waszem nie ma problematycznych konotacji, a Jad Waszem jest obiektywnym, autorytatywnym, w żaden sposób nie podejrzanym źródłem konsekracji heroizmu ludzi takich jak Socha.

Z tych samych napisów na końcu filmu Holland dowiadujemy się również, że „Żydzi Sochy” uciekli w końcu za granicę. Między innymi do Izraela. Szkoda, że Holland nie zadała sobie pytania, co teraz robią tam ich potomkowie, ich rodziny, gdzie, jak i z czego żyją?

A gdyby tak film kończył się epilogiem? Syn, a może wnuczka (żeby uczynić zadość „postępowym” pretensjom Izraela) kogoś spośród „Żydów Sochy” siedzi w biurze jednej z izraelskich korporacji produkujących broń i supertechnologie bezpieczeństwa (centralny przemysł tego kraju). W biurze wraz z innymi inżynierami otwierają szampana, bo na giełdzie w Tel Awiwie akcje firmy szybują w górę. Na ekranie telewizora widać, dlaczego szybują: trwa kolejny dzień operacji „Płynny Ołów”, na bezbronnych mieszkańców odciętej od świata i osaczonej z każdej strony Strefy Gazy spadają bomby. Nie mają dokąd uciec, to jedno z najgęściej zaludnionych miejsc na ziemi, a wszystkie granice są zamknięte. Obrazy z Gazy wywołują na kilku twarzach niespecjalnie skrywaną satysfakcję. Ktoś rzuca głupim żartem traktującym Hamas od hitlerowców. Ktoś inny mówi, że znajomi jadą jutro do Sderot, oglądać operację z pogranicznych wzgórz – zastanawia się, czy się wybrać z nimi. Po pracy owa wnuczka wybiera się na wieczorny spacer (może z dzieckiem?) do parku. Park został przed laty posadzony przez Jewish National Fund. Jak to Jewish National Fund, stało się to na gruzach palestyńskiej wioski, której mieszkańców część wymordowano, a część wypędzono w 1947 czy 1948 roku, a wszelki jej ślad, włącznie z arabskimi nazwami miejsc, wymazano z powierzchni ziemi. Nad miastem, gdzieś nad ich głowami, łopocze na dmuchającym od morza wietrze biała flaga z błękitnymi liniami kreślącymi sześcioramienną gwiazdę złożoną z dwóch splecionych trójkątów. Symbol, który w przodkowie nosili na ramionach jako znak wykluczenia i przyznanej im roli kozła ofiarnego systemu społeczno-ekonomicznego niezdolnego istnieć inaczej jak przez powracające cyklicznie katastrofalne kryzysy. Teraz ten sam symbol reprezentuje bezwzględną siłę, mocarstwową potęgę, władzę życia i śmierci. Jest sziboletem nowej rasy panów; tych, których życie ma wartość, których ciała zasługują na ochronę i żałobę. W przeciwieństwie do życia i ciał „arabskiej dziczy”, których jedyna wartość polega na tym, że oddelegowane do funkcji „zagrożenia” nakręcają spiralę izraelskiego przemysłu zbrojeniowego, jednego z największych na świecie. Telefon do starszego syna, żeby się upewnić, że wszystko w porządku. Jest akurat z rówieśnikami w Polsce – wyprawa do Oświęcimia, obowiązkowy etap nacjonalistycznej tresury: młody człowiek musi nabrać animuszu, zanim za kilka lat zacznie prężyć do Instagramu muskuły w mundurze Cahalu. Oczywiście, obstawiam, że z takim epilogiem szanse na nominację do Oscara uległyby znacznemu obniżeniu.

Nie chodzi tylko o film Holland. To jest problem z reprezentacjami hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów w ogóle. Z „pamięcią Holokaustu” w ogóle.

Dziś potencjalnie każde takie „prostolinijne” ujęcie Holokaustu będzie wykorzystane jako instrument w arsenale propagandowym Państwa Izrael i jego wpływowego lobby w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Film Holland stanowi zwieńczony sukcesem akces polskiego kina do przemysłu eksploatacji obrazów Holokaustu, a nominacja do Oscara w pewnym sensie certyfikuje jego jakość jako produktu tego przemysłu w kategoriach obowiązującego w nim „standardu jakości”.

2/ Holocaust Industry

Holocaust Industry („przedsiębiortswem Holokaust” nazywa to polski przekład książki Normana Finkelsteina), przemysł instrumentalizacji żydowskiego cierpienia z przeszłości, narodził się po spektakularnym zwycięstwie Izraela w wyniku jego agresji na arabskich sąsiadów w 1967 roku. Bezwzględna przewaga nad sąsiadami ostatecznie zdobyła „Państwu Żydowskiemu” pozycję kluczowego partnera Stanów Zjednoczonych w regionie, sojusznika, któremu „należy się” bezwarunkowe wsparcie i niezadawanie kłopotliwych pytań, no matter what. To od tego czasu przemysły kultury imperium amerykańskiego (najpierw wydawniczy, prasowy, potem telewizyjny i filmowy) zaczęły mnożyć, z biegiem lat coraz bardziej bez umiaru, różnego rodzaju przedstawienia Holokaustu. Dziś Holokaust Żydów jest na skalę globalną najczęściej reprezentowanym i najintensywniej obecnym w przestrzeni publicznej i dyskursach o historii wydarzeniem, jedynym ludobójstwem, na temat którego możemy się spodziewać jakiejś półki w każdej księgarni na zachodzie Europy i w Ameryce Północnej; jedynym powszechnie znanym ludobójstwem nowoczesności. Jedynym ludobójstwem nowoczesności zasługującym na pamięć i żałobę całej ludzkości.

To dzięki przemysłowi mnożenia reprezentacji Holokaustu bliskowschodnie kolonialne mocarstwo atomowe, uzbrojone po zęby (trzysta głowic nuklearnych, połowa wymierzona w Europę), z jedną z najpotężniejszych armii na świecie, niezdolne wytrzymać kilku lat bez wywołania jakiejś wojny, odpowiedzialne za wielomilionową populację uchodźców, mocarstwo, które praktykuje na znajdującym się pod swoją kontrolą terytorium jawnie rasistowską segregację i z pełną nonszalancją łamie wszystkie dotyczące siebie rezolucje Narodów Zjednoczonych, może wciąż skutecznie przedstawiać się jako wieczna ofiara, której wciąż grozi widmo zagłady ze strony innych. To dzięki temu przemysłowi może ono skutecznie paraliżować dyskusje na temat Palestyńskich Terytoriów Okupowanych, na temat blokady Gazy, na temat swojego apartheidu, na temat zbrodni wojennych – wywołując paraliżujące poczucie winy, zastraszając oskarżaniem wszystkich i wszystkiego o antysemityzm, itd. 

Holokaust jako wydarzenie jedyne w swoim rodzaju, sacrum niedotykalne dla żadnych narzędzi racjonalnej analizy, Największe Zło ludzkiej historii. Historia świata jako arena nieprzerwanych i niezmiennych prześladowań Żydów, które swoją kulminację znalazły w „Świętym Świętych” Holokaustu, by następnie doprowadzić „naród wybrany” do zbawienia w postaci „powrotu” do Ziemi  Izraela. Prześladowania Żydów i wybawienie od nich przez „odtworzenie” żydowskiego państwa jako Sens Historii. Druga wojna światowa jako piekło rozpętane z nienawiści jednego szaleńca z wąsem do Żydów, wyłącznie w celu ich eksterminacji. Siła oddziaływania takich mitów, a czasem po prostu bredni, to właśnie produkt i tryumf Holocaust Industry.

3/ Shoah Claude’a Lanzmanna: cierpienie świętsze niż inne

1985: Claude Lanzmann realizuje swój słynny, legendarny dziś, wielogodzinny film dokumentalny Shoah. Jeden z kamieni milowych w historii Holocaust Industry. Film sfinansowały tajne środki przekazane przez izraelski rząd, dla których „słupami” były spółki porejestrowane przez Lanzmanna w tym celu w Szwajcarii. Na polskiej lewicy Lanzmann jest traktowany jak święta krowa, tymczasem Shoah jest filmem budzącym szereg podstawnych wątpliwości. Niektóre z nich wyłożył izraelski historyk Shlomo Sand (w Dlaczego przestałem być Żydem). Produkcja ta, wraz z jej oszałamiającym sukcesem, stanowiła kluczowy moment w procesie wymazywania przez Holocaust Industry (choć Sand nie używa sformułowania Finkelsteina) ze społecznej świadomości istnienia innych niż żydowskie ofiar Trzeciej Rzeszy. Sand opowiada o tym, jak – jako wykładowca historii – wielokrotnie, przy różnych okazjach, zadawał pytanie:

[…] Ilu ludzi wymordowali naziści w obozach koncentracyjnych, obozach zagłady i innych przeprowadzonych przez siebie masakrach? Odpowiedź była – bez wyjątku – zawsze ta sama, sześć milionów. Kiedy wyjaśniałem, że chodzi mi o liczbę wszystkich ludzi, a nie tylko Żydów, moi rozmówcy wyrażali zdumienie. Rzadko kiedy ktoś znał odpowiedź.

Każdy, kto widział film Alaina Resnais „Noc i mgła” (1955), mógł jednak dać odpowiedź: jedenaście milionów zabitych. Ale ta liczba „niekonwencjonalnych” ofiar II wojny światowej została zupełnie wymazana z twardego dysku kolektywnej pamięci Zachodu. […] Liczba wszystkich wymordowanych zupelnie zniknęła, a przekazywana jest wyłącznie liczba Żydów.

W dziewięciogodzinnym filmie Lanzmanna nie wystarczyło czasu, by wspomnieć o jakichkolwiek innych niż żydowskie ofiarach nazizmu, choć w Polsce (gdzie nakręcono najwięcej materiału) stanowiły one połowę osób wymordowanych. Lanzmann, sam będąc cynicznym manipulatorem, uzurpuje sobie dzisiaj rolę wyroczni orzekającej – z wysokości tronu zbudowanego na sukcesie Shoah – kto ma prawo mówić o Zagładzie i które wypowiedzi, które reprezentacje filmowe, literackie i inne, są „cacy”, a które są „be”. Jednym z szokujących rysów polskiej lewicy, kiedy się na nią patrzy z daleka (z zagranicy), jest to, że do dzisiaj traktuje ona te jego proklamacje ze śmiertelną powagą.

Przemilczenia Lanzmanna są umacniane przez innych wysokich rangą kapłanów „pamięci Holokaustu”. Znów cytując Sanda:

Przykładem niech będzie permanentne, głuche milczenie Eliego Wiesela, imigranta, który nie pozostał w Izraelu, i otrzymał pokojową Nagrodę Nobla za utrwalanie ekskluzywnego charakteru żydowskiej śmierci, nigdy nie wyrażając cienia uznania dla śmierci innych.

4/ Lista Schindlera i ostateczny kres „okupacji oświeconej”

1993: Lista Schindlera Stevena Spielberga. Film kończy się przy dźwiękach Jeruszalajim Szel Zahav, pieśni upamiętniającej „powrót” całej Jerozolimy pod żydowską kontrolę w 1967. Czyli wojnę sześciodniową i początek nielegelanej okupacji, która trwa do dzisiaj, a ceną za jej utrzymanie jest kręcąca się coraz szybciej spirala naruszeń międzynarodowego prawa humanitarnego, zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Historyczne cierpienia europejskich Żydów, o których, w żałobnej czarno-białej tonacji, opowiada film, są więc ostatecznie zaprzęgnięte na służbę dyskretnie zamaskowanego usprawiedliwienia status quo współczesnej dominacji Państwa Izrael nad całym obszarem historycznej Palestyny i zupełnego wymazania innego cierpienia, trwającego do dziś, jak najbardziej współczesnego, na którym status quo izraelskiej dominacji jest ufundowane.

Instrumentalny charakter, w jaki Lista Schindlera traktuje żydowskie cierpienie, by legitymizować współczesne stosunki dominacji, tkwi nie tylko w jej „tekście”, ale i w kontekście. Robiąc pierwszy prawdziwie hollywoodzki film fabularny o Zagładzie, Spielberg wyniósł Holocaust Industry na zupełnie nowy, stricte popkulturowy, jeszcze bardziej zmasowany poziom, w momencie, w którym Państwu Izrael najbardziej tego było trzeba. To znaczy w okresie, w którym – jak wykazuje Neve Gordon – po wybuchu Pierwszej Intifady w 1987 roku ostatecznie zrezygnowało ono nawet z pozorów „okupacji oświeconej” i wybrało w stosunku do okupowanej populacji politykę nagiej siły i wyłączenia jej spod ochrony jakiegokolwiek prawa. Tak radykalna polityczna zmiana wymagała intensyfikacji polityki wizerunkowej Państwa Izrael, roszczącego sobie pretensje do reprezentowania wszystkich Żydów i do roli moralnego spadkobiercy ofiar nazistowskiego judeocydu.

Kiedy Spielberg robił swój nieprzyzwoity film, gałąź kulturalna Holocaust Industry kręciła się w najlepsze od ponad dwóch dekad, były to jednak głównie książki, filmy dokumentalne i edukacyjne oraz „ambitna” telewizja (jak Shoah Lanzmanna) i przedsięwzięcia muzealne. Lista Schindlera uczyniła Holocaust movie gatunkiem kina prawdziwie popularnego, hollywoodzkiego, zdejmując z tego tematu krępujące do tamtej pory poczucie, że może jednak nie wypada.

5/ Nazwy są ważne

Nazwy są ważne. Norman Finkelstein wskazuje, że jest „holocaust”, i jest „the Holocaust” (The Holocaust Industry mam tylko w angielskim wydaniu, nie wiem, jak to jest rozwiązane w polskim przekładzie). Ten pierwszy, pisany małą literą i bez obowiązkowego rodzajnika definitywnie określonego, to według tego rozróżnienia realne wydarzenie historyczne, dokonane przez III Rzeszę z przemysłową wydajnością ludobójstwo europejskich Żydów w latach 1942-1945, z niezorganizowanym jeszcze, chaotycznym, „oddolnym” preludium na rubieżach podbitej przez nazistów Europy pod koniec 1941. „The Holocaust” natomiast to ideologiczny twór żerujący na historycznych cierpieniach europejskich Żydów, zasysający je na potrzeby irracjonalnej opowieści o „negatywnym sacrum”, do której zakazane jest przykładać racjonalne kryteria historycznej analizy.

Pamięć – tłumaczy Esther Benbassa – jest przeciwieństwem, wrogiem historii. Skazana na emocje, musi się bezustannie pobudzać, z czasem więc znajdować coraz mocniejsze bodźce. Pomaga celebrującemu ją podmiotowi zamknąć się w moralnej wieży z kości słoniowej, uwierzyć we własną wyjątkowość i nie zauważać żadnego innego cierpienia wokół, nie zauważać cierpienia zadawanego przez sam zbiorowy podmiot takiej pamięci. „Pamięć Holokaustu” historyczną analizę zastępuje kultem coraz bardziej uniemożliwiającym rozumienie realnych procesów historycznych i realnej dynamiki społecznej i politycznej systemu, który doprowadził do hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów; rozmywa te procesy w gęstej brei przesądów i emocjonalnych odruchów Pawłowa. To jest ten sam system, w którym wciąż żyjemy („kto nie chce mówić o kapitalizmie, powinien milczeć o faszyzmie”), dlatego jeżeli nie wysłuchamy z uwagą lewicowych krytyków „pamięci Holokaustu” (Finkelsteina, Benbassy, Sanda), to „pamięć Holokaustu” nie tylko nie zapobiegnie powtórkom z historii, ale to właśnie ona, z całym towarzyszącym jej irracjonalizmem ostatecznie sprawi, że kolejne wielkie ludobójstwa nowoczesności – naszego jej stadium – znowu wezmą nas z zaskoczenia. Znowu zorientujemy się, kiedy będzie już po fakcie. Znowu powiemy, że „nic nie wiedzieliśmy”.

W tym miejscu wróćmy jeszcze na chwilę do premiera Netanjahu i jego bulwersującego wystąpienia o tym, jak arabski mufti wkręcił Hitlera, który sam nic by podobnego nie wymyślił, w plan eksterminacji Żydów. Światowa opinia publiczna odpowiedziała na tę wypowiedź głównie stanem szoku i osłupienia. To rzeczywiście może być trudne: jak zareagować, kiedy żydowski polityk, premier „Państwa Żydowskiego”, de facto rozgrzesza i wybiela Hitlera? Ale nie jest to nic innego jak logiczna konsekwencja i kulminacja procesu obracania historycznej katastrofy nazistowskiego ludobójstwa Żydów w obsceniczną religię „pamięci Holokaustu”, z towarzyszącym jej zakazem myślenia historycznego i nakazem przeżywania wyłącznie w formie rytuałów złożonych z sekwencji emocjonalnych odruchów. W „pamięci Holokaustu”, jak w każdej religii, o zestawie dogmatów, o tym, co jest „prawdą wiary”, a co nie jest, decydują nie fakty historyczne a wola i widzimisię właściwego danemu kultowi Sanhedrynu. Wina Hitlera przenosi się z porządku faktów historycznych do tego samego porządku, co niepokalane poczęcie, istota Trójcy Świętej czy pochodzenie aniołów i Szatana. W przypadku „pamięci Holokaustu”, arcykapłanem stał się najsilniejszy w danym momencie polityk w Izraelu.

Nazwy są ważne. Dlatego obowiązek krytycznego przemyślenia „pamięci Holokaustu” musi obejmować też słowa, jakimi nazywamy to, o czym mówimy. Dlatego Finkelstein stosuje duże i małe ‘h’, oraz obecność i nieobecność rodzajnika określonego. Ja jednak skłaniałbym się ku tym opiniom (np. Benbassy), które w wątpliwość podają cały rzeczownik. Holokaust, termin wywiedziony z greckiej ofiary całopalnej, jest terminem religijnym par excellence. Podobnie jego dokładny hebrajski odpowiednik, Szoah, nazwa, która we Francji wyparła Holokaust (za sprawą Lanzmanna). Dlatego dobrze by było powalczyć o inną nazwę, taką, która zamiast otaczać się aurą religijną miałaby moc obiektywnej nazwy wydarzenia historycznego. Taka propozycja, autorstwa lewicowego historyka Arno Mayera, autora poświęconej hitlerowskiemu ludobójstwu Żydów pracy Why Did the Heavens Not Darken?, od dawna istnieje: judeocyd. W świecie anglosaskim stosuje ją dziś np. Tariq Ali. Dzięki takiemu słowu możemy mieć jasność, kiedy mówimy o historycznych faktach, a kiedy o tym ponurym kulcie, którego arcykapłanem jest dziś Netanjahu.

6/ Biedna polska lewica patrzy na Palestyńczyków

Lewica w Polsce nie ma w tej sprawie łatwego zadania. W Polsce nigdy nie udało się do końca wytępić prostackiego, XIX-wiecznego antysemityzmu i jego ideologicznych tropów, które wciąż nieźle się trzymają na prawym, katolicko-narodowym brzegu spektrum prasowego, gdzie wciąż niestrudzenie kompiluje się coraz to nowe listy „Żydów u władzy” i inne tego rodzaju atrakcje. Nie wspominając o szambie, jakim bywa nad Wisłą internetowy „komentariat”. Nie możemy nie pamiętać, że ostatni antysemicki pogrom nowoczesności miał miejsce w Kielcach. Że historia hitlerowskiego judeocydu zawiera w sobie także, między innymi, historię spontanicznego udziału w nim mieszkańców miejscowości takich jak Jedwabne. W historycznym polskim stosunku do Żydów wciąż znajdują się istotne obszary nagromadzonych przez pokolenia kolektywnych zaniechań, odmowy rozliczenia się z przeszłością, przyjęcia jej do wiadomości.

Nigdy nie wiemy, z czym zaraz wyskoczy któraś z gazetek Leszka Bubla – może nawet z tezą, że eksterminacja europejskich Żydów w latach II wojny światowej w ogóle nie miała miejsca, że to wszystko spisek, a obozy koncentracyjne i obozy zagłady do atrapy? W tej kategorii wszystko jest możliwe. Na codzień wielu z nas ignoruje istnienie takiej prasy, wciąż opłaca się ją jednak wydawać, ktoś to więc czyta. Ktoś to potem powtarza. W takich warunkach uprawianie krytyki religii „pamięci Holokaustu” oraz jej współczesnych funkcji ideologicznych i propagandowych ma wszelkie prawo wiązać się z obawą, że strzelamy kulą, którą nie wiadomo kto poniesie dalej. Że jeśli wypowiadać się będziemy nie dość precyzyjnie, to pomylą nas z towarzystwem, w którym naprawdę nie chcemy się znaleźć nawet w największym zamieszaniu, nawet na sekundę. Nie każdy ma wiedzę i talent, by mieć pewność, że zawsze wypowie się wystarczająco precyzyjnie. Nie każdy ma nerwy, by się zmagać z koniecznością manewrowania po tak zaminowanym polu.

Jakie wyjście znalazła więc z tej sytuacji polska lewica? Najgorsze z możliwych. Bojąc się, że poruszanie tematu zaszkodzi starym zaniechaniom postanowiła do starych zaniechań dołożyć nowe: do zaniechań w stosunku do przeszłości i jej ofiar dodać zaniechania wobec teraźniejszości i ludzi, którzy ofiarą rasistowskiej przemocy padają dziś lub najprawdopodobniej padną jutro. Nie dotykać nawet tych kwestii. Na polskiej lewicy krytyka „pamięci Holokaustu” wydaje się być obłożona bezwarunkowym zakazem myślenia; panuje przekonanie, że Holocaust Industry to jest jakaś prawicowa inwektywa lub teoria spiskowa (podczas gdy wydawcą książki Finkelsteina jest Verso, najważniejsze i najbardziej zasłużone współczesne lewicowe wydawnictwo świata anglosaskiego); skazanemu wyłącznie na polskie media odbiorcy może się wydawać, że żydowski rasizm i lobby izraelskie to również jakieś wymysły gazetek Bubla. Strategia uników i rozmyślnego trwania w zaniechaniu skutkuje tym, że Polska jest obok Niemiec chyba jedynym krajem europejskim, w którym solidarność z Palestyńczykami i krytyka Izraela nie mieszczą się na ideowej lewicy w porządku oczywistości – są przedmiotem kontrowersji, uników lub dzielenia włosa na czworo (z nieśmiertelnym „prawem Izraela do istnienia” w roli głównej).

Przykro mi, ale nie widzę, jak z lewicowego punktu widzenia można uznać zobowiązania w stosunku do przeszłości za ważniejsze niż zobowiązania w stosunku teraźniejszości i przyszłości. Poświęcić te ostatnie dla tych pierwszych.

W swoim niezwykle mocnym Liście do izraelskiego przyjaciela Akkas Al-Ali pisał w sierpniu 2014:

Któregoś dnia twoi przywódcy i bohaterowie zostaną osądzeni za wszystkie swoje zbrodnie, a deklaracja „Jestem syjonistą” spotka się z takim samym obrzydzeniem i potępieniem jak „Jestem nazistą”.

Ale osąd Historii nie ominie także tych, którzy widzieli, co się dzieje, ale z lenistwa, tchórzostwa lub konformizmu wybrali trwanie w grzechu zaniechania.

7/ Pamięć jest wrogiem historii

Noam Chayut pokazuje w swoim poruszającym pamiętniku, The Girl Who Stole My Holocaust, jak centralną rolę „pamięć Holokaustu” odgrywa w konstrukcji współczesnego izraelskiego i żydowskiego rasizmu. Holokaust to odziedziczony po przodkach „skarb”, który nosi w sobie i ma obowiązek pielęgnować każde żydowskie ciało. Uczyniwszy żydowskie cierpienie świętszym i w jakiś sposób ważniejszym, niż jakiekolwiek inne cierpienie, czyni następnie życie żydowskie świętszym niż inne i cieszącym się prawami, których – w warunkach konfliktu podobnych praw – można odmówić życiu nieżydowskiemu, jeśli tylko stanie ono na drodze. Holokaust jest źródłem, racją i uzasadnieniem żydowskiego ekskluzywizmu.

Czy ofiary hitlerowskiego judeocydu mogło po śmierci spotkać coś gorszego, jakiś bardziej szokujący przejaw braku szacunku, głębsze sponiewieranie, niż instrumentalizacja ich cierpienia i śmierci z rąk jednego rasistowskiego reżimu na propagandowe potrzeby kolejnego? Czy można czyjąś śmierć bardziej zbezcześcić?

Każdy rasizm, każda „rasa panów”, ma też swoich „zdrajców rasy”. Kilkuset żyjących spośród tych, którzy przetrwali hitlerowski judeocyd, w odpowiedzi na zbrodniczą ofensywę na Gazę latem 2014 wystosowało list otwarty ze swoim przejmującym protestem potępiającym działania Izraela. Szokująca kampania nienawiści, jaka spotkała ich za to ze strony izraelskiego społeczeństwa, przy nie zawsze tylko milczącej aprobacie klasy politycznej Izraela, doprawdy mroziła krew w żyłach. Dowiedzieli się, wśród innych bluzgów, że powinni byli „zdechnąć w Auschwitz”. Ich błąd, ich wina polegała na tym, że nie przyjmowali do wiadomości, że jedynym prawomocnym użytkiem politycznym z ich cierpienia w przeszłości jest dzisiaj dostarczanie ideologicznej zasłony dla rasistowskiej przemocy stosowanej współcześnie przez „Państwo Żydowskie”. Nie żaden – co oni sobie w ogóle wyobrażają? – uniwersalizm. Dla mnie osobiście uczestnictwo w oficjalnych obrzędach „pamięci Holokaustu” razem z funkcjonariuszami Państwa Izrael oznaczałoby także brak szacunku dla tych właśnie ludzi, tych kilkuset moralnie niezłomnych survivors.

Oczywiście, można powiedzieć, że uczestnicząc w obchodach „pamięci Holokaustu”, kierujemy się wartościami uniwersalizmu, prawdziwym szacunkiem dla prawdziwych ofiar nazistowskiego judeocydu i zupełnie odcinamy się od doraźnej instrumentalizacji tych obchodów przez Państwo Izrael. Oczywiście, że można tak powiedzieć. Powiedzieć można wszystko. Że Ziemia jest płaska, niebo jest zielone, a słonie to ptaki. Od mówienia Ziemia nie zrobi się jednak płaska, niebo nie zrobi się zielone, słonie nie zaczną latać. Ta instrumentalizacja to jest jedyna realna funkcja, jaką pełni dziś religia „pamięci Holokaustu”. Nie można uczestniczyć i jednocześnie nie mieć nic wspólnego z jedyną realną funkcją tego, w czym się uczestniczy.

***

Najwyższy czas z porządku „pamięci” przenieść holokaust w należne mu miejsce w porządku historii. Nie możemy już dłużej udawać, że nie widzimy, iż z ponurej religii „pamięci Holokaustu” nie wynikło nic dobrego. Stała się jedynie twardym rdzeniem nowego, wyjątkowo agresywnego rasizmu. Żydzi – noszący w sobie „skarb Holokaustu” jako źródło swej wyjątkowości – stali się w nim i za jego sprawą rasą panów, których niewielkie, ale potężne i okrutne państwo wzbudza podziw i zazdrość wszystkich Andersów Breivików tego świata.

Zapatrzeni w replikowane w nieskończoność obrazy cierpienia swoich przodków, współcześni Żydzi racjonalizują kompulsywną przemoc, jaką miota Państwo Izrael, narracją o zagrożeniu, które wciąż nad Żydami jakoby wisi. Powtórka z Zagłady jest w tej narracji cały czas możliwą ewentualnością, i to możliwą niemal „za chwilę”; przemoc Państwa Izrael ma więc charakter „zapobiegający” powtórce z historii, „obronny”, „prewencyjny”. Rzeczywistość tymczasem wygląda zupełnie inaczej niż ta narracja. Obozy koncentracyjne nie są dzisiaj wcale potencjalnością, która grozi sobą w niedalekiej przyszłości, jeśli nie podejmie się działań zapobiegawczych. One stanowią realną teraźniejszość, wyartykułowaną już w trybie oznajmującym a nie zaledwie warunkowym. Obozy koncentracyjne istnieją, a największym z nich jest Gaza. I jeśli w obozach koncentracyjnych naszych czasów pojawiają się faktycznie Żydzi, to na wieżyczkach strażniczych, skąd nie wahają się celować do dzieci. No bo cóż to za dzieci, przecież tylko arabskie.

Jarosław Pietrzak

Najważniejsza literatura:

  • Alain Badiou, Eric Hazan, L’antisémitisme partout – Aujourd’hui en France, Paris : La Fabrique, 2011.
  • Esther Benbassa, La Souffrance comme identité, Paris : Fayard, 2007.
  • Norman G. Finkelstein, The Holocaust Industry: Reflections on the Exploitation of Jewish Suffering, London – New York: Verso, 2000.
  • Noam Chayut, The Girl Who Stole My Holocaust, przeł. (na ang.) Tal Haran, London-New York: Verso 2013.
  • Norman G. Finkelstein, Beyond Chutzpah: On the Misuse of Anti-Semitism and the Abuse of History, London – New York: Verso, 2008.
  • Neve Gordon, Israel’s Occupation, Berkeley – Los Angeles – London: University of California Press, 2008.
  • Ilan Pappe, The Ethnic Cleansing of Palestine, Oxford: Oneworld, 2006.
  • Shlomo Sand, Comment j’ai cessé d’être juif. Un regard israélien, Paris: Flammarion 2013. Wydanie polskie pt. Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka, Warszawa: Dialog 2014. (Cytaty w tekście są w moim przekładzie z wydania angielskiego, How I Stopped Being a Jew, London-New York: Verso 2014)
  • Shlomo Sand, Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?, przeł. Hanna Zbonikowska-Bernatowicz, Warszawa: Dialog 2014.

Polub mnie na Facebooku

„The Wall” Marlene Dumas

Kiedy w 2010 Marlene Dumas otworzyła w Nowym Jorku wystawę Against the Wall (tytuł po angielsku obarczony intrygującą w tym kontekście semiotyczną niejednoznacznością – da się przetłumaczyć zarówno jako pod murem i przeciwko murowi), uwagę krytyków zwróciło, jak bardzo te prace odbiegają od tego, do czego artystka przywyczaiła w swojej wcześniejszej twórczości. Pochodząca z Republiki Południowej Afryki (ur. w Kapsztadzie w 1953), od dawna żyjąca w Holandii (której jest już obywatelką), Dumas

„do tej pory miała tendencję do izolowania ciał i twarzy, odrywania poszczególnych części ciała od ciała jako całości, oraz do eliminowania jakichkolwiek znaków bardziej konkretnej, obejmującej wszystko sytuacji, w której dane postaci się znajdują”[1].

Tutaj po raz pierwszy postaci, często proporcjonalnie mniejsze w skali całości kompozycji, są usadowione w bardzo konkretnej przestrzeni – materialnej, społecznej, politycznej.

Część obrazów z tego cyklu widziałem w Tate Modern w Londynie, w ramach piorunującej retrospektywy artystki (luty-maj 2015). Od 2014 roku była też ona wystawiana w Stedelijk Museum (Amsterdam) i w Fundacji Beyeler (Riehen/Bazylea). Na cykl ten składają się obrazy oparte na fotografiach z Bliskiego Wschodu. Przedstawiają one sceny z Izraela, Palestyńskich Terytoriów Okupowanych, zaatakowanego przez Izrael Libanu.

Apartheid i apartheid

Był to nowy i zarazem nienowy temat w twórczości Dumas – w zależności od poziomu uogólnienia, na którym go rozpatrujemy. Po raz pierwszy zajęła się w ten sposób kolonialną przemocą Państwa Izrael, ale polityka – problematyka uwikłania i umiejscowienia fizyczności indywidualnych ludzkich ciał w społecznych relacjach władzy – zawsze była w jej twórczości obecna. Powracał u niej na przykład problem władzy nad seksualnością i cielesnością kobiet. Jeden z jej wcześniejszych cykli, seria portretów Black Drawings, jest innym dobitnym przykładem. Znaczącym w tym momencie także i dlatego, że jednym z tych, które poruszały explicite temat południowoafrykańskiego apartheidu. Dumas zgadza się bowiem z takimi swoimi rodakami jak arcybiskup Desmond Tutu i nie waha się wskazywać na podobieństwa i swego rodzaju ciągłość między systememem politycznym panującym przez dziesięciolecia w jej rodzimej Republice Południowej Afryki, a tym, który panuje do dzisiaj na terytorium kontrolowanym przez Izrael (terytorium Izraela „właściwego” i Palestyńskie Terytoria Okupowane). Dumas rozwinęła więc w Against the Wall bulwersującą ją już od dawna problematykę apartheidu jako systemu szczególnie brutalnego sprawowania władzy nad urasowionymi ciałami tych, których jakiejkolwiek władzy nad warunkami własnego życia, a także nad własnymi ciałami, pozbawiono.

Pracą, która z tego cyklu zrobiła na mnie największe wrażenie – i chyba nie tylko na mnie, ponieważ to przed tym obrazem odwiedzający wystawę tworzyli regularne zatory – był The Wall (Mur). Teraz – kiedy dobiegają nas kolejne obrazy obłąkanej przemocy nie tylko militarnego aparatu represji Państwa Izrael, ale też spontanicznej rasistowskiej przemocy żydowskiej populacji Izraela, podczas gdy piękna palestyńska młodzież z kamieniami w dłoniach (choć w telewizji częściej powiedzą ci o nożach) być może rozpętała wreszcie Trzecią Intifadę – wspomnienie tego obrazu powraca z nową siłą.

The Wall to spory (180×300 cm) obraz olejny z 2009 roku, wykonany plamami rzadkiej farby, niczym akwarelą, z których to plam wybijają się mocniej zarysowane postaci.  Te postaci to pięciu mężczyzn, Żydów w charakterystycznych nakryciach głowy, odwróconych do widza plecami, twarzą za to do tytułowego muru. W pierwszej chwili myślimy, że oglądamy słynną Ścianę Płaczu w Jerozolimie – podobne ujęcia odwróconych do ściany Żydów najczęściej przedstawiają we współczesnej ikonosferze  właśnie tamto miejsce, pozostałość po zburzonej przez Rzymian żydowskiej Świątyni. Coś się tu jednak nie zgadza, Ściana Płaczu nie wygląda przecież tak, jak mur, na którego tle stoją ci mężczyzni. To, co tu widzimy, wygląda raczej na złożone z wielkich pionowych bloków betonu.

Dumas dąży do odtworzenia u odbiorcy tego samego procesu – od poznawczego błędu do jego rozpoznania – jaki sama przeszła, gdy zobaczyła fotogafię, która stanowiła punkt wyjścia dla jej kompozycji (malowanie na podstawie fotografii stanowi stały element „metody” artystki). Sama sądziła, że przedstawia ono Ścianę Płaczu, dopóki nie zrozumiała, że jest to w istocie fragment „muru bezpieczeństwa”, jak konstrukcję tę nazywają funkcjonariusze Państwa Izrael. Muru zamykającego Palestyńczyków na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu w odciętych od świata (i nawet od innych części samego Zachodniego Brzegu) bantustanach. Muru, przy pomocy którego Izrael zagarnia coraz więcej palestyńskiej ziemi, odcinając osady od powiązanych z nimi pól, sadów, gajów czy pastwisk, które były z tymi osadami powiązane i stanowiły źródło ich utrzymania. Muru, który powstaje z pogwałceniem prawa międzynarodowego i do którego rozebrania wezwał już w 2004 Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, który uznał go za całkowicie nielegalny. Mężczyźni na obrazie przygotowują się do modlitwy, stojąc pod betonową konstrukcją, którą społeczność międzynarodowa nazywa już od dawna murem izraelskiego apartheidu.

The Wall_original 2

To nie koniec. Mężczyźni są w drodze do jednego z miejsc kultu judaizmu, Grobu Racheli, i są osadnikami. Osadnicy są mieszkańcami rozrastających się jak grzyby po deszczu nielegalnych w świetle prawa międzynarodowego osiedli żydowskich na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych (IV Konwencja Genewska i jej protokoły dodatkowe zakazują mocarstwu okupującemu osiedlania swojej ludności cywilnej na okupowanym terytorium; cywilna kolonizacja terytorium okupowanego stanowi w rozumieniu prawa międzynarodowego politykę czystki etnicznej). Żydowscy osadnicy często są przybyszami z dawnego ZSRR lub Stanów Zjednoczonych i stanowią najbardziej obłąkany i najbardziej agresywny element izraelskiego społeczeństwa, a jednocześnie kluczowy komponent izraelskiej polityki pełzającej aneksji terytorium Zachodniego Brzegu połączonej z wypieraniem Palestyńczyków krok po kroku z ich ziemi. Są uzbrojeni i znajdują się pod nieprzerwaną ochroną izraelskiej armii, zachęcani do przemocy w stosunku okolicznych społeczności palestyńskich choćby tym, że wojsko nigdy nie interweniuje w obronie zaatakowanych Palestyńczyków, zawsze jednak w obronie osadników, gdy Palestyńczycy decydują się oddać uderzenie. Osiedla znajdują się na zagrabionej ziemi i często budowane są na wzgórzach, skąd okoliczne społeczności palestyńskie mogą być pod ciagłą obserwacją i nadzorem mieszkańców osiedla[2].

Popychając odbiorcę swojego obrazu do podążenia tą samą drogą pomyłki i jej rozpoznania, artystce udaje się uczynić przedstawianą scenę akceleratorem znacznie dłuższego łańcucha znaczeń. Tematem pracy okazuje się bowiem nie tylko poznawcza wpadka nas jako odbiorców tego, co komunikuje przedstawiana sytuacja, ale przede wszystkim stan świadomości społeczeństwa, które jest przedmiotem tego przedstawienia i żyje w niezdrowej iluzji na własny temat.

Izrael i Żydzi

Ściana Płaczu w Jerozolimie jest jednym z tych miejsc w żydowskiej kulturze, w których kondensuje się przeżywanie żydowskiej historii jako historii ciągnącego się przez tysiąclecia cierpienia. „Płaczliwą wersją żydowskiej historii” nazywa to wprost Esther Benbassa[3]. Niepokojące w tym obrazie jest to, że opiera się on na napięciu, jakie wywołuje zderzenie naszego pierwszego skojarzenia z rzeczywistością, którą tak naprawdę przedstawia. Pierwsze skojarzenie narzuca się siłą współczesnej żydowskiej polityki tożsamości, która opiera się na rytualnym przeżywaniu żydowskich cierpień z przeszłości (ze szczególnym uwzględnieniem hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów, na potrzeby kultu zwanego Holokaustem lub Szoah, politycznie zinstrumentalizowanego jako potężne narzędzie zatykania ust krytykom Państwa Izrael), na doświadczeniu własnej zbiorowej tożsamości jako tożsamości wiecznej, bezbronnej ofiary przemocy ze strony całego zewnętrznego świata. Rzeczywistość jest dziś natomiast doskonale odwrotna – wyobrażający sobie siebie jako ofiary izraelscy Żydzi są tak naprawdę oprawcami i zostali tu przedstawieni („przyłapani”) w samym miejscu zbrodni przeciwko swoim ofiarom, i to ze zbrodni tej narzędziem: murem, który grabi Palestyńczyków z ich ziemi; murem, który kształtuje przestrzeń rasowego apartheidu determinującą całe ich życie; murem, który odcina ich od bliskich, od możliwości utrzymania, od dostępu do opieki medycznej. Murem, który zabija – choć w większości przypadków powoli, na raty.

A jednak mężczyźni, których tu widzimy przedstawionych, oraz społeczeństwo, które reprezentują i którego stan świadomości Dumas usiłuje tu odzwierciedlić, zatrzymują się całkowicie na poziomie swojego złudzenia. I upierają się w nim trwać. Dumas powiedziała kiedyś w kontekście tej pracy, że mechanizm ten jest typowy w okolicznościach tak bezwzględnej dominacji i przypomina złudzenie, w jakim żyli biali w jej pierwszej ojczyźnie, którzy wyobrażali sobie, że to oni są ofiarami całej tej sytuacji, że to oni się bronią przed czyhającym na nich zagrożeniem.

Może się pojawić wątpliwość, kto tak konkretnie – jaki podmiot zbiorowy – jest przedmiotem tego przedstawienia: Żydzi czy Izraelczycy? Można by nalegać na takie rozróżnienie, bo choć Izrael definuje siebie jako „Państwo Żydowskie” (nie dostrzegając żadnej sprzeczności w tym, że jednocześnie śni sobie siebie jako demokrację), i twierdzi, że reprezentuje wszystkich Żydów, to jednak nie wszyscy Żydzi to zdanie podzielają, a większość Żydów żyje wciąż w Ameryce i Europie Zachodniej. Sensem takiego rozróżnienia byłoby doprecyzowanie, że nie wszyscy Żydzi ponoszą odpowiedzialność za zbrodnie przeciwko ludzkości i zbrodnie wojenne popełniane przez Państwo Izrael, jak również, że nie popełnia ich ono w imieniu ich wszystkich. Nie jest to wszystko bez znaczenia, na przeszkodzie takiej kategorii jak „Izraelczycy” stoi jednak to, że choć taki rzeczownik da się urobić i w istocie od dawna istnieje pewnie we wszystkich językach, to samo Państwo Izrael… nie uznaje istnienia narodowości o takiej nazwie. Oficjalnie Państwo Izrael nie należy do żadnych Izraelczyków tylko do Żydów, nawet tych, którzy nigdy nie postawili w nim nogi.

Nie tylko to komplikuje sprawę. Takie rozróżnienie jest dość standardową linią obrony przed zarzutem (którym Izrael i jego instytucje propagandowe na świecie szastają na wszystkie strony), że krytyka Izraela motywowana jest tak naprawdę kiepsko kamuflowaną nienawiścią do Żydów w ogóle. Jeszcze powiedzmy pięć lat temu sam wciąż sumiennie stosowałbym to rozróżnienie. Trudno jednak dłużej udawać, że nie widzimy poważnych przeszkód, jakie rzeczywistość takiemu rozróżnieniu stawia (w ostatnich latach coraz wyraźniej). Żydzi poza Izraelem, którzy nie popierają polityki Izraela albo w ogóle odcinają się od jego pretensji do reprezentowania Żydów, zasługują na oddanie im sprawiedliwości, tym bardziej, że nierzadko ryzykują bezlitosny ostracyzm ze strony własnych społeczności i rytualne oskarżenia, że są „self-hating Jews”. Jednak ciężko już dziś utrzymywać, że Żydzi poza Izraelem nie mają nic wspólnego z polityką Izraela.

Jak podkreśla w swoim poruszającym eseju Shlomo Sand:

„Musimy przyjąć do wiadomości, że kluczową oś świeckiej żydowskiej tożsamości stanowi dziś podtrzymywanie relacji jednostki z Państwem Izrael i zapewnianie mu [Państwu Izrael] całkowitego tej jednostki poparcia”[4].

To sojusz izraelskich organizacji lobbingowych z potężnymi, czasem bardzo liczebnymi konserwatywnymi i kryptokonserwatywnymi organizacjami żydowskimi w krajach o największej i najbardziej zmobilizowanej politycznie i tożsamościowo populacji żydowskiej (jak USA, Francja i Wielka Brytania) dostarcza dyplomatycznej i wizerunkowej osłony Państwu Izrael poza jego granicami, wywiera naciski na media i najdosłowniej kupuje polityków, a także wytacza najcięższe armaty (kampanie oszczerstw, lawfare, łamanie karier zawodowych) przeciwko wszystkim, którzy ośmielają się publicznie nazywać politykę Izraela po imieniu.

Polskiej lewicy, historycznie przyzwyczajonej do walki z antysemityzmem jako jedną z kluczowych ideologii polskiej nacjonalistycznej prawicy, przetrawienie możliwości, że Żydzi mogą być przedmiotem lewicowej, krytycznej krytyki, przychodzi z wielkim trudem. Podobnie jak z trudem przychodzi jej sproblematyzowanie faktu, że dziwny, niepoddawalny krytyce (rzekomo zawsze antysemickiej) status ponadczasowej, wiecznotrwałej (genetycznej?) wyjątkowości zajmowany w jej imaginarium przez Żydów, jest mnożeniem partykularyzmów. Nie żadnym antyrasizmem, a rasizmem właśnie. Dumas – z własnym doświadczeniem dorastania w skrajnie rasistowskim społeczeństwie, z własnym doświadczeniem życia w innym apartheidzie, tym, który takiemu reżimowi zarządania urasowionymi ludzkimi ciałami dał nazwę, a potem go ostatecznie zdyskredytował i zapewnił mu prawną kwalifikację jako zbrodni przeciwko ludzkości – nie waha się stanowczymi pociągnięciami pędzla powiedzieć, że Żydzi, jak wszystkie ludzkie zbiorowości, jak wszystkie podmioty zbiorowe, które prowadzą jakąś wspólną politykę tożsamości i inne rodzaje polityki, mogą być przedmiotem krytyki. A obecnie – w warunkach osuwania się żydowskich społeczności na Zachodzie w to, co Alain Badiou określił niedawno w liście otwartym do Alaina Finkielkrauta jako reakcyjną katastrofę – po prostu muszą być jej przedmiotem.

Ponieważ obraz Dumas przedstawia miejsce znajdujące się fizycznie w Izraelu, ale jednocześnie odwołujące się bardzo wyraźnie do wyobrażeń, symboli, obrazów i odruchów tożsamościowych Żydów w ogóle, tych w Izraelu i tych poza nim, można przyjąć, że jedni i drudzy (Żydzi w i Żydzi poza Izraelem) są do jakiegoś stopnia przedmiotem krytycznej refleksji południowoafrykańsko-holenderskiej artystki, choć Żydzi izraelscy oczywiście w większym stopniu (w końcu operację Protective Edge popierało skandaliczne 95% z nich; obecnie większość izraelskich Żydów popiera zabijanie „podejrzanych o terroryzm” Palestyńczyków na miejscu, na ulicy, bez sądu; wśród brytyjskiej społeczności żydowskiej poparcie dla izraelskiej przemocy jest mimo wszystko znacznie mniejsze, w Stanach Zjednoczonych, jak przekonuje Finkelstein, zwłaszcza wśród młodych ludzi żydowskiego pochodzenia na kampusach, być może zaczyna się proces jakiejś gruntownej przemiany postaw[5], ale to ciągle jest prognoza bardziej niż diagnoza).

Żydzi izraelscy, pogrążając się coraz głębiej w obsesji na punkcie powielanych w nieskończoność obrazów i symboli historycznych cierpień swoich przodków, nie dostrzegają, że od dawna (od początku antypalestyńskich czystek etnicznych pod koniec 1947[6]) nie są już ofiarami – przeszli i przechodzą coraz dalej na pozycje opresorów i oprawców. Za nielicznymi wyjątkami – jak Shlomo Sand, który pisał już kilka lat temu, że bycie Żydem w Izraelu przypominać będzie wkrótce „aryjskość” w Niemczech lat 30.[7] – nie dostrzegają, że upodobnili się do najgorszych oprawców swoich przodków.

Żydzi w diasporze, również zafiksowani na historycznych cierpieniach swoich przodków, pozostają ślepi na fakty, na które wołając na puszczy usiłują zwrócić uwagę ich niezależni intelektualiści, od Normana Finkelsteina, przez Shlomo Sanda po Philipa Weissa (założyciela portalu MondoWeiss). Nie tylko Żydzi od dawna nie są na Zachodzie w żaden sposób prześladowani, ale wręcz znajdują się w najbardziej uprzywilejowanym położeniu w swojej nowożytnej historii. Co więcej, są także najbardziej uprzywilejowaną mniejszością entoreligijną we współczesnych społeczeństwach Zachodu. Żydowskie pochodzenie pomaga dzisiaj raczej niż przeszkadza zrobić karierę w największych instytucjach finansowych, medialnych czy akademickich Nowego Jorku, Paryża, Londynu, Berlina, we wszystkich polach społecznych tradycyjnie wiązanych z kategoriami sukcesu i prestiżu. Żadna inna mniejszość etniczna czy religijna nie miałaby dziś władzy, by masowo łamać kariery akademickie krytyków upatrzonego przez siebie państwa-fetyszu. Żadna inna mniejszość etniczna czy religijna nie miałaby dziś środków, by doprowadzić do kryminalizacji krytyki upatrzonego przez siebie państwa-fetyszu (nawoływanie do bojkotu Izraela jest dziś we Francji bardziej nielegalne niż w samym Izraelu). Żadna inna mniejszość etniczna czy religijna nie miałaby dziś możliwości narzucić najbardziej wpływowym środkom masowego przekazu imperatywu tak jednostronnego relacjonowania konfliktów zbrojnych, w które zaangażowane jest jej państwo-fetysz (w okresie operacji Protective Edge BBC sięgnęła w tym temacie takiego dna, że krytyczny izraelski historyk Ilan Pappe na swoim profilu na Facebooku nazwał ją „propagandowym ramieniem ambasady Izraela”)[8].

Strzelaj i płacz

Tym, co na płótnie The Wall portretuje Marlene Dumas, jest więc stan fałszywej świadomości, ideologicznego obłędu; ślepa uliczka, w jakiej znajduje się dziś społeczność i tożsamość żydowska – funkcjonująca w dwóch wymiarach, izraelskim i diaspory, przy czym ten izraelski stopniowo wciąga w swój obłęd ten w diasporze[9]. Stan, w którym obrazy i symbole cierpień z przeszłości, kult historycznych prześladowań i rytuały ich przeżywania wciąż na nowo, fiksacja na punkcie dziejowego doświadczenia ofiary, przesłoniły rzeczywistość, w której ofiara dawno już stała się katem, a przedmiot najbardziej szokujących, systemowych form rasizmu stał się zapalonym podmiotem tychże. Stan, w którym bezwględny agresor, opresor i okupant wyobraża sobie siebie wciąż jako ofiarę i odmawia dostrzeżenia ofiar swoich działań, a także na wzór swoich własnych historycznych opresorów odmawia postrzegania własnych ofiar jako istot ludzkich fundamentalnie równych sobie. Stan, w którym najbardziej uprzywilejowana mniejszość etnoreligijna we współczesnych społeczeństwach Zachodu ciągle sobie siebie wyobraża jako dyskryminowaną i prześladowaną ofiarę, choć jednocześnie jej elity, nierzadko z mandatem liczących setki tysięcy członków organizacji, sprawnie i bez żenady korzystają ze wszystkich możliwości władzy i wpływu, jakie daje zgomadzony stopień przywileju.

Tym, co na płótnie The Wall portretuje Marlene Dumas, jest ściana/mur, pod jaką/jakim znalazła się dziś żydowska tożsamość i żydowska psyche. Mur, który sama przed sobą postawiła. Mur, który postawiła, wyobrażając sobie, że czyni to w defensywie, w samoobronie, a który w istocie jest aktem agresji, narzędziem zbrodni, instrumentem przemocy, grabieży, czystki etnicznej, ludobójstwa rozłożonego na raty…

Jeżeli żydowska tożsamość nie zmieni kierunku, nie cofnie się kilka kroków, nie rozejrzy wokół – po piekle, w jakie obraca otaczającą ją rzeczywistość – może już tylko rozbić sobie o ten mur głowę.

 

Przypisy:

 

[1] Ulrich Loock, The Painter’s Touch, [w:] Marlene Dumas. The Image as a Burden, London: Tate 2014 (katalog wystawy), s. 142. Jest to przedrukowany fragment z oryginalnego katalogu Contra o Muro (Against the Wall), Porto: Museu de Arte Contemporânea de Serralves 2010.

[2] O murze, osiedlach i całokształcie przestrzennej transformacji rzeczywistości okupacyjnej zob. Eyal Weizman, Hollow Land: Israel’s Architecture of Occupation, London-New York: Verso 2007.

[3] Esther Benbassa, Suffering as Identity: The Jewish Paradigm, tłum. (z fr.) G. M. Goshgarian, London-New York: Verso 2010, s. 78.

[4] Shlomo Sand, How I Stopped Being a Jew, tłum. David Fernbach, Lodnon-New York: Verso, 2014, s. 93. Cytuję za wydaniem angielskim, które stanowi przekład francuskiego oryginału pt. Comment j’ai cessé d’être juif. Wydanie polskie pt. Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka, przeł. Iwona Badowska, Warszawa: Dialog 2014.

[5] Norman G. Finkelstein, Knowing Too Much: Why American Jewish Romance with Israel Is Coming to an End, New York: OR Books 2012.

[6] Ilan Pappe, The Ethnic Cleansing of Palestine, Oxford-New York: Oneworld 2006.

[7] Shlomo Sand, dz. cyt., s. 86.

[8] Liczę się z tym, że powyższe tezy zostaną prawdopodobnie ze strony znacznej części polskiej lewicy (o liberałach nawet nie wspominam), namiętnie przyssanej do swojego anachronicznego wyobrażenia o Żydach jako Wiecznej Ofierze, zapewne odruchowo zrównane z Protokołami Mędrców Syjonu. Świadczy to niestety o stanie intelektualnego letargu i (konserwatywnej) kulturze leniwego przywiązania do myślowych przyzwyczajeń, jaka tę lewicę paraliżuje. A także o problemach, jakie ma ona z rozumieniem rasizmu  jako dynamicznej struktury.

[9] Każdy, kto ma znaczącą liczbę wieloletnich żydowskich znajomych gdzieś w Europie Zachodniej obserwował wśród nich jakieś indywidualne przejawy tego smutnego procesu: ludzie jeszcze piętnaście lat temu umiarkowani, a nawet mocno zdystansowani w stosunku do Izraela, osuwający się stopniowo w mrok niezdrowej, patologicznej identyfikacji.

Jarosław Pietrzak

Źródło ilustracji: Stedelijk Museum

Polub mnie na Facebooku albo śledź mnie na Twitterze.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Muzeum Ahistorii Żydów Polskich

Na początku otwartej niedawno wystawy stałej Muzeum Historii Żydów Polskich Polin jest las. Jak większość ekspozycji stałej – w postaci wizualizacji, projektowanych w tym wypadku na rozmieszczone w pierwszej sali tafle szklanych ekranów. Na tle obrazów drzew przesuwają się napisy – cytaty z średniowiecznych tekstów źródłowych.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Im dalej w ten las, im dalej w tę wystawę, tym więcej niepokojących pytań mi nasuwała. Jest to ekspozycja bardzo dziwna: jak na muzeum ze słowem „historia” w nazwie, materialnych śladów historii – wytworów bogatej przecież materialnej kultury polskich Żydów – nie ma w nim prawie wcale. Te, które jakimś cudem spotkał ten zaszczyt, stoją w przejmującej samotności, otoczone multimediami, wizualizacjami, modelami. Można mieć poważne wątpliwości, czy celem tej wystawy jest opowiedzieć historię Żydów polskich czy ją zastąpić plastikowo-cyfrowym symulakrum. Oczywiście, wiem, jaką odpowiedź mają na to twórcy realizacji tego rodzaju: chodziło o wystawę o edukacyjnym bardziej niż stricte muzealnym charakterze. A więc angażującą, trochę interaktywną, i tak dalej. Znam takie odpowiedzi, ale jakoś nie zawsze mnie przekonują. Tym, co robiło na mnie zawsze wrażenie na wystawach okresowych w Muzeum Brytyjskim (np. tej poświęconej nie tak dawno Wikingom), była zdolność ich kuratorów do wplecenia wizualizacji i modeli w rzetelnie zgromadzone i przedstawione, wartościowe i ciekawe obiekty. Wizualizacjom samym w sobie wystarczyłoby dziś udostępnienie ich w Internecie. Metoda zastępowania obiektów wizualizacjami i plastikiem osiąga w Polin „punkt konsternacyjny”, gdy docieramy do tego czerwonego pomieszczenia, w którym króluje w połowie przezroczysty plastikowy tron.

Jeżeli jednak zgodzimy się, że to tak miało być, i że to wszystko po to, aby wystawa stała jak najlepiej spełniała swoją funkcję edukacyjną w epoce, w której daliśmy sobie wcisnąć, że bez podobnych bajerów nie da się już dziś nikogo niczego nauczyć – to czego w takim razie uczy ta wystawa, jaki jest jej edukacyjny „kontent”? Czy rzeczywiście uczy historii polskich Żydów, czy raczej, podobnie jak to plastikowo-cyfrowe symulakrum zastąpiło materialne obiekty żydowskiej kultury, zastępuje historię czymś innym? Na przykład mitem albo „pamięcią” – z całym bagażem selektywności i tendencyjności jednego i drugiego?

Na samym początku, na tle wspomnianych obrazów wschodnioeuropejskiej puszczy, reprezentujących średniowieczną Polskę, przesuwają się przed nami pięknie cytaty ze starych ksiąg o tym, jak to Żydzi przyjechali do Polski, zaproszeni przez gościnnych władców. Tym cytatom nie towarzyszy żaden komentarz krytyczny, żaden komentarz historyczny, są wystrzeliwane w odbiorcę z zamiarem, że trafią w sieć kontekstualną już rozpiętą w jego wyobraźni. Ta sieć, w większości przypadków, jest tam już dawno rozpięta, tyle, że jest to sieć mitu, a nie historii.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Opowieść, która już czeka na te strzały, idzie mniej więcej tak: Żydzi dotarli do Polski, gdzie szukali/znaleźli schronienie przed przemocą, z którą się spotykali w chrześcijańskiej Europie, odkąd Rzymianie rozegnali ich na wieczną tułaczkę po świecie po stłumieniu żydowskiego powstania i zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej w I w. n.e. Prawda, że tak idzie ta opowieść? Nic nie poradzimy, każdy ją słyszał w różnych reiteracjach, od wczesnych lat życia. A co ona ma wspólnego z historią? Niewiele.

Żaden ze mnie historyk, ale uważam, że nie zwalnia mnie to z obowiązku hermeneutycznych podejrzeń, kiedy uderza mnie coś, co mnie do nich niejako wzywa.

Shlomo Sand jest za to profesorem historii, do tego godnym podziwu intelektualistą, i miał na ten temat parę słów do powiedzenia. Tych parę pięknie napisanych, mocnych słów nosi tytuł Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?[1]. Wschodnioeuropejscy Żydzi nie przyszli do Europy Wschodniej z żadnej tysiącletniej tułaczki po wrogim im świecie. Wschodnioeuropejscy Żydzi pochodzą… z Europy Wschodniej. Polska leży na zachodniej krawędzi Europy Wschodniej, więc tu pewnie skądś przyszli, ale raczej z niedaleka, z terytorium dzisiejszej Ukrainy i Krymu, gdzie przez pewien czas we wczesnym średniowieczu istniało żydowskie (nawrócone na judaizm) królestwo: Kaganat Chazarski[2]. Żydzi nie tułali się po Europie przez całe średniowiecze rozpędzeni po świecie przez mściwych Rzymian za karę za stłumione powstanie (albo „przez Boga” za karę za nieuwierzenie w Chrystusa, jak chciałaby antyjudaistyczna tradycja chrześcijańska). Wypędzenie Żydów z Palestyny nigdy nie miało miejsca, nie jest faktem historycznym, jest mitem.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Żydzi przez co najmniej kilkaset lat intensywnie nawracali na swoją religię, judaizm miał też ogromną siłę przyciągania w warunkach kryzysu ideologicznego Cesarstwa Rzymskiego (rezultatem było, że 7-8% populacji Imperium Rzymskiego na początku naszej ery wyznawało judaizm[3], plus jeszcze ludzie, którzy praktykowali go częściowo). Żydowski prozelityzm ustał, gdy ostatecznie przegrali z jedną ze swoich sekt, która postanowiła wybić się na niepodległość, ogłaszając, że Mesjasz już był nadszedł i że ta doktrynalna różnica uniemożliwia rekoncyliację. Dopiero, gdy przegrał z chrześcijaństwem rywalizację o śródziemnomorski rząd dusz, judaizm zamknął się w twierdzy tożsamościowego eksluzywizmu, ale na marginesach ówczesnego świata wciąż poszukiwał konwertytów.

Że teorie o głównie wschodnioeuropejskim i północnoafrykańskim pochodzeniu większości współczesnych Żydów są dzisiaj przez wielu opatrywane obowiązkowymi adnotacjami o ich wyjątkowej kontrowersyjności (jeżeli w ogóle wspominane) – podkreśla Sand – wynika m. in. z tego, ile wysiłków i środków Państwo Izrael, świadome, jakie wyzwanie rzucają one standardowemu dyskursowi o jego „prawie do istnienia”, zainwestowało w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w wymazanie ich z podręczników. (Nie stroniąc od potężnego i na wielką skalę nadużywanego instrumentu przemocy symbolicznej, jakim jest piętnowanie wszystkich ideologicznych adwersarzy jako „antysemitów”; w wielu przypadkach sam fakt, że taka groźba wisi w powietrzu, jest wystarczającą bronią.)

No dobrze, ale ta pierwsza sala aż tyle przecież nie mówi? Może i wprost nie mówi, ale odniosłem nieodparte wrażenie, że wpisana jest w nią kalkulacja, co zwiedzający ma sobie dopowiedzieć, w jakim kierunku wyobraźnia odbiorcy ma donieść wystrzeliwane przez autorów kule.

Mam takie wrażenie, bo ta pierwsza sala ustanawia swego rodzaju „template”, według którego wymyślone zostaną następne. Muzeum dosłownie zadrukowane jest takimi opatrzonymi nikłym kontekstualnym czy krytycznym komentarzem, powyrywanymi z większych całości cytatami ze źródeł – od arabskich podróżników, przez żydowskich kronikarzy, po dokumenty prawa. Towarzyszą im za to ilustracje i modele, zawsze przywołujące to, co o żydowskiej historii już „wiemy”.

***

Polin (87)

Rozesłali Tatarzy i Kozacy zagony po Polsce, Rusi i Litwie […] Rusini od razu podnieśli bunt i mordowali panów i Żydów.

Ten akurat cytat z Natana Hanowera (kronika pt. Jewen macula czyli Bagno głębokie z 1653) dla Esther Benbassy, która jednakże przygląda się więcej niż dwu zdaniom, jest jednym z najlepszych przykładów na coś zupełnie innego niż dla twórców wystawy. „Kozacy zarzynali tak wielu Żydów i katolików, jak tylko się dało, bez rozróżnienia”[4] – podkreśla Benbassa, a Żydzi stali się celem nie ze względu na swoją etnoreligijną odmienność, a dlatego, że przyjechali tam jako urzędnicy na usługach polskich panów, przeciwko którym skierowane było powstanie Chmielnickiego. Ich żydowska tożsamość nie miała żadnego znaczenia w tych wydarzeniach i Kozaków w ogóle nie interesowała, a jedyną płaszczyzną, w której ten konflikt się rozgrywał, były stosunki władzy.

Esther Benbassa jest profesorą nowożytnej historii Żydów na paryskiej Sorbonie, a książka La Souffrance comme identité (‘Cierpienie jako tożsamość’)[5], do której się teraz odwołuję, została przez Académie française uhonorowana Prix Guizot.

Dla Benbassy kronika Hanowera jest przykładem na specyficzne manowce, na jakie od średniowiecza prowadziło coś, co dzisiaj nazywalibyśmy „polityką tożsamości” europejskich Żydów. W sytuacji niechęci, a nawet jawnej wrogości żydowskiej tradycji wobec badania i poznawania przeszłości, czyli wobec historii, zamiast historii przez stulecia kultywowana była „pamięć”. Historia vs pamięć – tak Benbassa ujmuje w swojej książce kluczową, brzemienną w skutki opozycję. Żydzi na porażkę judaizmu w rywalizacji z chrześcijaństwem odpowiedzieli intensyfikacją ekskluzywizmu własnej kultury – odtąd Żydem można się było tylko urodzić, z matki Żydówki. Stali się niezwykle istostnym Innym chrześcijańskiej Europy – bo choć wydali Chrystusa, czyli go „poznali”, to jednak nie przyjęli jego „Dobrej Nowiny”; to odróżniało ich od wszystkich innych Innych chrześcijańskiej Europy. Przypadła im przez to tragiczna rola urzędowego kozła ofiarnego, zawsze pod ręką, gdy wybuchła zaraza, spadło jakieś inne wielkie nieszczęście, albo możni lub kler katolicki chcieli gdzieś odwrócić gniew społeczny. Na to z kolei ich odpowiedzią było czerpanie specyficznej tożsamościowej pociechy z własnej zbiorowej zdolności do stawiania czoła wrogości otoczenia i trwania mimo prześladowań. Wehikułem tej tożsamościowej pociechy były zbiorowe praktyki takiej właśnie „pamięci”, w której cała historia Żydów przyjmuje postać żałobnej liturgii o antyjudaistycznych, a potem antysemickich prześladowaniach, w której pogrom i zmuszanie do przyjęcia chrztu stają się matrycami, w jakie wlewa się nawet te wydarzenia historyczne, które nie nosiły znamion ani jednego, ani drugiego (Hanower wzorował się na kilku starszych kronikach zupełnie innych wydarzeń). Więcej nawet, pogrom i zmuszanie do przyjęcia chrztu stają się razem matrycą historii Żydów w ogóle, historii Żydów jako takiej.

Ostatecznie stało się to nie tylko wyrazem cierpienia, ale i remedium na nie. Pocieszało ludzi bardziej niż sprawiało im ból. I umacniane było przez stulecia, na przestrzeni których Żydów dosięgało nieszczęście za nieszczęściem. Ale to w żadnym razie nie znaczy, że życie Żydów w średniowieczu było niczym innym jak tylko ciągiem prześladowań. To jest dalekie od prawdy[6].

Dalej Benbassa wyjaśnia, dlaczego jest to tak dalekie od prawdy. Ale mniejsza w tym momencie o to. Chodzi o to, że dla Benbassy kronika Hanowera jest przykładem tych mechanizmów. Dla twórców wystawy jest natomiast pozbawioną krytycznego komentarza, dokumentalną „relacją z wydarzeń”. Podobno wystawę przygotowało grono stu historyków. Co się stało z krytyczną lekturą źródeł jako podstawą historii jako nauki?

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Gdyby to były wyłącznie akademickie kontrowersje wokół paru kronikarzy sprzed kilkuset lat, to nie robiłoby to na mnie takiego wrażenia. Problem polega na tym, że ostatecznie stawki tego wszystkiego są jak najbardziej współczesne, co się staje jasne, gdy jesteśmy na wystawie już daleko w XIX wiek, stulecie, w którym Graetz et consortes uznali tożsamościową liturgię pamięci o cierpieniu skumulowaną w poprzednich stuleciach za podstawę akademickiej historii Żydów, tworząc jej „płaczliwą”, jak to nazywa Benbassa, wersję. Kiedy docieramy do powstania syjonizmu, zostaje on wprowadzony do narracji wyłącznie jako nurt intelektualny i polityczny stanowiący jedynie obronną odpowiedź na europejski rasizm w ogóle i antysemityzm w szczególności. Bez żadnych sugestii, że jednocześnie syjonizm sam w sobie również jest rasizmem. Żydzi, uświęceni stuleciami kierowanej przeciw nim z zewnątrz przemocy, mogą – wygląda na to – być jedynie przedmiotem rasizmu innych. Że stali się również jego podmiotem, jest świętokradztwem, na którego wyszeptanie twórcy wystawy nie mogli – sobie i zwiedzającym – pozwolić.

***

Benbassa tak pisze o świątyniach świeckiej religii „pamięci Holokaustu”, stanowiącej rdzeń współczesnej żydowskiej tożsamości (i – dodam – uderzającego w jej współczesnej postaci agresywnego partykularyzmu):

Nowa religia potrzebowała, by Żydzi bez przerwy wyobrażali sobie, że są w komorach gazowych albo na ich progu. Z tego punktu widzenia wizyta w którymś z muzeów holokaustu w Stanach Zjednoczonych jest niezwykle kształcąca. Muzea te przypisują zwiedzającym tożsamość Żydów, którzy zostali zagazowani lub w inny sposób zginęli w obozach. Komory gazowe, krematoria, wejścia do obozów są w nich odtworzone. Co więcej, komunikaty porozmieszczane przez niektóre z tych muzeów, miejsca, w których rytuał pamięci o ludobójstwie jest celebrowany, są przekazywane pośród emocji i wytwarzają jeszcze więcej emocji w odpowiedzi. Od zwiedzającego oczekuje się, by odczuwał wydarzenie, a nie by je zrozumiał. Patos dominuje nad świadomością. Jednak żeby nie zapomnieć, trzeba rozumieć; żeby rozumieć, trzeba umieścić wydarzenie z powrotem w kontekście, który uczynił je w ogóle możliwym. W istocie, by nie zapomnieć, potrzebujemy historii, a nie emocji, które zawsze umykają i trzeba ciągle je ożywiać, z rosnącą za każdym razem intensywnością. Dalej z kolei wynika z tego, że w takim stanie umysłu wyobrażenie sobie, że Żydzi i nie-Żydzi staną twarzą w twarz z własną odpowiedzialnością, tak aby zapobiec powtórzeniu się epizodów takiego barbarzyństwa, staje się niemożliwe. W procesie przerobienia w uniwersalną religię, której przesłanie daje się łatwo zrozumieć, pamięć ludobójstwa złożyła się, paradoksalnie, na deuniwersalizację Żydów, oddalając ich ich od innych, którzy cierpieli i ryglując ich wewnątrz ich własnego cierpienia.[7]

Wystawa stała w Polin nie posuwa się do takiej pornografii, by odtwarzać komory gazowe – budynek Rainera Mahlamäkiego jest z zbyt dobrym na to guście. Ale kiedy docieramy do II wojny światowej i do hitlerowskiego judeocydu, i tak okazuje się, że mimo wszystko znajdujemy się jak najbardziej w tym samym paradygmacie: przewagi emocji nad świadomością i próbą zrozumienia, co się stało w Europie w latach 1942-1945. Przestrzeń tej części wystawy powciskana jest w coraz bardziej nieprzyjemne, ciasne, opresywne pomieszczenia o nieregularnych kształtach, mających wywoływać ponurą grozę, poczucie osaczenia, klaustrofobię. Pojęcie „komór” mimo wszystko kołacze się po głowie.

No i wreszcie sekcja poświęcona okresowi PRL. Szokujące eksplozje antysemityzmu i jego cyniczna instrumentalizacja przez aparat partyjny spotykają się w tej ekspozycji z zasłużoną i niejako naturalną krytyką. Co jest bulwersujące, to przedstawienie jako oczywistego i bezproblemowego – niejako naturalnego – rozwiązania fali emigracji Polaków żydowskiego pochodzenia do Izraela. Podobnie jak wcześniej twórcy przemilczeli charakter syjonizmu jako nie tylko odpowiedzi na europejski rasizm, ale także jeden z wariantów samego tego rasizmu, tak samo przemilczane jest, że wybawienie Żydów ode złego w postaci emigracji do Izraela odbywa się czyimś kosztem. I to akurat kosztem ludu, który nie miał w stosunku do Żydów nic na sumieniu. (Sam pomysł, że we krwi można przez kilka tysiącleci nosić prawo do jakiejś ziemi, prawo, które przeważa nad prawem rodzin, które tam żyją i tę ziemię uprawiają od pokoleń, jest rasistowski par excellence, nawet gdyby entogenetyczna ciągłość między starożytnymi mieszkańcami Palestyny a współczesnymi Żydami nie była zupełną fikcją).

Palestyńczycy są najzupełniej nieobecni w zebranych tam materiałach i relacjach o emigracji do Izraela, nie ma po nich dosłownie żadnego śladu. Niczym w starych fantazjach ojców syjonizmu, ta ziemia była, w oczach twórców wystawy, „ziemią bez ludu” i czekała sobie pusta na żydowski „lud bez ziemi”. Ponieważ nieobecni są Palestyńczycy, można też było wymazać całą przemoc im zadawaną od samych narodzin Państwa Izrael, najpierw w wojnie, w której rodzący się Izrael zagarnął znacznie więcej niż i tak już skandalicznie niesprawiedliwy (na korzyść „Państwa Żydowskiego”) podział mandatowej Palestyny przez ONZ, w czystce etnicznej setek tysięcy Palestyńczyków w toku tej wojny, a potem w całym szeregu kolejnych najeźdźczych wojen i w nielegalnej okupacji Zachodniego Brzegu Jordanu i Gazy, która trwa do dzisiaj.

Ile rodzin Polaków pochodzenia żydowskiego, które wyjechały do Izraela, otrzymało od izraelskiego rządu materialne wsparcie, by osiedlić się na ziemi zagrabionej w toku tej przemocy rodzinom palestyńskim? Ilu palestyńskich cywilów członkowie tych rodzin zastrzelili, odbywając obowiązkową służbę wojskową w Cahalu? Ile z tych rodzin utrzymuje się z pracy w dziedzinach izraelskiej gospodarki bezpośrednio powiąznych z okupacją Zachodniego Brzegu Jordanu i Gazy (od uprawy zagrabionej ziemi, przez przemysł zbrojeniowy i technologie bezpieczeństwa, po różnego rodzaju usługi świadczone armii i instytucjom utrzymującym „porządek” okupacyjny)? Ale takich pytań oczekiwać można by tylko od placowki prawdziwie historycznej, podczas gdy Polin jest raczej świątynią żydowskiej „pamięci”.

***

Polin (21)

Cofnijmy się trochę i przyjrzyjmy wystawie z niejakiego oddalenia, by zebrać jej przekaz „do kupy”, jako swego rodzaju całościowy „łuk narracyjny”. Żeby to dobrze zrobić, warto się cofnąć na tyle, by objąć wzrokiem wystawę wraz z tym co ją poprzedza, z nastrojem, w jaki wrzucony jest zwiedzający, kiedy kieruje się do kolejki do wejścia na wystawę i musi w tej kolejce swoje odstać. Ściany wokół niego wyginają się jak fale. W prezentacji na stronie internetowej muzeum architekt Mahlamäki mówi o wyrwie, jaką eksterminacja polskich Żydów stanowi w ich tysiącletniej historii na tych ziemiach, więc można by pomyśleć, że właśnie o wyrwę chodzi. Ale o ile z zewnątrz to, co wcina się w zwartą bryłę muzeum w dość nieregularny sposób, rzeczywiście można czytać jako wyrwę, to bynajmniej nie wygląda tak już w środku. To są fale i skojarzenie, jakiemu trudno się oprzeć, to rozstępujące się fale Morza Czerwonego, dzięki którym Żydzi uciekają w Księdze Wyjścia z Egiptu.

Ponieważ odstawszy swoje pomiędzy tymi rozstępującymi się falami Morza Czerwonego, zwiedzający przechodzi w końcu do pierwszej sali wystawy, w której historia polskich Żydów zaczyna się od ich przybycia do pokrytego kniejami kraju, w rezultacie budowane jest wrażenie organicznej ciągłości między polskimi Żydami a starożytnymi plemionami, które jakoby uciekły z Egiptu. Żydowska tożsamość staje się w ten sposób tożsamością rozumianą esencjalistycznie, „rasowo”, zamiast jako fenomen z porządku transmisji kulturowej, a więc „pozaorganicznej”. To ma sens mniej więcej taki, jakby wystawę o historii Polaków zacząć od katakumb, w których ukrywali się przed prześladowaniami pierwsi chrześcijanie. Przykład ten pokazuje, że te same formy dyskursu tożsamościowego, które w odniesieniu lub wykonaniu jakiejkolwiek innej grupy, jakiegokolwiek innego zbiorowego podmiotu tożsamościowego, zostałyby przyjęte z konsternacją lub śmiechem, i spotkałyby się dziś z odruchową i zasłużoną krytyką przynajmniej z lewej strony spektrum ideologicznego, przechodzą niezauważone, kiedy mowa o jest o Żydach, bądź kiedy Żydzi opowiadają o sobie. Anything goes.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Wróćmy do wystawy. Kiedy pomost organicznej ciągłości między wyznawcami Jahwe, którzy pod wodzą Mojżesza uciekli z Egiptu, a Żydami, którzy w średniowieczu przybyli do Polski (w domyśle: po wielowiekowej tułaczce przez prześladujący ich świat chrześcijański), jest już przerzucony, widzimy, jak Żydzi trafili w tym pokrytym kniejami królestwie pod wyjątkową w skali europejskiej opiekę gwarantujących ich ochronę rozmaitymi dekretami monarchów.

To też jest zresztą mit, tym razem specyficznie polski – że status Żydów w średniowiecznej Polsce był wyjątkowy. Benbassa podkreśla, że Żydzi byli w średniowieczu raczej uprzywilejowaną mniejszością, która prosperowała w warunkach de facto sojuszu z klasami panującymi, przez wieki objęta w większości królestw i księstw feudalnej Europy różnymi ochronnymi dekretami panujących. To właśnie to uprzywilejowane położenie i przychylność dworów panujących wystawiały ich na akty przemocy, gdy dochodziło do tąpnięć lub dramatycznych przesunięć w kręgach władzy, pomiędzy różnymi siłami politycznymi w obrębie klas panujących, itd.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

W opowieści, którą nam snuje wystawa, okres spokoju pod opieką monarchów dobiega jednak i w Polsce końca. Również i tutaj dosięga Żydów odwieczna nienawiść chrześcijanskiego świata, która ciągnie się przez wieki łańcuchem przemocy. Ten łańcuch przemocy eksploduje w końcu hitlerowskim ludobójstwem europejskich, w tym polskich Żydów, przedstawionym jednak według emocjonalnych, antyintelektualnych przykazań religii „pamięci Holokaustu”. Ale po tym kulminacyjnym punkcie przychodzi wreszcie dziejowe zbawienie, choć niektórzy jego nadejście przyjęli w pełni do wiadomości dopiero w roku 1968. Tym zbawieniem jest „Państwo Żydowskie” powołane na „ziemi bez ludu” dla „ludu bez ziemi”. Żydzi tym samym mogą powrócić tam, dokąd kiedyś zaprowadził ich Mojżesz.

***

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin zmusza do postawienia całego szeregu pytań, których lewica w Polsce w swojej większości wydaje się zadawać niezdolna, zafiksowana na historycznym wyobrażeniu Żydów jako szczególnie uprzywilejowanej dyskursywnie ofiary i intelektualnie sparaliżowana poczuciem, że polska kultura i polskie społeczeństwo nigdy wystarczająco nie rozliczyły się z historią swojego antysemityzmu. Rzeczywiście się nie rozliczyły. Ale to poczucie powoduje, że pojawienie się takiej placówki jak Polin jest w środowiskach lewicowych przyjmowane niemal odruchowo w kategoriach nadrabiania tego rodzaju historycznych zaległości i emancypacji długo tłumionego żydowskiego żywiołu od tysiąca lat stanowiącego część polskiej kultury, który wreszcie odzyskuje należne mu miejsce. Czy jednak emancypacyjne i uniwersalistyczne intencje tak rozumujących osób nie zostają cynicznie przechwycone i de facto zaciągnięte na służbę wyjątkowo agresywnego partykularyzmu?

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Kiedy centralna wystawa takiego muzeum stanowi raczej utkane z mitów symulakrum, niż opowieść z porządku historii rozumianej jako nauka stawiająca pewne wymagania krytyczne, należy mieć odwagę zadać pytanie, które we Francji zadali Alain Badiou i Eric Hazan[8], a w Stanach Zjednoczonych Norman Finkelstein[9]: czy rzeczywiście o historię i rozliczenia z nią w tym wszystkim chodzi, czy może raczej o całkiem współczesne stawki propagandowe, współczesne interesy i legitymizowanie jak najbardziej współczesnych stosunków władzy? Np. o konstruowanie i podtrzymywanie wizerunku Żydów jako wiecznej ofiary, ofiary nad ofiarami, której cierpienie w negatywnym sacrum Holokaustu zyskało ostatecznie status świętszego niż jakiekolwiek inne ludzkie cierpienie – po to, żeby za pomocą pacyfikującej emocjonalnej siły takiego przekazu przesłaniać współczesną rzeczywistość bezwzględnej rasistowskiej przemocy Państwa Izrael w stosunku do ludności palestyńskiej i do jego arabskich sąsiadów? Państwa Izrael, które rości sobie tytuł do reprezentowania wszystkich Żydów, i bezkrytyczna identyfikacja z którym stanowi, jak zauważa Shlomo Sand[10], kluczowy element tożsamości dla rosnących rzesz Żydów w diasporze, którzy tą identyfikacją zastępują utratę więzi z realnie przeżywaną praktyką religijną judaizmu. Ta bezkrytyczna identyfikacja potrafi przejawiać się bardzo agresywnie – np. doprowadzeniem do kryminalizacji solidarności z Palestyńczykami (we Francji).

Czy nasz opór przed przykładaniem do żydowskich dyskursów tożsamościowych tej samej krytycznej miary, jakiej nie wahalibyśmy się stosować w stosunku do żadnego innego zbiorowego podmiotu, ma jakieś lepsze uzasadnienie, niż specjalna taryfa ulgowa przyznawana „szczególnie prześladowanej i dyskryminowanej mniejszości”? Bo teza, że Żydzi są dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku, szczególnie w Europie prześladowaną i dyskryminowaną mniejszością, jest po prostu niepoważna. Są dziś w Europie mniejszości dyskryminowane, a nawet prześladowane: społeczności muzułmańskie, Romowie, afrykańscy i azjatyccy sans papiers, by wymienić tylko kilka. Ale Żydzi z całą pewnością nie są jedną z nich. Czy ten opór nie jest w takim razie w gruncie rzeczy sam w sobie antysemicki, bo oparty na milczącym założeniu, że Żydów coś esencjalnie odróżnia i dzieli od reszty ludzkości, w związku z czym w stosunku do nich zawieszamy stadardy intelektualne (ale również etyczne, polityczne) obowiązujące w każdym innym kontekście?

Kolejne ważne pytanie, to czy takie realizacje jak muzeum Polin ze swą wystawą stałą (ale też np. nagły, dziesięć lat temu jeszcze zupełnie niewyobrażalny, wysyp polskich filmów o antysemityzmie i judeocydzie 1942-45) są faktycznie wyłomem w prawicowej narracji, która zajmuje hegemoniczne miejsce w polskim dyskursie publicznym i we współczesnej polskiej kulturze (jak odruchowo chciałaby to widzieć lewica)? Czy może są manifestacją zupełnie innego procesu: nadrabiania przez polską prawicę, która nic przecież w jakiś widoczny sposób nie traci ze swej hegemonicznej pozycji, ideologicznych zaległości w stosunku do prawicy na Zachodzie? A więc stanowią próbę włączenia w tę prawicową hegemonię, zgrania z nią czegoś, co już od dawna jest doskonale zintegrowaną częścią ideologii prawicowej (w tym jej szczepów otwarcie rasistowskich) we Francji, Wielkiej Brytanii, USA i wielu innych krajach: tego, co Ivan Segré nazwał „reakcją filosemicką”[11]? Zachodnia prawica, wpatrzona z podziwem w to, jak Państwo Izrael „radzi sobie z Arabami”, dawno już zamknęła niedobitki antysemitów starej szkoły wciąż (ku jej własnemu dyskomfortowi) obecne w jej szeregach w domenie folkloru forów internetowych, żeby tam się wyżywały z dala od prawdziwej polityki, aż do samotnej śmierci przed zaplutym monitorem.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Przypisy

[1] Wyd. polskie: Shlomo Sand, Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?, przeł. Hanna Zbonikowska-Bernatowicz, Warszawa: Dialog 2014.

[2] Shlomo Sand, The Invention of the Jewish People, przeł. (na ang.) Yael Lotan, London – New York: Verso: 2010, s. 210-250. Cytuję na podstawie wydania angielskiego, bo tym dysponuję.

[3] Sh. Sand, The Invention…, s. 167.

[4] Cytuję na podstawie wydania angielskiego. Esther Benbassa: Suffering as Identity: The Jewish Paradigm, przeł. G. M. Goshgarian, London – New York: Verso 2010, s. 48.

[5] Wydanie francuskie: Esther Benbassa, La Souffrance comme identité, Paris : Fayard 2007.

[6] E. Benbassa, Suffering…, s. 42.

[7] E. Benbassa, Suffering…, s. 39-40.

[8] Alain Badiou, Eric Hazan, L’antisémitisme partout – Aujord’hui en France, Paris: La Fabrique 2011.

[9] Norman G. Finkelstein, The Holocaust Industry: Reflections on the Exploitation of Jewish Suffering, London – New York: Verso: 2000.

[10] Shlomo Sand, How I Stopped Being a Jew?, przeł. (na ang.) David Fernbach, London – New York: Verso 2014, s. 93 i in. Wydane już również po polsku przez Wydawnictwo Akademickie Dialog.

[11] Ivan Segré, La Réaction philosémite ou la trahison des clercs, Fécamp : Nouvelles Editions Lignes 2009.

Jarosław Pietrzak

Więcej zdjęć z muzeum Polin na moim fotoblogu Surface and Matter.

Kazimierz Malewicz suprematyzm

Malewicz w Tate Modern

Londyńskiej galerii Tate Modern można postawić wiele zarzutów i niejedno mieć za złe. Tate jest jedną z tych wielkich, wpływowych na skalę światową instytucji kulturalnych Wielkiej Brytanii, w której problem uzależnienia współczesnego „pola sztuki” od wielkiego biznesu (od „pola władzy ekonomicznej”) jest szczególnie widoczny. Nie jest to nowy proces; w tę stronę popchnęła te instytucje Margaret Thatcher i cięcia, jakimi jej rząd uderzył w ich publiczne finansowanie. Thatcher była kulturalną ignorantką i nienawidziła wszystkiego, co funkcjonowałoby poza „wolnym” rynkiem, w publicznie finansowanej przestrzeni publicznej. Ale także, jak zauważył kiedyś Hanif Kureishi, szczerze nienawidziła sztuki za możliwości ekspresji, jakie oferuje krytyce społecznej, strategiom politycznego niezadowolenia, gniewu i oporu. Instytucje w rodzaju Tate Modern od tamtego czasu rozwijały i pogłębiały swoje ekonomiczne kontakty ze sponsorami z kręgów wielkiego biznesu i wielkiego kapitału, w tym moralnie najbardziej podejrzanych biznesów, takich jak korporacje naftowe czy organizacje przestępcze – przepraszam – finansowe City of London. Dzięki uzyskiwanym w ten sposób coraz większym środkom współtworzyły też kolejny problem: przekształcenie współczesnego rynku sztuki w irracjonalne, zupełnie obłąkane kasyno, w którym zwłoki rekinów w formalinie i dziesiątki regałów z lekarstwami podpisane nazwiskiem Damiena Hirsta zgarniają wielomilionowe jackpoty, kolosalne pieniądze cyrkulują w wąskim kręgu wylosowanych przez rynek twórców i galerii, ale sytuacja ekonomiczna przeciętnego twórcy z roku na rok jest coraz bardziej niestabilna i zagrożona, bo zwycięzcy biorą wszystko.

Tate sama temu wszystkiemu, oczywiście, winna nie jest, i trzeba jej przyznać, że podejmuje starania, by uzyskać tych grzechów odpuszczenie. Na przykład organizuje wspaniałe wystawy retrospektywne, które dzięki możliwościom tak silnej instytucji są w stanie zgromadzić kompletny przegląd twórczości artysty i czasami po prostu nie mają sobie równych. Wystawy Joana Miró, Gerharda Richtera, Yayoi Kusamy czy Alighiero Boettiego to były przeżycia, których się nie zapomina.

Jakby tęskniąc skrycie za logiką inną niż ta, którą narzuca totalitarna władza über-rynku, Tate Modern szczególną sympatią, jeśli chodzi o organizowanie retrospektyw, wydaje się darzyć twórców o orientacji jasno lewicowej. Tak jest z dobiegającą już końca retrospektywą Kazimierza Malewicza, która bez wątpienia należy do tych wystaw, które na długo pozostaną w pamięci.

*****

Fabryka obala dwóch poprzednich mówców i mówi: „Stworzę od nowa świat i jego ciało, przekształcę świadomość człowieka, uczynię człowieka wszechobecnym, mocą znajomości wszystkich tych doskonałości, które są we mnie, a świat będzie we mnie wcielony […] Ja będę tym, który wie wszystko, ja będę Bogiem, Bogiem jedynym, który zna wszystkie sprawy wszechświata. Wszystkie żywioły Natury razem we mnie będą zebrane, i będę wiecznością. Dam człowiekowi dar wzroku, słuchu, mowy w całej wielości przestrzeni, zrekonstruuję mechanikę jego ciała podług doskonałych wzorów. Ludzką wolę mieć będę jako składnik mojego własnego płynnego funkcjonowania, zaabsorbuję moc wiatru, wody, ognia i atmosfery, uczynię je wszystkie wyłączną własnością człowieka. A kiedy wszystko powiedziane już będzie i zrobione, cały ten świat, będący dotąd tylko nieudanym technicznym eksperymentem Boga, zostanie przeze mnie przebudowany i stanie się dobry”. Cóż to więc przemawia do nas w tak śmiały sposób ustami Fabryki? To sam Bóg wykrzykuje przez usta Fabryki.

Kazimierz Malewicz (Bóg nie został obalony, teza 30, Witebsk 1920, wyd. 1922)[1]

 

Malewicz jest jednym z tych artystów, których jakąś znajomość posiada każdy człowiek z minimum edukacji humanistycznej i kulturalnej, ale którzy jednocześnie w świadomości wielu istnieją głównie w połączeniu z jakimś wąskim wycinkiem dorobku, jeżeli nie po prostu z jednym najsłynniejszym dziełem. W przypadku Malewicza – jest to malarstwo suprematystyczne lub czasem po prostu sam najbardziej definitywny Czarny kwadrat na białym tle (z których pierwszy, bo było ich potem jeszcze kilka, różnych rozmiarów i o różnym stosunku kwadratu do tła, namalowany został w 1915). Olbrzymią zasługą wystawy jest właśnie przypomnienie i zebranie w jednym miejscu „całości” Malewicza. Jest to całość niezwykle burzliwa: życie artysty z ogromnego lecz peryferyjnego kraju, który w 1917 roku wywrócił historię do góry nogami i stał się jednym z politycznych centrów świata, wygląda w niej jak swego rodzaju podróż w czasie: przyspieszona podróż przez wszystkie stawki nowoczesności, w każdym razie wszystkie „dotamtychczasowe” jej stawki.

1078

 

 

Malewicz urodził się na cztery lata przed śmiercią Karola Marksa, w Kijowie, według obowiązującego wówczas w Rosji kalendarza – 11 lutego 1879 roku, jako pierwszy z czternaściorga dzieci w polskiej rodzinie. Jego polską tożsamość kulturową podkreślało łatwo w Rosji rozpoznawane jako katolickie imię Kazimierz. Jako przedstawiciel mniejszości jednocześnie etnicznej i religijnej, nie mającej wówczas nigdzie w Europie własnego państwa narodowego, w młodości Malewicz pragnął przede wszystkim wyemancypować się z ograniczeń takiej tożsamościowej przynależności: pragnął stać się artystą nie-mniejszościowym, w pełni i prawomocnie rosyjskim. Pragnął to osiągnąć włączając się w tematyczne kręgi rosyjskiego malarstwa figuratywnego. To – „zostać artystą rosyjskim”[2] – mu się w pewnym sensie udało: jego nazwisko jest dziś na całym świecie zapisywane zawsze w transliteracji z rosyjskiego.

Ale „zostać artystą rosyjskim” to był tylko nieśmiały początek gorączkowych ambicji, aspiracji i poszukiwań Malewicza. Odkąd w 1906 przeniósł się (z Kurska, dokąd jego rodzina przeprowadziła się z Kijowa w 1896) do Moskwy, znalazł się w kosmopolitycznym artystycznym środowisku z dostępem do wielkich kolekcji nowoczesnej zachodniej sztuki (zbiory Siergieja Szczukina i Iwana Morozowa dawały ogląd historii francuskiego malarstwa od impresjonizmu do kubizmu). Malewicz wchodził w gorączkowy dialog z tym wszystkim, czego się stopniowo uczył o sztuce modernistycznej i o ideach, z którymi ta sztuka rezonowała i do których nawiązywała. Przeszedł w swojej twórczości etapy od symbolizmu i impresjonizmu po kubofuturyzm, przyswajając i filtrując przez siebie kluczowe style i nurty nowoczesnego malarstwa. Zanim wystąpił ze swoimi kompozycjami suprematystycznymi, nauczył się malować na wszystkie inne kluczowe sposoby do tamtej pory wypracowane w nowoczesnej gorączce zachodnioeuropejskiego pola sztuki. Wystawa w Tate Modern składa się z sal kapitalnie reprezentujących poszczególne etapy tego procesu. Przemierzywszy w przyspieszonym tempie wspólną drogę starszych zachodnich kolegów po fachu, postanowił ich wyprzedzić, zapoczątkowując to, co sam nazwał malarstwem suprematystycznym (kompozycje prostych figur geometrycznych i linii w ograniczonej liczbie barw).

Malewicz nie posiadał gruntownego wykształcenia humanistycznego, był jednak niezwykle chłonny na wszystko, z czym spotykał się w kontaktach i rozmowach z twórcami i intelektualistami prowadzącymi własne poszukiwania w innych dziedzinach kultury. Pierwsze eksperymenty Malewicza z malarstwem posługującym się abstrakcyjnymi, niefiguratywnymi motywami zainspirowane były jego kontaktami z poetami futurystycznymi i ich zabawami słowotwórczymi. W Tate można zobaczyć projekty a także zapis filmowy jednej z inscenizacji futurystycznej opery Zwycięstwo nad Słońcem, skomponowanej przez Michaiła Matiuszyna, z librettem Aleksieja Kruczenycha, do której scenografię i kostiumy stworzył Malewicz.

suprematism-1915-7

Malewicz, jaki wyłania się z wystawy w Tate Modern, to artysta zaangażowany w wyścig „izmów” wysokiego modernizmu ze względu na specyficzne, autonomiczne stawki pola produkcji kulturowej i osiągnięcie wśród nich „zasłużonego”, wysokiego miejsca (być może stąd właśnie zdarzało mu się antydatowanie niektórych obrazów: żeby wykazać jak bardzo wyprzedzał współczesnych?) – ale bynajmniej nie tylko ze względu na nie. Przede wszystkim ze względu na najwyższe stawki nowoczesności i centralne obietnice Oświecenia, te leżące w i odnoszące się do porządku rzeczywistości społecznej.

Owszem, w samym Malewicza rozumieniu stworzonego i nazwanego przez siebie (a potem przez siebie propagowanego w instytucjach artystycznych) suprematyzmu, tkwi niewątpliwy element może niekoniecznie arogancji, ale na pewno przekonania o własnej wielkości. Dialektyczny proces rozwoju sztuki nowoczesnej w diagramach i tabelach przygotowywanych na potrzeby dydaktyczne na zajęcia ze studentami (są na wystawie) Malewicz ukazywał tak, by suprematyzm był rozumiany jako swego rodzaju zwieńczenie i punkt właściwie docelowy sztuki modernistycznej. Cały proces dydaktyczny witebskiego Unowisu polegał na kształceniu młodych artystów poprzez kolejne style modernizmu aż do suprematyzmu, jako przedstawiciele którego mieli oni opuścić szkołę i z czarnymi kwadratami na sztandarach wkroczyć na scenę ideologiczną okresu komunizmu wojennego. W tym sensie sama nazwa suprematyzmu ma coś na kształt drugiego znaczenia: Malewicz mówił o supremacji (czyli dominacji) czystego wrażenia estetycznego nad zadaniem przedstawiania jakichkoliwiek form zaczerpniętych ze świata realnego, ale z tych wszystkich jego tabeli i wykresów można odnieść usprawiedliwione wrażenie, że dominacja nad innymi nurtami w sztuce, status kulminacji, punktu szczytowego w całej historii sztuki Zachodu, też mu się nieśmiało, a może całkiem śmiało, roił.

suprematism-1915-3

Ale Malewicz myślał o sztuce nowoczesnej jako o części procesu emancypacyjnego ludzkości, walki o ludzką emancypację. Dialektyka „izmów” sztuki wysokiego modernizmu była dla niego drogą w poszukiwaniu tego celu. T.J. Clark w poświęconym Witebskowi doby komunizmu wojennego rozdziale[3] swoich epizodów z historii artystycznego modernizmu doskonale odmalowuje atmosferę okresu, w którym zaangażowani w projekt rewolucyjny intelektualiści i artyści, w tym Malewicz i jego uczniowie (jak El Lissitzky) wierzyli, że utopia wyzwolenia ludzkości z eksploatacji i przemocy społeczeństwa klasowego naprawdę jest już za zakrętem historii, wykuwana w chaosie pierwszych lat po Rewolucji. To było środowisko, w którym gorąco zaangażowany w ideę komunizmu Malewicz naprawdę mógł na poważnie wierzyć, że historia rozumiana jako dzieje walki o emancypację ludzkości, jako historia walki klas, dobiegnie wkrótce końca. To znaczy osiągnie spełnienie. Malewicz spodziewał się więc, że w tym samym procesie swoje zwieńczenie i swego rodzaju „rozwiązanie” osiąga również historia sztuki.

Rewolucyjny, emancypacypacyjny wymiar suprematyzmu leżał dla jego twórcy w potencjale stworzenia nowego, dynamicznego języka wizualnego, który zamiast na klasowej dystynkcji wyrafinowanych form odwołujących się do – mówiąc późniejszym językiem Pierre’a Bourdieu – kapitału kulturalnego odbiorców uprzywilejowanych na tyle, by przymiotami tego kapitału się szczycić, odwoływał się do prostych, elementarnych, egalitarnych form wizualnych: czytelnych figur geometrycznych, linii i kilku, a czasem nawet tylko jednego (w obrazach malowanych „biało na białym”) koloru. Ale było w tym też coś jeszcze, coś, co dzisiaj skłaniałoby nas nawet do lektury przez pryzmat myśli postsekularnej.

Dla Malewicza Czarny kwadrat zawierał w sobie wszystkie inne formy i barwy. Nie tylko w przenośni. Kuratorzy i historycy informują, że pod powierzchnią pierwszego kwadratu, tego z 1915, znajduje się bardziej złożona kompozycja, dopiero w ostatecznej wersji sprowadzona do słynnego czworokąta (w rzeczywistości nie jest to, wbrew tytułowi, doskonały kwadrat). Czarny kwadrat proponował formę, która zawarła w sobie wszystkie inne dotychczasowe (społeczne) formy i je przekroczyła proponując formę uniwersalną. Czarny kwadrat otwierał swego rodzaju okno na post-rewolucyjne społeczeństwo przyszłości, wolne społeczeństwo, które z chaosu Rewolucji miało się wyłonić; społeczeństwo, w którym wszystko było jeszcze możliwe i „do zrobienia”.

Ale Czarny kwadrat to też swego rodzaju świecki, rewolucyjny „Duch Święty”.

Malewicz był świetnym kuratorem swojej własnej twórczości[4]. Pierwsza wystawa, na której publicznie zaprezentował, wraz z innymi obrazami suprematystycznymi, swój Czarny kwadrat na białym tle (zatytułowana Ostatnia futurystyczna wystawa malarstwa 0,10, grudzień 1915 – styczeń 1916), ulokowała najsłynniejsze dzieło suprematyzmu pod sufitem w lewym górnym rogu pomieszczenia, w miejscu, które kojarzy się w Rosji z tym, gdzie w tradycyjnych prawosławnych domostwach wiesza się ikonę (układ przestrzenny tej słynnej wystawy został w jednej z sal Tate Modern odtworzony). Czarny kwadrat byłby więc czymś niemal sakralnym, czy może bałwochwalczym zamachem na kody religijne? A może właśnie „Duchem Świętym” w materialistycznym sensie, w jakim dziś reinterpretują dziedzictwo chrześcijańskie (jako wciąż warte obrony z lewicowego punktu widzenia) filozofowie tacy jak Alain Badiou i Slavoj Žižek, czy nawet Terry Eagleton? Duch Święty jako, powiedzmy, uniwersalna wspólnota wszystkich ludzi – „Fabryka” w witebskich pismach Malewicza – która bierze swój zbiorowy los w swoje kolektywne ręce, decyduje się na odwagę wspólnego, politycznego kształtowania swojej własnej przyszłości i świata, w którym razem żyje. Niepewność i groza, ale i spektakularne możliwości, jakie ta odwaga otwiera – na to wszystko oknem jest Czarny kwadrat. (To takie, „metafizyczne” poniekąd podejście do problematyki rewolucji społecznej w sztuce spowoduje później, już po przejęciu władzy w ZSRR przez Stalina, formułowane przez wrogów Malewicza oskarżenia, że prowadzi on „sponsorowany przez państwo klasztor”.)

Ale w pewnym momencie, w geście jeszcze jednej radykalnej konkluzji i kolejnego intelektualnego cięcia Malewicz doszedł do wniosku, że czy to królewskie, czy mieszczańskie portrety, czy też suprematystyczne trójkąty, koła i kwadraty, malarstwo jako takie – malarstwo w ogóle – jest częścią społeczeństwa klasowego; częścią rzeczywistości, w której uprzywilejowane klasy społeczne żyją z ucisku większości i z tego, co wycisną z tego ucisku, stać je na wieszanie sobie na ścianach obrazów lub spędzanie czasu wolnego w galeriach malarstwa. Malarstwo jest więc częścią takiego społeczeństwa, o jakiego zniesienie przecież w Rewolucji chodzi. „Malarstwo umarło, jak stary porządek, ponieważ było jego organiczną częścią”, zadeklarował już w 1919. Malewicz na całe lata porzucił właściwie malarstwo, poświęcając się między innymi nauczaniu, pisaniu (między innymi o tym, że trójkąty i kwadraty, zamiast płócien, pokrywać powinny kadłuby i skrzydła samolotów, ówczesnych symboli nowoczesności) oraz „architektonom”, tym dziwnym niby-modelom architektonicznym, poszukującym dla suprematystycznej estetyki bardziej praktycznych zastosowań, choć co do praktycznych możliwości realizacji większości z tych modeli jako budowli miewano więcej niż wątpliwości.

***

Powrót Malewicza w późnym okresie twórczości – w okresie stabilizacji „panowania” Stalina na Kremlu – do malarstwa figuratywnego (od roku 1927 do śmierci w 1935), bywa często, dość odruchowo, interpretowany jako ugięcie się artysty pod ciężarem ideologicznych i estetycznych dekretów stalinowskiego socrealizmu, z punktu widzenia których eksperymenty kulturalne okresu Rewolucji i lat 20. XX wieku były niebezpiecznym formalistycznym odchyleniem. W poświęconym temu okresowi w twórczości Malewicza eseju pomieszczonym w towarzyszącym wystawie książkowym katalogu Evgenia Petrova[5] słusznie broni tych obrazów przed powierzchownym ocenianiem ich w ten sposób. Niektóre obrazy z tego okresu są naprawdę bardzo piękne (mój ulubiony: Trzy postacie z 1928) i zbywanie ich jako przejawu kapitulacji wobec oczekiwań socrealizmu jest wyrazem albo złej woli, albo intelektualnego lenistwa. I nie chodzi wcale o to, że sąsiedztwo z socrealizmem automatycznie dyskwalifikowałoby jakąkolwiek twórczość – Agata Pyzik w swojej wydanej niedawno książce zaproponowała błyskotliwą i intrygującą obronę socrealizmu[6], po której nic nie jest już w tej sprawie takie samo. Chodzi raczej o to, że oprócz tego, iż niektóre z nich przedstawiają chłopów i robotników, estetycznie nic w nich nie przypomina malarstwa socrealistycznego. Petrova popełnia jednak w swoim eseju inny błąd, dość pospolity wśród intelektualistów wschodniej części Europy, polegający na wczytywaniu w dzieło na siłę religii i na dodatek rozumieniu tam tej rzekomej religii jako szlachetnej formy wewnętrznego, osobistego oporu wobec stalinizmu (a może w ogóle komunizmu). Na „dowód” Petrova wyciąga między innymi witebskie pisma Malewicza z okresu pracy w Unowisie. Choć na przemian z „Fabryką” pojawia się tam i „Bóg” (wraz ze „Sztuką”, „Kościołem”, itd.), za „Bogiem” u Malewicza, gorąco przywiązanego do Rewolucji, nie stoi nic, pod czym podpisałby się statystycznie prawdopodobny ksiądz czy pop. Jeżeli już, stanowią one sugerowaną przeze mnie wcześniej swego rodzaju Malewicza „intuicję postsekularną”, przeczucie antropologicznego podobieństwa w sposobie, w jaki człowiek odczuwa objawienie religijne i zaangażowanie polityczne.

self-portrait-1933

Z powrotu Malewicza do malarstwa figuratywnego ja wyczytałbym natomiast kilka innych rzeczy. Wpływ nie tyle socrealizmu, co powrotu kosmopolitycznego humanizmu jako nadającego ton radzieckiej kulturze lat 30. XX wieku[7]. Zrozumienie, że wraz z tym, co wyłoniło się z Rewolucji Październikowej (w pewnym momencie: stalinizm) historia bynajmniej nie dobiegła jeszcze końca, w tym końca nie dobiegła historia klasowej niesprawiedliwości i walki z tą niesprawiedliwością, a więc historia walki o emancypację ludzką. Zrozumienie, wraz z którym przyszła i swego rodzaju pokora, także wobec faktu, że sztuka operująca abstrakcyjnymi figurami, na której też, jak się okazało, wcale nie zamknęła się historia sztuki, jest być może znacznie bardziej niezrozumiała i niedostępna, a więc też znacznie mniej komunikatywna, niż się Malewiczowi oraz jego kolegom i uczniom wydawało w okresie najintensywniejszej gorączki suprematyzmu. Jeżeli można tu mówić o Malewicza kapitulacji, to nie wobec estetycznych dekretów Kremla. Tym, co skapitulowało, skuliło ogon, były Malewicza własne, wcześniejsze – jasne już było, że przesadzone – wyobrażenia, że „skok ludzkości z Królestwa Konieczności do Królestwa Wolności” już się dokonuje, jeszcze tylko czekamy na lądowanie u celu. Przy tym wszystkim: jednoczesna tęsknota za wizualnym językiem zdolnym wyrażać abstrakcyjne idee. Tęknota odbijająca się w tajemniczych gestach dłoni, które niczym znaki jakiegoś nieznanego migowego języka, gestykulacyjnego szyfru czy orientalnego tańca, wykonuje wiele portretowanych przez późnego Malewicza postaci, w tym on sam na swoim słynnym autoportrecie z 1933; także w dziwnie „średniowiecznych” czy „renesansowych”, jakby pochodzących z innego kontekstu, kompozycjach i szatach przedstawianych współczesnych postaci.

Zza tamtej z kolei tęsknoty zerka czasem jeszcze jedna, z nią związana, ale jednak osobna w swojej specyfice: za tym momentem, kiedy nic nie było jeszcze przesądzone, kiedy przesądzony nie był jeszcze dryf w stronę stalinizmu; kiedy wszystko (a więc wolność i równość wszystkich ludzi, wolność z okowów społeczeństwa klasowego) było jeszcze możliwe. Na znak tej tęsknoty wiele z tych późnych obrazów w funkcji sygnatury zamiast nazwiska twórcy nosi mały czarny kwadracik z białą ramką, umieszczony gdzieś w dolnym rogu.

Jarosław Pietrzak

Przypisy

[1] Cyt. za T.J. Clark, Farewell to an Idea: Episodes from a History of Modernism, 1999, s. 237.

[2] John Milner, Malevich: Becoming Russian, [w:] Malevich, red. Achim Borchardt-Hume, London: Tate Publishing 2014, s. 34-38.

[3] T.J. Clark, Farewell…, s. 225-297 (rozdział 5, God Is Not Cast Down).

[4] Christina Lodder, Malevich as Exhibition Maker, [w:] Malevich, s. 94-98.

[5] Evgenia Petrova, From Suprematism to Supranaturalism: Malevich’s Late Works, [w:] Malevich, s. 164-169.

[6] Agata Pyzik, Poor but Sexy: Culture Clashes in Europe East and West, Winchester-Washington: Zero Books 2014, s. 165-220.

[7] Por. Katerina Clark, Moscow, the Fourth Rome: Stalinism, Cosmopolitanism, and the Evolution of Soviet Culture, 1931-1941, Cambridge-London: Harvard University Press, 2011; Slavoj Žižek, W obronie przegranych spraw, przeł. Julian Kutyła, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2008, s. 203-252.

Londyn, 9 sierpnia 2014, demonstracja solidarności z Palestyną

Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami

O „prawie do obrony”

W czasie zawieszonej dopiero niedawno, trwającej 51 dni operacji Protective Edge szczególny wysiłek działaczy, aktywistów i komentatorów (intelektualistów i ekspertów od prawa międzynarodowego), aktywnie zaangażowanych w sprawę palestyńską włożony został w dekonstruowanie zwłaszcza jednego elementu propagandowego volapüku Izraela: wątku „prawa Izraela do obrony”. Noura Erakat, John Dugard, Richard Falk (on już od dawna), Seumas Milne, Tariq Ali – by wymienić kilka tylko nazwisk spośród tych wszystkich, którzy w obliczu kolejnej zbrodniczej ofensywy na bezbronną, przeludnioną i odciętą przez Izrael (i jego pomagierów w Egipcie) od świata enklawę nie ustają w wysiłkach, by wątek izraelskiego „prawa do obrony” nie mógł sobie już dłużej wygodnie leżeć w przestrzeni debaty i pozostawać z nami na prawach oczywistej oczywistości.

Nie ma w prawie międzynarodowym – podkreślają – czegoś takiego jak prawo mocarstwa okupującego w sposób militarny terytorium innego społeczeństwa do obrony przed znajdującą się pod jego okupacją ludnością, nie wspominając już o kuriozalnym koncepcie „obrony” przez zmasowany, zbrojny atak na okupowaną ludność i jej cywilną infrastrukturę.

Nie ma czegoś takiego. Pure and simple.

To ludność znajdująca się pod zbrojną okupacją obcego mocarstwa ma prawo do obrony, do stawiania oporu i do aktywnej walki z okupantem. Izrael nie ma prawa bronić się przed Palestyńczykami. To Palestyńczycy mają święte prawo bronić się przed Izraelem, w tym wystrzeliwując weń swoje prymitywne w porównaniu z supernowoczesną infrastrukturą Izraela rakiety. Jest to prawo nie tylko moralne. Jest to prawo w ścisłym sensie słowa ‘prawo’. Jego podstawą jest Deklaracja w sprawie przyznania niepodległości krajom i narodom kolonialnym (rezolucja Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych 1514 (XV) z 14 grudnia 1960 roku) oraz Czwarta Konwencja Genewska z 1949 r. (której Izrael jest stroną) i dwa jej protokoły dodatkowe z 1977 r. (których podpisania Izrael zawsze odmawiał, bo nigdy nie zamierzał się do nich stosować).

Fakt, że Izrael w roku 2005 wycofał swoje wojska z terytorium Strefy Gazy, nie wyłącza jej mieszkańców i ich legalnej reprezentacji, jaką stanowi Hamas, z tych definicji. Prawo międzynarodowe nie ma najmniejszych wątpliwości, że Gaza pozostaje pod izraelską okupacją; instytucje prawa międzynarodowego nie przestały nigdy Gazy określać mianem jednego z „Palestyńskich Terytoriów Okupowanych”. Izrael kontroluje bowiem granice i przejścia graniczne, wody przybrzeżne, przestrzeń powietrzną (w której bzyczą, zawsze gotowe do strzału, izraelskie drony) i elektromagnetyczną Gazy, kontroluje także ruch z i do Gazy, w tym wszystkie dostawy – towarów, surowców, energii, wody, pomocy medycznej i humanitarnej (z których większość konfiskuje).

Izrael wreszcie nie tylko nie ma w tym kontekście żadnego prawa do „samoobrony” – w stosunku do Terytoriów Okupowanych (znajdujących się pod okupacją od 1967 roku) i ich prawowitych mieszkańców nie ma w ogóle żadnych praw, ponieważ okupacja każdego skrawka ziemi, który leży poza granicami sprzed 1967 roku jest całkowicie nielegalna i odbywa się z pogwałceniem prawa międzynarodowego, w tym szeregu odnoszących się bezpośrednio do tej sytuacji rezolucji ONZ (w szczególności rezolucji 242 i 338, ustanawiających międzynarodowy konsensus prawny w tej kwestii). W stosunku do tych terytoriów, według prawa, Izrael ma tylko zobowiązania. Z których się nie wywiązuje.

„Izrael nie ma prawa się bronić. Ma jedynie obowiązek się wycofać [z Terytoriów Okupowanych]” – jak powiedział krótko i zwięźle niezastąpiony Seumas Milne z dziennika „The Guardian” na wielkiej demonstracji (największej propalestyńskiej demonstracji na Wyspach Brytyjskich), która miała miejsce w Londynie 9 sierpnia.

Być może skala energii, jaką w czasie najnowszej izraelskiej kampanii militarnej przemocy obrońcy sprawy palestyńskiej włożyli w adresowanie tej właśnie kwestii i wprowadzenie jej do mainstreamu – na znacznie większą skalę niż w czasie poprzednich dwóch ofensyw na Gazę (kiedy większą siłę przebicia miał wciąż problem proporcjonalności użytej siły i dyksusje na temat „kto naprawdę zaczął”) – ujawnia niekoniecznie jasne, ale narastające poczucie, że gra, jaka toczy się na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych, toczy się o najbardziej centralne stawki nowoczesności, w tym nowożytnej filozofii prawa, oraz o miejsce, jakie izraelskie harce z najbardziej fundamentalnymi kategoriami, włącznie z decydowaniem o tym, co i kiedy jest prawem, a co i kiedy nie jest, mają w kryzysie kapitalizmu jako systemu światowego. Miejsce zapowiadające w coraz bardziej niepokojący sposób przyszłość, która z celowników izraelskich dronów zdaje się zerkać na nas wszystkich z już całkiem niedaleka.

O prawie do porównań

Małgorzata Anna Maciejewska napisała kiedyś świetny tekst polemiczny, rozprawiała się w nim z histerykami, którzy agresywnymi spazmami (i rytualnymi oskarżeniami o antysemityzm) reagują na każde retoryczne porównanie zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości, które systematycznie popełnia Państwo Izrael, ze zbrodniami, które spotkały kiedyś między innymi europejskich Żydów ze strony nazistowskich Niemiec. „[P]orównanie nie jest stwierdzeniem tożsamości”, przypominała Maciejewska. Autorzy tacy jak Norman Finkelstein czy Esther Benbassa poddają miażdżącej krytyce kult absolutnej, quasi-sakralnej wyjątkowości Holokaustu, zabraniający racjonalnych analiz i umieszczania ludobójstwa Żydów („judeocyd” – nazwa zaproponowana kiedyś przez historyka Arno Mayera jest znacznie lepsza niż obciążone nadmiarem religijnego ładunku nazwy ‘Holokaust’ i ‘Shoah’) w jakimkolwiek kontekście historycznym, porównawczym, itp. Wskazują także na bezpośredni, organiczny i funkcjonalny związek tego kultu z ideologią Państwa Izrael, które buduje i instrumentalizuje religię „Pamięci Holokaustu”, by legitymizować swoje postępowanie w stosunku do Palestyńczyków (i mieszkańców sąsiednich krajów arabskich). To dzięki tej „świeckiej religii” Państwo Izrael cały czas wmawia światu, że jako rzekomy spadkobierca ofiar Holokaustu jest wciąż ofiarą, która się broni – podczas gdy od dnia swoich narodzin w roku 1948 raczej bezlitośnie atakuje. Roszcząc sobie (kontestowany) tytuł do reprezentowania wszystkich Żydów, wciąż maluje się na  bezbronną ofiarę, na tego chłopca z warszawskiego getta, z podniesionymi rękoma, który szuka ratunku przed widmem czającego się za rogiem sequelu z Holokaustu. Tymczasem w rzeczywistości Izrael urósł już do rangi jednej z dziesięciu największych potęg militarnych planety i jest mocarstwem atomowym.

Strach przed oskarżeniem o antysemityzm powoduje jednak, że nawet osoby krytyczne wobec okupacyjnej polityki Państwa Izrael, nawet orientacji mniej lub bardziej lewicowej, do dziś rutynowo ozdabiają swoje wypowiedzi całą ornatmentyką zapewnień, że nie porównują, że się odcinają od porównań, że to, że tamto. Powtarzają nawet za Hasbarą odwracające uwagę od istoty problemu ostrzeżenia przed antysemityzmem w szeregach krytyków Izraela, albo zastanawiają się, czy Palestyńczycy nie są trochę tym dla niektórych lewicowców, czym Tybetańczycy dla liberałów (czyli fiksacją i fantazą). A wracając do porównania z III Rzeszą, pukają się w głowę i pytają, czy Izrael wywołał wojnę światową i wymordował na niej dziesiątki milionów ludzi.

Cóż, III Rzesza w takim powiedzmy roku 1936 też jeszcze nie wywołała wojny światowej, a izraelskie zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości są już, mimo niewielkich rozmiarów  kraju-sprawcy, odpowiedzialne za dwie trzecie całej światowej populacji uchodźców. A ocenę systemów politycznych za pomocą liczenia trupów pozostawmy może specjalistom w tej domenie, „myślicielom” liberalnym; zadaniem lewicy powinna być raczej „krytyczna krytyka” czyli zaglądanie pod powierzchnię procesów społecznych i politycznych oraz analiza struktury rzeczywistości. Świadomi tego, jak żenującym zabiegiem retorycznym jest reductio ad Hitlerum, nie możemy jednocześnie dać się wspuścić w maliny: nie każde porównanie do III Rzeszy to reductio ad Hitlerum. Czasami bywa też i tak, że na to, by nie zadawać pytań o pewne podobieństwa, absolutnie nie możemy sobie już pozwolić.

Laboratoria strukturalnych kryzysów

Przypomnijmy więc dla porządku – bo to nie jest dziś wiedza potoczna, nawet na lewicy, która niejednokrotnie powtarza na ten temat liberalne majaki – czym pod powierzchnią był projekt polityczny III Rzeszy i jego kulminacja w postaci II wojny światowej i dokonanych w jej toku ludobójstw. Marksistowska wykładnia (Wallerstein, Neumann, Kendziorek, i wielu, wielu innych) idzie – w ogromnym skrócie – mniej więcej tak:

W latach 30. XX wieku kapitalizm był już od lat w długotrwałym, strukturalnym kryzysie. Poprzednie progi tego trwającego w sumie kilka dekad kryzysu wyznaczała I wojna światowa, a następnie Wielki Kryzys Gospodarczy. Taki długotrwały kryzys akumulacji nosi w ekonomii nazwę fazy B cyklu Kondratiewa. Kryzys był to tak głęboki, że zagrażał już nie tylko dalszej akumulacji kapitału (najważniejszy imperatyw racjonalności kapitalistycznej), ale nawet reprodukcji prostej już istniejącego kapitału. Niósł więc z sobą groźbę uderzenia w stan posiadania wielkiej burżuzazji i w jej klasowe panowanie. Częścią tego strukturalnego kryzysu było chylenie się pozycji Londynu jako dotychczasowego hegemona kapitalistycznej gospodarki-świata (hegemon to centrum nieproporcjonalnie dużych udziałów w globalnej akumulacji kapitału).

III Rzesza była projektem wielkiej niemieckiej burżuazji mającym na celu przejęcie przynajmniej części schedy po upadającym Imperium Brytyjskim, a także znalezienie takiego wyjścia ze strukturalnego kryzysu, które pozwoliłoby utrzymać stosunki własności i klasowe panowanie burżuazji. Agresywny nacjonalizm i rasizm były w tym projekcie mechanizmem mobilizowania niemieckiego społeczeństwa i odsuwania go od konkurencyjnego projektu wyjścia z tego kryzysu – projektu komunistycznego, a więc projektu, który by zniósł kapitalizm i klasowe panowanie burżuazji tout court. Antysemityzm był w tym projekcie mechanizmem rozładowywania napięć wewnątrzspołecznych, które taki projekt musiał wywołać; dostarczał wygodnego kozła ofiarnego. Pierwsza faza tego projektu zakładała głęboką militaryzację niemieckiej gospodarki i podporządkowanie jej przemysłowi zbrojeniowemu – na kredyt. Kredyt, który miała potem pokryć druga faza, grabież Europy w czasie wojny, w toku której miało powstać kontynentalnych rozmiarów imperium. Europa miała najpierw zostać złupiona, a następnie gruntownie przeobrażona ekonomicznie i politycznie. Część populacji, według kryteriów rasowych, wciąż miałaby cieszyć się jakimiś prawami (pod warunkiem akceptacji dla nowej, nazistowskiej racjonalności politycznej); część miała zostać obrócona w niewolniczą siłę roboczą pracującą dla niemieckiego kapitału, umożliwiając utrzymanie klasowego panowania burżuazji, nawet gdyby kryzysu akumulacji nie udało się nigdy konstruktywnie przełamać; część byłaby poddana deportacjom lub (po konferencji w Wannsee) systematycznej, planowej eksterminacji.

Mówiąc jednym zdaniem: III Rzesza była laboratorium politycznym, próbą wynalezienia takiego reżimu rządomyślności, który porzuciwszy wszystkie liberalne fantazje o „wolnych” umowach między „równymi” podmiotami prawa, umożliwiłby wielkiej burżuazji zachowanie swojego stanu posiadania na wypadek, gdyby kryzys akumulacji miał się okazać „wieczny”.

Liberalny kapitalizm (liberalna demokracja) dopiero w sojuszu z ZSRR zdołał(a) pokonać III Rzeszę, dusząc, jak powiedziałby Slavoj Žižek, swój własny „symptom”. Kryzys akumulacji został ostatecznie przełamany, głównie w konsekwencji masowej destrukcji kapitału, jaka dokonała się w toku II wojny światowej; po jej zakończeniu kapitalistyczny system-świat wszedł w kolejną fazę A cyklu Kondratiewa, fazę długotrwałego wzrostu i akumulacji („trzydzieści wspaniałych lat”).

Dziś jednak po „wspaniałym trzydziestoleciu” nawet wspomnienia są już raczej mgliste. Kapitalizm jest w podobnym, trwającym już od kilku dekad kryzysie jak ten, który doprowadził do powstania III Rzeszy a następnie do II wojny światowej. Najpierw próbowano mu zaradzić globalną restrukturyzacją systemu podług recept neoliberalnych, ale i te ostatecznie zawiodły (David Harvey, Chris Harman, Samir Amin, i inni). Zdaniem niektórych (jak Wallerstein i Wolfgang Streeck), jest to najgłębszy i całkiem prawdopodobnie śmiertelny kryzys w dotychczasowej historii kapitalizmu. Centralną hipotezę mojego wywodu stanowi ta, że Izrael – pomimo wszystkich powierzchownych różnic – pełni w obecnym kryzysie rolę strukuralnie podobną do tej, w jakiej w poprzednim takim kryzysie zadebiutowała III Rzesza. Stanowi wynaturzoną przesadnię skondensowanych wszystkich najgorszych elementów właściwej sobie historycznej fazy kapitalizmu i jednocześnie laboratorium, w którym testuje się taki nowy system społeczno-polityczny, który umożliwi wielkiej burżuazji zachowanie klasowego panowania, gdyby kryzys akumulacji okazał się nie do przezwyciężenia i pozostał z nami „na zawsze”; gdyby „konieczny” (z punktu widzenia wielkiej burżuazji) okazał się dryf w stronę innego niż kapitalizm systemu społecznego: systemu jeszcze gorszego.

Władza dyscyplinarna, bio-władza, władza suwerenna

Jedną z wielu zalet znakomitej książki Neve’a Gordona Israel’s Occupation jest to, że nie tylko gromadzi i porządkuje materiał faktograficzny i opowiada kolejne etapy okupacji Terytoriów Palestyńskich jako rozwijającego się, dramatycznego – przede wszystkim dla Palestyńczyków – procesu, ale także rozpina fakty i narrację na pewnej ramie teoretycznej, pochodzącej z grubsza z Foucault. Gordon analizuje zmiany w izraelskich technologiach władzy i zarządzania okupowaną populacją palestyńską pod względem relacji między trzema typami władzy: władzą dyscyplinarną, bio-władzą i władzą suwerenną.

Z tych trzech to dwie pierwsze są specyficznie właściwe nowoczesności. Władza dyscyplinarna nakierowana jest na zarządzanie jednostkami, trenuje każdą z nich do postępowania zgodnie z oczekiwaniami porządku społecznego. Bio-władza zarządza zbiorowym organizmem społecznym, kształtując, decyzjami politycznymi, takie wymiary życia jak zdrowie publiczne, oczekiwana i średnia długość życia, materialna tego życia jakość (pod względem wskaźników zachorowalności, tego, jakie są dominujące przyczyny umieralności, itd). Władza suwerenna z kolei to naga władza arbitralnego decydowania, kiedy prawo ma zastosowanie, a kiedy nie ma; jako dominująca forma władzy najbardziej dotychczas właściwa przednowoczesnym formom politycznej organizacji społeczeństw.

„Dotychczas” jest w ostatnim zdaniu bardzo ważnym przysłówkiem. Analiza Gordona pokazuje fundamentalną zmianę w proporcjach pomiędzy tymi trzema modalnościami władzy, która zachodzi po wybuchu Pierwszej Intifady w 1987 roku. Do tamtego czasu Izrael czynił starania, by jawić się jako „okupant oświecony”. Izraelska polityka starała się choć trochę legitymizować jakimś stopniem „modernizującego” wpływu na życie na terytoriach okupowanych, włączając ich mieszkańców w krwiobieg swojej ekonomii, coś tam wydając na politykę zdrowotną czy na instytucje edukacyjne na Terytoriach Okupowanych oraz utrzymując pewne minimum pozorów rządów prawa. To ostatnie przejawiało się np. tym, że izraelskim władzom zdarzało się sądzić izraelskich żołnierzy, którzy w skandaliczny sposób nadużyli siły w stosunku do palestyńskiej ludności cywilnej. O ile odsetek żołnierzy Cahalu faktycznie skazanych za zbrodnie na palestyńskich cywilach zawsze był spektakularnie niski, o tyle wraz z wybuchem Intifady mamy do czynienia z zupełnie nową jakością: sprawy takie nie trafiają już niemal w ogóle do sądów. Oferuje to izraelskim żołnierzom zupełną bezkarność, niezależnie od skali i stopnia przemocy, którą zastosują wobec wydanej na ich łaskę populacji, umożliwiając im nawet bezkarne strzelanie do dzieci i chwalenie się tym na Instagramie.

Naga siła militarnego reżimu, któremu podporządkowana jest całość palestyńskiego życia, arbitralną, decyzją suwerena wyłączyła palestyńskie życie z porządku, w którym obowiązuje ochrona jakiegolwiek prawa. Wyłączyła palestyńskie życie z porządku, w którym sąd ma obowiązek przyjrzeć się choćby sprawie, jeśli ofiarą jest Palestyńczyk; jeśli życiem, któremu zadano cierpienie lub kres, jest życie palestyńskie. Nie koniec na tym: z porządku w którym obowiązuje ochrona jakiegoś prawa, wyłączyła również życie każdego, kto opowie się w obronie uniwersalnych, niezbywalnych praw Palestyńczyków jako istot ludzkich.

Przekonała się o tym ostatnim rodzina zamordowanej przez izraelskich żołnierzy Amerykanki Rachel Corrie, która mogła jedynie pozwać Państwo Izrael z powództwa cywilnego, gdyż jego władze nie tylko uznały, że śmierć Rachel nie zasługuje na postępowanie karne, ale nawet sprawców morderstwa objęły ochroną prawną i proceduralną w normalnym porządku prawnym należną ofiarom przestępstw lub świadkom, którym grozi odwet ze strony np. zorganizowanych grup przestępczych. Nawet pozew z powodztwa cywilnego, siłą rzeczy wytoczony w Izraelu (przed sądem w Hajfie) skończył się, oczywiście, porażką rodziny Corrie. Przekonali się o tym samym organizatorzy tureckiej misji w ramach pierwszej Flotylli Wolności – izraelskie wojsko zamordowało 9 obywateli Turcji i jednego Amerykanina tureckiego pochodzenia. Nikt nigdy za żadną z tych śmierci nie stanął przed sądem, w sprawie żadnej z nich nie uruchomiono postępowania.

Moja hipoteza nie polega na tym, że Izrael powraca do modalności władzy właściwych społeczeństwom przednowoczesnym, ale że wyłoniła się tam zupełnie nowa, przerażająca konfiguracja relacji między tymi trzema formami władzy (władzą dyscyplinarną, bio-władzą i władzą suwerenną). Konfiguracja ta polega na podporządkowaniu technologicznych wymiarów (albo „przedłużeń”) władzy dyscyplinarnej oraz bio-władzy nadrzędnej i dominującej roli władzy suwerennej.

Fenomenem, który stanowi szczególnie wyrazistą manifestację tego zupełnie nowego stanu rzeczy, są drony. Drony mieszczą w sobie pewne wysoko rozwinięte pod względem technologicznym rozwiązania, które stanowią „superprzedłużenie” zadań właściwych władzy o charakterze stricte nowoczesnym: np. rozwijają i pogłębiają panoptyczną kontrolę nadzorowanego społeczeństwa i dyscyplinują skadające się nań jednostki do niepodejmowania zachowań czy omijania miejsc klasyfikowanych przez operatorów dronów jako „podejrzane”. Jednocześnie jednak podporządkowują je nadrzędnej i arbitralnej władzy wyłączania pewnych kategorii ludzkiego życia znajdującego się pod lupą dronów spod ochrony prawa. Decyzje o pozbawieniu życia za pomocą uderzeń z dronów podejmuje się bez sądu, bez dowodów, nie ma w odniesieniu do nich zastosowania żadna ochrona prawna, nie ma prawa do obrony, obowiązku wykazania winy, procedur odwoławczych. Decyzja zapada zza biurka, pulpitu lub konsoli, na podstawie przypuszczeń, domniemań, podejrzeń, impulsów, wrażeń, „widzimisię”. Odpowiedzialność natomiast przeniesiona zostaje na same ofiary, które będąc na celowniku dronów, podjęły „podejrzanie” wyglądające zachowania (po szczegółową analizę perwersji władzy związanych z ekspansją dronów odsyłam do pracy Grégoire’a Chamayou La Théorie du drone).

Inną, choć przez drony związaną z poprzednią, szczególną egzemplifikacją tej nowej konfiguracji wzajemnych zależności między władzą dyscyplinarną, bio-władzą i władzą suwerenną jest monstrualny zestaw sztuczek, dzięki któremu dla prawników izraelskiej armii Palestyńczyk bez mała nigdy nie jest cywilem. Izraelska armia stosuje powszechnie dwie formy „ostrzeżenia”, że dom mieszkalny zostanie zbombardowany: albo dzwoni do kogoś, że na budynek coś spadnie (za 5 minut, za 3 minuty, czasem za minutę), albo zrzuca na dom mały pocisk, który ma narobić dużo huku, przebija często dach, ale nie zmiata jeszcze domu z powierzchni ziemi. Za minutę lub pięć spada ładunek właściwy. Co z tym robią izraelskie harce z prawem? Izrael twierdzi, że jeśli rodzina zamieszkująca ten dom nie opuści domu, zanim zostanie zbombardowany, to znaczy, że podjęła decyzję o przyjęciu roli „voluntary human shields”, „dobrowolnych żywych tarcz”, tym samym tracąc swój status cywili. Jest to agrument najzupełniej nieprawdopodobny, tym bardziej, że Palestyńczycy mieszkają często w wielopokoleniowych rodzinach, w domu są dzieci w rożnym wieku i osoby starsze, nierzadko jest też ktoś okaleczony w poprzednich ofensywach Izraela, i wyprowadzić wszystkich na bezpieczną odległość w zaledwie kilka lub nierzadko jedną minutę jest po prostu niemożliwe, często nie ma też dokąd uciec, bo dane osiedle czy dzielnica są pod szerszym ostrzałem. Izraelscy prawnicy traktują to jednak poważnie. Rodzina, która nie ucieknie, klasyfikowana jest jako „żywe tarcze Hamasu”.

Izraelizacja kapitalizmu permanentnego kryzysu

Jean-Claude Paye pisał kiedyś (w opublikowanym po polsku w zasłużonym piśmie „Lewą Nogą” eseju Guantánamo i nowy porządek prawny), że jesteśmy świadkami anomalii w systemie prawnym, które mogą zapowiadać porządek prawny przyszłości, porządek bez najmniejszej przesady przerażający, polegający właśnie na tym, że pewne kategorie ludzi wyjmuje się arbitralnymi decyzjami spod ochrony jakiegokolwiek prawa (prawa kraju pochodzenia, prawa kraju przebywania, wreszcie prawa międzynarodowego). Przed tym samym, i towarzyszącym temu całym zestawem przemian prawa w ogóle, ostrzega wybitna i zasłużona brytyjska prawniczka Gareth Peirce. Ten nowy porządek jest jednak uniwersalizacją, globalizacją porządku przetestowanego i sprawdzonego na polityczno-militarnym poligonie, jaki stanowi Państwo Izrael, a przede wszystkim sposoby, na jakie w okresie po 1987 roku zarządza ono – i uderza w – znajdującą się pod jego kontrolą populację palestyńską.

Eyal Weizman posługuje się specjalnym terminem: izraelizacja. Izraelizacja to upodanianie się najbardziej brutalnych stosunków bezwzględnej władzy do technik rozwiniętych i doprowadzonych do perfekcji w relacji Państwa Izrael do ludności palestyńskiej. Weizman przywołuje jako szczególnie wyrazisty przykład okupowany przez USA i ich sojuszników Irak, ale izraelizacja to proces, którego skala i zasięg są bez porównania większe i stopniowo przekształcają życie nas wszystkich w reżimach wciąż nominalnie utrzymujących, że są liberalnymi demokracjami, wywierając kolosalny wpływ na całokształt globalnych stosunków władzy.

W Stanach Zjednoczonych, których polityka międzynarodowa kształtowana jest pod patologizującym wpływem izraelskiego lobby, zwłaszcza ultraprawicowej organizacji AIPAC, trzymającej w kieszeni prawie cały amerykański Kongres, Biały Dom uzurpuje sobie, na wzór Izraela, prawo do administracyjnego decydowania o pozbawieniu życia domniemanych wrogów (najczęściej zwanych „terrorystami”); prezydent Obama powołuje się nawet na wyroki Sądu Najwyższego Izraela (sic!), by uzasadnić swoje prawo do zlecania pozasądowych zabójstw nawet obywateli własnego kraju. Policja w Nowym Jorku uczy się od izraelskiej armii zarządzania mniejszościami etnicznymi i społecznościami wykluczonymi. Oddziały wojska, które pacyfikowały protesty Afroamerykanów w Ferguson w Missouri przeszły izraelskie szkolenie. Izraelskie firmy zbrojeniowe produkujące drony oferują je siłom policyjnym wielkich, multietnicznych metropolii, jako środek sprawowania nadzoru i pacyfikacji społecznego gniewu. Sama ekspansja dronów, swego rodzaju „dronizacja” porządku światowego, jedno z największych współczesnych zagrożeń i największych wyzwań politycznych dla wszelkich sił postępowych, początek swój ma właśnie w Izraelu: jak dowiadujemy się choćby od Chamayou, pierwszy cykl rozwoju dronów został przez USA jako nierozwojowy zarzucony po II wojnie światowej i to dopiero siły zbrojne Izraela przywróciły ten rodzaj uzbrojenia na porządek dnia, a następnie przekonały do niego Pentagon. Wkrótce nawet tak peryferyjne i komicznie nieistotne w globalnym układzie sił państwa jak to rozkopane pole cebuli między Odrą a Bugiem, będą miały drony i nikt nawet nie będzie ukrywał, że będą one miały za zadanie „pomagać” w kontrolowaniu ewentualnych społecznych protestów ich własnej populacji, zwłaszcza jej sektorów najbardziej ekonomicznie wykluczonych. W Wielkiej Brytanii rząd pozwala Amerykanom latami trzymać swoich obywateli bez wyroku ani nawet dowodów w Guantánamo i po cichu wprowadza możliwość procesów sądowych, których przebieg i służący mu materiał dowodowy będzie mógł być zachowany w tajemnicy przed oskarżonym, uniemożliwiając mu tym samym skuteczną obronę. We Włoszech i innych krajach na obrzeżach Unii Europejskiej przygraniczne formacje wojskowe strzelają do uciekających przed wojną i głodem migrantów z Afryki czy Azji, próbujących przedrzeć się do lepszego życia przez zasieki Twierdzy Europa, niczym do pozbawionej praw łownej zwierzyny. W Indiach rządząca prawica, odkąd Izrael stał się dla tego kraju głównym dostawcą broni, uczy się i zamierza na wielką skalę naśladować w stosunku do własnej populacji muzułmańskiej metody wypracowane przez Izrael na i w stosunku do Palestyńczyków. Już lata temu Naomi Klein wskazywała, że narzucona światu przezd administrację Busha II „wojna z terroryzmem” była „globalizacją doktryny Likudu” (partia, z ramienia której rządzi teraz Netanjahu).

I tak dalej, i tak dalej.

Rządy Stanów Zjednoczonych i większości państw europejskich (ostatnim bastionem wartości Oświecenia, mówiąc słowami amerykańskiego historyka Grega Grandina, znów jest Ameryka Łacińska) grzęzną w obrzydliwym stopniu nie tylko tolerancji dla zachowania Izraela, ale nawet aktywnej współpracy i wsparcia udzielanego tym działaniom. Czasami wyglądają wręcz one, jakby Izrael dokonywał outsourcingu pewnych działań służących obronie pozycji Izraela do władz innych krajów. Stany Zjednoczone udzielają Izraelowi tak bezwarunkowego (i kosztownego) poparcia, że właściwie podminowują już swoje własne interesy – nie potrafią jednak przestać. Amerykańskie służby szturmują mieszkania redaktorów zasłużonego dla sprawy palestyńskiej portalu Electronic Intifada. Europejskie służby graniczne zatrzymują na lotniskach Francji, Belgii i innych krajów obywateli UE, wybierających się do Izraela, by tam uczestniczyć w akcjach solidarnościowych w obronie Palestyńczyków. Francuski rząd ściga się z prawicowymi proizraelskimi żydowskimi organizacjami lobbingowymi w polowaniu na rzekomych antysemitów w szeregach krytyków Izraela i zakazuje demonstracji solidarności z mieszkańcami bombardowanej Gazy. Rząd Grecji zatrzymuje w swoich portach statki uczestniczące w drugiej Flotylli Wolności, by tym razem nie dotarły one nawet w tak wciąż dalekie pobliże portu w Gazie, jak razem poprzednim.

I tak dalej, i tak dalej.

Trudno oprzeć się wrażeniu, jakby manifestowało się tutaj coś więcej niż tylko trwanie tych wszystkich rządów w pułapce różnego rodzaju biznesowych powiązań i w dyplomatycznym szachu w kontaktach z Jerozolimą i Tel Awiwem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta gorliwość w już nie tylko spełnianiu wszelkich – najbardziej nawet skandalicznych – próśb ze strony rządu Izraela, ale nawet zgadywaniu z wyprzedzeniem jego potencjalnych życzeń, reprezentuje jakiś obsceniczyny doprawdy eksces. Jakby zachodnie klasy panujące w Izraelu broniły czegoś znacznie więcej, niż tylko jednego z wielu formalnie równoprawnych państw i rządów. Jakby w Izraelu broniły właśnie tego wyjątkowego, doprowadzonego do doskonałości modelu, prototypu, wzoru do zapożyczenia, w którym wielka burżuazja w swoich różnych wydaniach narodowych i w jej wydaniu transnarodowym (nazwanym przez Denisa Duclosa kosmokracją) widzi nadzieję na zachowanie swojej klasowej władzy na okoliczność zmaterializowania się coraz bardziej realistycznego scenariusza, zgodnie z którym obecny kryzys kapitalizmu zostanie z nami już „na zawsze”; że powrót na ścieżkę długotrwałego wzrostu i względnie harmonijnej akumulacji w warunkach istniejącego reżimu własności nie będzie już nigdy możliwy. (Konkurencyjnym wyjściem byłoby, oczywiście, zniesienie panującego reżimu własności i zastąpienie kapitalizmu systemem bardziej egalitarnym, tego jednak wielka burżuazja nie utożsamia ze swoim własnym interesem.)

Atrakcyjność Izraela jako modelu nowego reżimu rządomyślności i racjonalności politycznej, na którego podobieństwo powoli acz konsekwentnie przeobrażają się zachodnie liberalne demokracje (do niedawna tak, w każdym razie, zwane), wynika z tego, jak doskonale nadaje się on jako taki do zastosowania w specyficznych warunkach obecnego strukturalnego kryzysu kapitalizmu.

W warunkach strukturalnego kryzysu, z którego niemiecka burżuazja szukała ratunku w projekcie III Rzeszy, przyszłość klasowego panowania wiązała się wciąż z koniecznością wyzyskiwania pracy tych, którzy nie dysponowali własnością środków produkcji; stąd część (wschodnioeuropejska) siły roboczej miała trafić do niewoli, wyzyskiwana dosłownie na granicy biologicznej reprodukcji pracującego organizmu, bez perspektywy dożycia jakiegoś odpoczynku w starości, za to z perspektywą śmierci z łopatą, motyką czy kilofem w ręku.

Pod tym względem sytuacja obecnego kryzysu kapitalizmu jest znacząco odmienna. Rozwój sił wytwórczych, kolosalny wzrost wydajnosci pracy, jaki się dokonał w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci (automatyzacja i komputeryzacja) i polityczny sukces reżimu własności intelektualnej jako wehikułu akumulacji kapitału, sprawiły, że siła robocza jest dziś znacznie mniej istotnym składnikiem Marksowskiego modelu P – T – P’ (pieniądz – towar – pieniądz powiększony o zysk). Do najbardziej rozwijających się i przynoszących najbardziej spektakularne zyski należą dziś te dziedziny aktywności gospodarczej, które potrzebują stosunkowo niewielkich nakładów ludzkiej pracy, jedynie garstki bardzo wykwalifikowanych jednostek, i obywają się często bez tworzenia nowych miejsc pracy, nawet gdy szybko rosną pod względem liczebnej bazy swoich klientów. Wykonywane przez klikę wtajemniczonych operacje na wirtualnych rachunkach; usługi internetowe; aplikacje na urządzenia mobilne; inne „przemysły kreatywne” i przemysły kulturowe nierzadko żyjące w większym stopniu z renty od już zgromadzonej martwej pracy niż z bieżącej produkcji, produkcji angażującej pracę proporcjonalnie, w przeliczeniu na potencjalne zwroty od inwestycji, niewielu osób. Coraz szersze segmenty ludzkości, coraz większe rzesze ludzi są już kapitałowi i klasie społecznej jego dysponentów najzwyczajniej niepotrzebne jako siła robocza.

Izraelskie rozwiązanie

Rozwiązanie, jakie przetestowało na takie okoliczności Państwo Izrael, rozwiązanie, któremu z takim perwersyjnym pożądaniem przygląda się burżuazja w innych częściach świata, to zupełne i trwałe fizyczne wykluczenie całych segmentów populacji (wedle jakiegoś arbitralnego kryterium, w tym wypadku pochodzenia etnicznego i religijnego, ale to zawsze można będzie dostosować do lokalnych warunków) z dostępu do formalnej gospodarki, z możliwości podjęcia choćby rywalizacji o pracę. Odgrodzeni murami, zasiekami, całymi sekwencjami fizycznych przeszkód uniemożliwiających im wydostanie się z ich miejscowości do pracy, na poszukiwanie pracy czy do szkoły albo uniwersytetu, na którym mogliby zdobyć jakieś kwalifikacje na potrzeby pracy w przyszłości. Pozamykani w bantustanach na Zachodnim Brzegu Jordanu albo w megaslumsie Gazy, pod ciągłym ostrzałem z ziemi, powietrza, i z morza, tam, gdzie w pobliżu jest morze. Ostrzeliwani lub bombardowani, gdy w tych swoich bantustanach lub odciętych od świata slumsach usiłują kłaść podwaliny pod jakiekolwiek produktywne ekonomiczne działanie, sami stworzyć sobie z niczego jakąś pracę. Ataki bombowe w perzynę obracają jedyną elektrownię w Gazie i ponad sto fabryk, nawet uprawa pietruszki na tych skrawkach dostępnej wicąż ziemi i jej zbieranie grożą śmiercią od izraelskiego strzału. Śmiercią z rąk izraelskich żołnierzy tak samo grozi połów ryb. Pracy teoretycznie nie brakuje tylko personelowi medycznemu, ale właściwie nie da się jej wykonywać, bo szpitale też co dwa lata są bombardowane, a trzy czwarte dostaw do nich (większość o charakterze zewnętrznej pomocy humanitarnej) rutynowo konfiskowane przez Izrael.

Palestyńczycy nie są już Izraelowi potrzebni nawet do tego, żeby wyzyskiwać ich pracę – ale to nie znaczy, że nie są potrzebni w ogóle. Wykluczenie w kapitalizmie ma zawsze charakter funkcjonalny, wykluczeni są w kapitalizmie potrzebni jako wykluczeni – to w Izraela stosunku do Palestyńczyków nie uległo zmianie, zmianie natomiast uległy parametry tej funkcjonalności. Już nie chodzi o to, żeby wykluczenie skazywało Palestyńczyków na wykonywanie najgorszej, najsłabiej wynagradzanej, przynoszącej najmniej społecznego uznania i najbardziej niedowartościowanej pracy. Od tego są dzisiaj legitymizujący się nie zawsze solidnym żydowskim pochodzeniem przybysze z upadłego ZSRR i starzy dobrzy Mizrahim (Żydzi arabscy); zresztą pracy, nawet kiepskiej, i tak jest do zlecenia coraz mniej. Jak niestrudzenie powtarzają Frank Barat z Trybunału Russella i Shir Hever, ekonomista z Alternative Information Centre, jak to lata już temu zdiagnozowała w Doktrynie szoku Naomi Klein, Palestyńczycy – nie tylko w Gazie, ale tam widać to na najbardziej szokującą skalę – potrzebni są Izraelowi jako zupełnie nowa historycznie forma mięsa armatniego. Są także potrzebni jako straszak integrujący to do reszty już obłąkane społeczeństwo zabarykadowane wewnątrz fortyfikacji Twierdzy Izrael.

Nowa forma mięsa armatniego, bo jego funkcją nie jest umieranie na froncie za interesy klas panujących „własnej ojczyzny”; Palestyńczycy są marketingowym mięsem armatnim izraelskiego przemysłu zbrojeniowego. Izrael mimo populacji przegrywającej zestawienie z niejednym współczesnym miastem, jest jednocześnie jednym z dziesięciu największych światowych producentów i eksporterów uzbrojenia i supertechnologii bezpieczeństwa. Izraelski eksport broni w przeliczeniu na głowę mieszkańca wynosi 300$ rocznie, najwięcej na świecie; dla porównania, dla USA, największego światowego eksportera broni, jest to jedynie 95$. Sztokholmski instytut SIPRI podaje, że izraelski eksport uzbrojenia podwoił się w okresie 2001-2012. Jest to kluczowy przemysł kraju, którym rządzi nierozerwalny sojusz między wychowaną w kulturze paranoi elitą militarną a burżuazją zbrojeniową. Uwięzieni w Gazie i innych bantustanach, bez możliwości ucieczki, bez możliwości schronienia się gdziekolwiek, Palestyńczycy służą izraelskiemu przemysłowi zbrojeniowemu jako monstrualny showcase, na którym może zademonstrować skuteczność swoich technologii w walce z żywymi ludźmi, by następnie sprzedawać swoją broń na rynkach światowych jako przetestowaną w walce, przetestowaną na ludziach. Przetestowaną w zabijaniu ludzi. Z transmisją na żywo – ostatnim razem przez ponad 50 dni – w kanałach telewizyjnych na całym świecie. W trakcie lub tuż po każdej kolejnej agresji na Gazę (kiedy nastąpi następna? w 2016 czy wcześniej? – bo odstępy pomiędzy kolejnymi są coraz krótsze) zyski i notowania akcji izraelskich firm zbrojeniowych szybują w górę.

Palestyńczycy jako straszak, jako ci, którzy zawsze mogą coś tam wystrzelić zza muru (w tym celu izraelska armia regularnie zmusza mieszkańców Gazy i enklaw na Zachodnim Brzegu do wystrzelenia czegoś czasem systematycznymi prowokacjami, a to strzelając do dzieci, a to zabijając strzałami z dronów jakiegoś politycznego reprezentanta Palestyńczyków) z kolei utrzymują Izraelczyków w stanie ciągłego napięcia, zawsze jakoś obecnej obawy o własne bezpieczeństwo. To z kolei pozwala upiec więcej nawet niż dwie pieczenie na jednym ogniu. Legitymizuje, uzasadnia i naturalizuje patologiczną w Izraelu pozycję armii jako instutucji, która obejmuje i kształtuje całość życia społecznego i politycznego (Tyler). Izrael wiele mówi o tym, że jest jedyną na Bliskim Wschodzie demokracją liberalną, ale od jego powstania rządzą nim niemal wyłącznie wojskowi; w rzeczywistości jest to wojskowa etnokracja (jako etnokrację ustrój polityczny Izraela definiuje Shlomo Sand). Ciągle odświeżana obawa o własne i bliskich bezpieczeństwo fizyczne napędza i podtrzymuje wewnętrzny popyt na produkty najważniejszego izraelskiego przemysłu. Wpływa także na utrzymywanie izraelskiego społeczeństwa w stanie gorączkowego nacjonalistycznego podniecenia, w stanie wyjątkowej identyfikacji z panującym reżimem rządomyślności. Poziom tej identyfikacji przejawia się w „stopniu degeneracji izraelskiego społeczeństwa” (Tariq Ali): 95-procentowe, entuzjastyczne społeczne poparcie dla agresji na Gazę oznacza, mówiąc dosadnie, że tylko 5% izraelskich Żydów nie jest pogrążonymi w jakimś obłędzie rasistami. W porównaniu z Izraelem Teksas jest dziś ostoją tolerancji i multikulturalizmu.

Palestyńczycy jako straszak trzymający do kupy izraelskie społeczeństwo rozdarte ogromnymi wewnętrznymi nierównościami i wytwarzający zgodę na rządy kliki wojskowych i burżuazji zbrojeniowej muszą być na tyle zdesperowani, ich sytuacja musi być na tyle beznadziejna, by wybuchali czasem gniewem na tyle silnym, by ciarki przestrachu przebiegły czasem po plecach smażącego sobie odwłok na plaży w Tel Awiwie izraelskiego mieszczucha (jakaś rakieta dosięgła lotniska Ben Guriona!). Muszą być jednak na tyle bezsilni, by za każdym razem takie zagrożenie dało się opanować. Środkiem do tego celu jest nadwerężenie biologicznej i społeczno-kulturowej tkanki palestyńskiego życia do stopnia, w którym zachwiana jest możliwość jego długoterminowej reprodukcji jako spójnego społeczeństwa. Jeżeli prawie jedna czwarta (źródła, gdy piszę te słowa, podają 504 lub 514) ofiar ostatniego ataku to dzieci, tylko imbecyl lub socjopata może jeszcze wierzyć w zapewnienia Netanjahu i australijskiego kolonisty, jego nie znającego wstydu rzecznika Marka Regeva, że stanowiły one collateral damage w atakach na faktyczne cele powiązane jakoś z Hamasem. Śmierć ogromnej liczby dzieci, okaleczenie i osierocenie jeszcze większej (odpowiednio prawie 3400 i 13000) należały do faktycznych celów opracji Protective Edge. O „przypadku” to można by jeszcze mówić, gdyby zginęło kilkoro czy kilkanaścioro dzieci, a rany odniosło kilkadziesiąt, ale nie wtedy, kiedy chodzi o ponad 500 i ponad 3000 – gdy liczby są tego rzędu, to nie jest to „przypadek”. Jedna ze szkół prowadzonych w Gazie przez Organizację Narodów Zjednoczonych 17 razy wysyłała izraelskiemu dowództwu swoje współrzędne wraz z informacją, że mają tam schronienie rodziny z dziećmi, które musiały uciec ze swoich domów. Szkoła została zbombardowana. Nie pomimo tego, że była to szkoła, prowadzona przez ONZ, i że spały tam dzieci, a właśnie dlatego, że była to szkoła i że spały w niej dzieci.

Sednem izraelskiej przemocy w stosunku do cywilnej ludności i infrastruktury Terytoriów Okupowanych jest zadawanie tej populacji takich ciosów, by uniemożliwić jej normalne odtwarzanie się jako społeczeństwa. Zabijanie i kaleczenie dzieci uderza w jego reprodukcję na najbardziej elementarnym biologicznym poziomie (i stanowi przedłużenie polityki – to są słowa przedstawicieli izraelskiego rządu – utrzymywania Palestyńczyków „na diecie”: dopuszczanie na terytorium Gazy takiej ilości kalorii, by utrzymać populację dosłownie na krawędzi biologicznego przetrwania). Dzieciom, które uniknęły śmierci w tej i poprzednich „operacjach” zadawane są monstrualne krzywdy, które na zawsze naznaczą ich rozwój emocjonalny i fizyczny (Ewa Jasiewicz powiedziała kiedyś, że większość dzieci w Gazie cierpi na to, co zachodnia psychiatria nazywa zespołem stresu pourazowego – problem jednak w tym, że nie ma żadnego „po” w tym ich urazie, ten stres nie ma miejsca po czymkolwiek, bo w warunkach oblężenia Gazy i stres, i uraz trwają nieprzerwanie). Wyprowadzić takie rzesze dzieci, właściwie całe pokolenie, z takiej traumy jest w stanie tylko silnie zintegrowane, mające wspólną mapę wartości i sprawne instytucje socjalizacji, enkulturacji i opieki społeczeństwo. To dlatego – po to, by to uniemożliwić – bomby spadły właśnie na instytucje socjalizacji, enkulturacji i opieki, instytucje, za pomocą których Palestyńczycy odtwarzają się jako społeczeństwo, które dzieli jakieś wspólne narracje o sobie i o świecie wokół siebie, podziela pewien zestaw społecznych praktyk i dzięki temu potrafi działać wspólnie. Dlatego bomby spadły na prawie 170 szkół, na ponad sto meczetów, na ponad dwadzieścia szpitali i na 5 uniwersytetów. Za dużo tego na collateral damage, to były faktyczne cele operacji – nie ma wątpliwości Navi Pillay, Wysoka Komisarz ONZ ds. Praw Człowieka. Okupantowi chodzi o to, by Palestyńczycy rozpadli się jako społeczeństwo, rozpadli się do jakiegoś stanu zrozpaczonego zdziczenia, w którym będą wciąż skutecznym straszakiem, ale nie będą w stanie politycznie zorganizować się przeciwko okupantowi.

To dlatego Izrael przez cały czas trwania tej kampanii tak bardzo plątał się w zeznaniach, co właściwie jest jej celem (najpierw rzekomo porwani i zamordowani przez Hamas chłopcy; gdy nawet izraelska policja musiała przyznać, że Hamas nie miał z tym nic wspólnego, nagle sednem sprawy stały się rakiety wystrzeliwane przez Hamas w stronę terytorium Izraela; gdy Hamas próbował przestać, nagle powodem wszystkiego i celem ofensywy stały się tunele). Nawet po zakończeniu całej tej ofensywy, Izrael nie potrafi wytworzyć spójnego komunikatu, o co chodziło i co właściwie osiągnięto. Osłabienie Hamasu? Hamas jeszcze nigdy nie miał tak silnego poparcia! Chodzi o to, że prawdziwe cele tego wszystkiego były tak obsceniczne, tak odrażające, że w żaden sposób, przy pomocy nawet najbardziej wygimnastykowanego zespołu cynicznych PR-owców, nie da się takich celów sprzedać opinii międzynarodowej; władze Izraela mówią więc w tej sprawie dosłownie byle co, byle tylko nie powiedzieć prawdy.

Izrael – i wypracowany przezeń po 1987 roku model zarządzania permanentnym kryzysem i zupełnym strukturalnym wykluczeniem całych mas ludności – przedmiotem pożądania i zazdrości ze strony tych sektorów wielkiej burżuazji w innych częściach świata, które mniej lub bardziej pogodziły się z perspektywą, że obecny kryzys kapitalizmu już się raczej nie skończy, w każdym razie nie w wyobrażalnej przyszłości, wobec czego zainteresowane są przede wszystkim obroną swoich przywilejów na przyszłość określoną przez takie właśnie warunki. Podobnie jak w poprzednim tak głębokim kryzysie kapitalizmu projekt III Rzeszy był przedmiotem pożądania i zazdrości klas panujących także poza Niemcami, które nierzadko szukały dróg akcesu do tego projektu lub możliwości jego skopiowania.

Jest jeszcze jeden istotny aspekt. W poprzednim tak głębokim kryzysie, na ówczesnym poziomie rozwoju sił wytwórczych, na „atrakcyjność” projektu III Rzeszy z punktu widzenia burżuazyjnych elit składało się przejęcie politycznej i militarnej kontroli nad ogromnym terytorium, z jego zasobami naturalnymi, z istniejącym tam już bogactwem, które można częściowo przejąć, z jego rynkiem konsumenckim, wreszcie z zasobami eksploatowalnej siły roboczej. W obecnym kryzysie kapitalizmu Izrael „atrakcyjnym” czyni stworzony przezeń model niewielkiej, ale uzbrojonej po zęby i na każdą okoliczność twierdzy. W twierdzy takiej schronienie mogą znaleźć książęta transnarodowej finansjery wraz ze swoimi dworami, kapłani przemysłów kreatywnych wraz z robiącymi im dobrze ministrantami, oczywiście arystokracja przemysłu zbrojeniowego – wraz z ich niższym i pomocniczym personelem oraz zasobami dostawców usług. Rzesze wykluczonych z ekonomii takiej twierdzy trzymane pod butem militarnej potęgi tworzą atmosferę zagrożenia, która integruje społeczeństwo wewnątrz twierdzy w stopniu neutralizującym jego wewnętrzne sprzeczności i napięcia; do tego podtrzymują ostatni wielki, wciąż sprawnie i szybko kręcący się przemysł, który wytwarza coś dotykalnie realnego (zbrojenia i bezpieczeństwo). Gdyby wyskoczyła niespodziewanie potrzeba dodatkowego zastrzyku siły roboczej, można zawsze wyselekcjonować jakąś grupę w którymś z bantustanów za murami twierdzy i wpuścić ją na jakichś wymyślnych warunkach do środka. Zasadniczo jednak, przy obecnym poziomie rozwoju technologicznego, wyzyskiwać zdesperowane populacje można na odległość; grabić ich zasoby można w punktowych, planowanych z daleka operacjach, następnie zostawiając je samym sobie z konsekwencjami ekologicznymi czy humanitarnymi; bronić się przed słusznym gniewem pokrzywdzonych też można zza monitorów komputerów. Tego rodzaju twierdze to przyszłość, jaką mniej lub bardziej wyraźnie widzą dla siebie sektory klas panujących w różnych częściach naszej planety. Miejsce na zewnątrz tych twierdz, pod ich ostrzałem, okupacją, oblężeniem, lub po prostu w stanie odcięcia od materalnych możliwości tworzenia kolektywnych warunków do normalnego życia, w warunkach permanentnej katastrofy ekologicznej lub humanitarnej, bądź też w stanie groźby, że niebawem się tam osuniemy – to miejsce, jakie w tej wizji czeka większość z nas.

Bezwarunkowa solidarność

Nigdy nie zapomnę pierwszej pro-palestyńskiej demonstracji, na której byłem w Londynie w 2012 roku. Wydarzenie zupełnie różne od małych, rachitycznych odpowiedników, jakie demonstracje takie mają w oduczonej dwudziestopięcioleciem dzikiego neoliberalizmu elementarnej międzyludzkiej solidarności Polsce. Demonstracje, które miały w Londynie miejsce w tym roku, w czasie operacji Protective Edge, pod względem liczby uczestników przebiły tamte z 2012 roku wielokrotnie (ta z 9 sierpnia 2014 była największą pro-palestyńską demonstracją, jaka kiedykolwiek miała miejsce w Londynie) i także były głęboko poruszające. Ale nigdy nie zapomnę tej pierwszej. Nigdy nie zapomnę tego dwudziestoparoletniego chłopaka, białego Brytyjczyka, stojącego z megafonem na podeście ustawionym przy High Street Kensington. Ambasada Izraela jest nieopodal. Nie pamiętam, jak się nazywał, ale nigdy nie zapomnę tego, jak długo i niestrudzenie, z jaką energią chłopak ten zdzierał sobie gardło, krzycząc do tego megafonu: „Gaza, Gaza, don’t you cry, we will never let you die!” i „In our thousands, in our millions, we are all Palestinians!” Pomimo iż był Brytyjczykiem jak najbardziej brytyjskiego pochodzenia, nie można było mieć większych wątpliwości: ten chłopak zdzierał tam sobie gardło z takim zaangażowaniem, bo czuł, że ta sprawa fundamentalnie go dotyczy, tak jak dotyczy każdej ludzkiej istoty. Że sprawa palestyńska, skala krzywdy i niesprawiedliwości zadanych Palestyńczykom, żeby zachodnie mocarstwa mogły po II wojnie światowej poczuć się lepiej ze swoimi wyrzutami sumienia z powodu hitlerowskiego judeocydu, jest sprawą uniwersalną, jest sprawą wszystkich ludzi.

Co robi szczególnie wielkie wrażenie na pro-palestyńskich demonstracjach w Londynie, to fenomenalnie uniwersalny ich skład tożsamościowy, społeczno-kulturowy. Wielka Brytania ma ogromną społeczność arabską, ale wraz z brytyjskimi Arabami idą przedstawiciele wszystkich innych muzułmańskich społeczności, od Somalijczyków po Irańczyków; wraz z muzułmanami lewicowcy wszelkich maści, intelektualiści, związki zawodowe, przedstawiciele świeckich organizacji żydowskich i ortodoksyni Żydzi, Brytyjczycy pochodzenia karaibskiego, ci Brytyjczycy, którzy czują się odpowiedzialni za własną historię (choćby za tzw. deklarację Balfoura z 1917 r.), zawsze przyjeżdżają też Irlandczycy. Sam nie wiem, kto jeszcze. Wszyscy ludzie, którzy mają nieuśpione sumienia i wiedzą, że prawda nigdy nie leży pośrodku.

Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami. Wszyscy, jako istoty ludzkie, mamy moralny obowiązek solidarności z Palestyńczykami – jako istotami ludzkimi. Jako istotami ludzkimi w doprawdy tragicznym położeniu, stojącymi w osamotnionej konfrontacji z czwartą najpotężniejszą armią świata, sponsorowaną przez Imperium Dolara, pozbawieni ochrony jakiegokolwiek skutecznego prawa, od pokoleń pod bezwzględną militarną okupacją, grabieni, poniżani, mordowani, wsadzani do więzień nawet w wieku 11 lat, porzuceni przez wielkich międzynarodowych graczy, którzy mogliby coś wymusić na władzach w Jerozolimie i Tel Awiwie, ale wolą robić z nimi interesy. Istotom ludzkim w takim położeniu należy się solidarność bezwarunkowa. Bezwarunkowa, to znaczy bez względu na to, jak ich polityczne wybory (Hamas) i działania (rakiety wystrzeliwane w Izrael, błyskawiczne wyroki śmierci na 21 oskarżonych o kolaborację z Izraelem) mają się do naszych zachodnich, liberalnych gustów politycznych. Zachodnie, liberalne gusta polityczne są luksusem poza zasięgiem społeczeństwa, które od pokoleń łamane jest presją tego, co izraelski historyk Avi Shlaim nazwał niedawno „najdłuższą i najbrutalniejszą nowoczesną okupacją”. To my, dostarczając demokratycznej legitymacji rządom, które za nasze podatki robią z Izraelem (zwłaszcza z jego przemysłem zbrojeniowym i armią) rozmaite interesy i odmawiają stawiania go przed elementarnymi standardami prawa międzynarodowego, ponosimy część odpowiedzialności za beznadzieję sytuacji Palestyńczyków i za to, jak niewiele opcji zostało im już do wyboru. Nie mamy w tej sytuacji prawa uzależniać naszej solidarności od spełnienia naszych fantazji o wyborach politycznych, jakich powinni dokonywać. If the occupation is ugly, you will not have a pretty resistance, jak powiedział w Hyde Parku Tariq Ali. A po tym jak Izrael skutecznie skorumpował przywództwo Fatah i Organizacji Wyzwolenia Palestyny, de facto outsource’ując do nich zadania okupacji (Gordon), i w gruncie rzeczy je pacyfikując, by jednocześnie przystąpić do intensyfikacji grabieży ziemi na Zachodnim Brzegu i mnożenia żydowskich osiedli (Edward Said samotnie ostrzegał przed laty, że do tego tak naprawdę doprowadzą porozumienia z Oslo, a nawet, że Izraelowi po prostu o to w nich chodzi, i miał rację) – po tym wszystkim Hamas jest dla wielu (po ostatnich wydarzeniach najprawdopodobniej większości, także na Zachodnim Brzegu) Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych ostatnią liczącą się polityczną organizacją, która udowodniła w praktyce, że nie porzuci walki o ich prawo do życia i ich prawo do życia w godności. I udowodniła to jako organizacja właśnie – nie tracąc kompasu politycznego, nawet dojrzewając jako ruch narodowo-wyzwoleńczy, pomimo iż Izrael systematycznie, głowa po głowie, „usuwa” od lat kolejnych przedstawicieli jej przywództwa. Co stoi w olbrzymim kontraście z losami Fatah i Organizacji Wyzwolenia Palestyny, których przywództwo w późnych latach Jasira Arafata i po jego śmierci (dziś wiemy już, że został otruty), nie tylko nigdy nie dorosło do jego formatu, ale też uległo smutnej demoralizacji.

Wszyscy jesteśmy więc Palestyńczykami – albo skurwysynami. Wybór jest tylko taki.

Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami także dlatego, że walka Palestyńczyków znajduje się w epicentrum walki o kluczowe stawki naszego stadium nowoczesności, w tym o przetrwanie samych nowoczesności centralnych obietnic (wolności i równości wszystkich ludzi), a może nawet o przetrwanie warunków możliwości choćby dalszej o te obietnice walki. To, że w boju o takie stawki, porzucony przez zachodnie tak zwane demokratyczne rządy, stoi osamotniony ruch, który podkreśla swoją islamską tożsamość, jest tylko kolejnym ponurym świadectwem stanu rozpaczliwej moralnej i aksjologicznej nędzy, w jakim znajduje się euroatlantycka polityka. Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami, bo stworzony w toku siłowych eksperymentów na nich system bezwzględnego zarządzania permanentnym kryzysem i wykluczeniem to prototyp, który w kolejnych stadiach obecnego kryzysu kapitalizmu będzie replikowany na większą skalę i dostosowywany do różnych lokalnych kontekstów. Bo izraelska okupacja to puszka Pandory, otwarta już, z której wydostają się demony hulające następnie po całym świecie i krok po kroku zmieniające rzeczywistość polityczną i panujący reżim rządomyślności także w krajach europejskich i Ameryce Północnej. Musimy tę puszkę zamknąć, wepchnąć demony, tyle z nich, ile uda nam się zatrzymać, z powrotem, i zakopać ją głęboko, nie zostawiając mapy, jak ją odnaleźć; a potem wyruszyć na poszukiwanie tych demonów, które już hulają po świecie i zaczęły go podbijać. W pewnym sensie jest już za późno: w tym sensie, że puszka dawno jest już otwarta i historia kroczy już tą ścieżką. Musimy jednak tę okoliczność, tę, że już w pewnym sensie jest za późno, traktować nie jako powód do fatalizmu, a jako impuls do szczególnej mobilizacji i działania. Musimy zatrzymać historię na tej drodze. Musimy ją z niej zawrócić.

Kiedy nasze klasy polityczne nie tylko odmawiają podejmowania jakichkolwiek działań, by pociągnąć Izrael do odpowiedzialności i go powstrzymać przed kontynuacją zbrodni na Palestyńczykach, a nawet w najlepsze robią z nim interesy, ci wszyscy z nas, którzy odmawiamy być skurwysynami, musimy wykorzystać wszystkie inne dostępne nam sposoby realizacji imperatywu bezwarunkowej solidarności z Palestyńczykami. Wywierać presję na naszych polityków, organizować demonstracje jak ta w Londynie 9 sierpnia 2014, rozliczać każdego z nich z jego stosunku do Izraela. Ale musimy też przyłączyć się do każdego dostępnego nam bojkotu: odrzucać wszelkie produkty made in Israel, odrzucać wszelkie produkty i usługi korporacji, o których wiemy, że prowadzą biznes z izraelskimi podmiotami, z izraelskim rządem lub inwestują w Izraelu; powinniśmy bojkotować imprezy sportowe i kulturalne, instytucje kulturalne i akademickie, a także poszczególnych twórców, akademików i sportowców, którzy oficjalnie reprezentują wszelkie jednostki organizacyjne finansowane lub sponsorowane przez Państwo Izrael lub uczestniczą w przedsięwzięciach propagandowych Państwa Izrael (takich jak „Brand Israel”). Jak powiada Naomi Klein, bojkot Izraela jest najlepszą bronią, jaką w obecnych warunkach dysponujemy, ponieważ po prostu ma ogromną szansę być skuteczny: Izrael, jako kraj z niewielkim rynkiem wewnętrznym, jest całkowicie zależny od rynków zewnętrznych, i jeśli je utraci, straci grunt pod nogami.

Oczywiście, oberwie się nam po drodze od antysemitów i musimy być na to gotowi. Najwyższy czas przestać się już jednak tego bać. Ta od dawna już, i coraz bardziej, nadużywana taktyka oczerniania każdej krytyki Izraela i każdej obrony niezbywalnych, uniwersalnych praw Palestyńczyków, będzie już niebawem na granicy wyczerpania. To nie kreowany przez takie oskarżenia „antysemityzm” ma dzisiaj cokolwiek wspólnego z rasizmem, to pratyka tego rodzaju oskarżeń o antysemityzm jest jednym z centralnych wehikułów obecnie dominujących – tych, które są dziś faktycznym problemem politycznym – form rasizmu (Badiou, Hazan, Segré). Dożyliśmy czasów tragicznej doprawdy ironii, w których kto nie będzie ni razu nazwany antysemitą, ten całkiem prawdopodobnie nie jest przyzwoitym człowiekiem. Towarzystwo w gronie w ten sposób oskarżonych jest już doprawdy wyśmienite – od Normana Finkelsteina, przez Alaina Badiou, Erica Hazana, Rogera Watersa, Rihannę, po Penelope Cruz, Javiera Bardema i Pedro Almodovara. Z takich oskarżeń, za to, że opowiadamy się w obronie niezbywalnych praw Palestyńczyków, w przyszłości będziemy jedynie mogli być dumni.

Jarosław Pietrzak

Najważniejsza literatura:

Zdjęcie nad tekstem pochodzi z mojego fotobloga Surface and Matter.

Aamir Khan w filmie Rebeliant

Wszyscy jesteśmy niedotykalni

Dialektyka materialistyczna Rebelianta Ketana Mehty

 

Okrucieństwa popełnione przez zrewoltowanych Sipajów w Indiach są przerażające, obrzydliwe, niewysłowione. Ale można się ich spodziewać po zbrojnych buntach narodowych, rasowych czy religijnych. Takie same miała w zwyczaju oklaskiwać czcigodna Anglia, gdy były popełniane przez Wandejczyków na „Niebieskich”, przez hiszpańskich partyzantów na niewiernych Francuzach, przez Serbów na niemieckich i węgierskich sąsiadach, przez Chorwatów na buntownikach wiedeńskich, przez gwardię Cavaignaca albo przez Bonapartego na synach i córkach francuskich proletariuszy. Jak niegodziwe byłoby zachowanie się Sipajów, odbija ono tylko, w skoncentrowanej formie, zachowanie się Anglii w Indiach.

Karol Marks[1]

 

Wiadomo wszakże, że głębokie – może niewysłowione, ale faktycznie rozstrzygające – powody każdego zerwania rozstrzygają o tym, czy jego efektem będzie jedynie oczekiwanie na wolność, czy też wolność sama.

Louis Althusser[2]

 

Zachód i władza spojrzenia

Wynikająca z dominacji ekonomicznej, militarnej i politycznej budowanej przez całą epokę nowożytną/nowoczesną (czyli kapitalistyczną) hegemonia Zachodu w światowym obiegu kultury przyzwyczaiła nas do tego, co tak trafnie wyrażają słowa Karola Marksa z 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte: „Nie mogą się sami reprezentować, muszą być reprezentowani”[3]. Dominująca pozycja Zachodu pozwoliła mu poczuć się autorem prawomocnych i jedynie słusznych koncepcji estetyki, jak również dominujących tekstów kultury, punktów widzenia, reprezentacji – literackich, plastycznych, filmowych itd. Pozwoliła mu także narzucać swoje sposoby reprezentacji również przedstawicielom zdominowanych kultur. Oczywiście zawsze było to tylko częścią prawdy, ale kapitalistycznemu Zachodowi sprawia jednak narcystyczną przyjemność przekonanie, że na pewno jest to co najmniej większa część prawdy.

Bollywood istnieje jakby na złość temu wszystkiemu, co dla kulturowej arogancji Zachodu, władcy dyskursów, bywa naprawdę irytujące. Żeby chociaż stawiało mu opór w ścisłym tego słowa znaczeniu! Ale nie. Bollywood po prostu za nic sobie ma jego hegemonię. Najstarsza i jedna z największych cywilizacji ludzkości, ma dziś największą i najpopularniejszą kinematografię planety, reprezentuje samą siebie swoim własnym językiem, własnymi sposobami i z własnego punktu widzenia (czy też może: punktów widzenia). Jest to niewątpliwie podłoże protekcjonalnego traktowania Bollywoodu przez ogromną część zachodniej prasy i zachodniej publiczności, jednoznacznie postrzegających produkcję bombajskiego ośrodka filmowego jako ekscesywny kicz podporządkowany polityce programowego, krańcowego eskapizmu (co ciekawe, ten punkt widzenia mogą na Zachodzie podzielać protekcjonalni krytycy indyjskiego kina popularnego oraz ci spośród jego wielbicieli, którymi kieruje pragnienie eskapistyczne). Taki uniformizujący paternalizm wpisuje się w ideologię imperialistycznej dominacji i eksploatacji, którą Edward Said nazwał „orientalizmem”[4]. Bollywood jest eskapistyczne, dokładnie tak jak Hollywood, ale – podobnie jak Hollywood – nie jest takie zawsze i w każdym przypadku.

 

Pierwsze Kino Trzeciego Świata

Jedyną koncepcją w zakresie teorii filmu, która narodziła się poza kontekstem euroamerykańskim, była ściśle powiązana z filmową praktyką radykalna koncepcja „Trzeciego Kina”. Rozwijana jako platforma wspólnego kulturowego działania twórców i interpretatorów kina na eksploatowanych peryferiach światowego systemu kapitalistycznego, w krajach Azji, Afryki i Ameryki Południowej. W myśl tej koncepcji, „Pierwszym Kinem” byłoby dominujące komercyjne kino gatunków z centralą w Hollywood, „Dugim” zaś wywodzące się z europejskiego filmowego modernizmu kino autorskie, którego świątyniami są miejsca takie jak Cannes i Wenecja. Dialektyczną pozycję powstającego od lat 60. XX wieku „Trzeciego Kina” w stosunku do dwóch pierwszych można wyrazić tak:

  1. w przeciwieństwie do odpolityczniającej i perswadującej zgodę na status quo ideologicznej funkcji „Pierwszego Kina”, „Trzecie Kino” widziało siebie jako środek ekspresji politycznej (emancypacyjnej, antykolonialnej, antyneokolonialnej, antyimperialistycznej, socjalistycznej) specyficznie peryferyjnego doświadczenia i środek upolitycznienia odbiorcy w kontekście tego specyficznego doświadczenia;
  2. inaczej niż „Drugie Kino”, którego punkt ciężkości spoczywał na ekspresji modernistycznie pojmowanej indywidualności Autora filmu (dążenie do formalnej doskonałości, konsekwencja autorskiego stylu), „Trzecie Kino” uznawało się bardziej za praktykę polityczną, przez co akceptowało formalną hybrydyczność, a nawet radykalną niespójność[5].

Indie są na mapie filmowej Trzeciego Świata wyjątkiem, z którym porównywać mógł się w pewnym momencie chyba jedynie Egipt – ekonomicznie partyzancka praktyka twórcza „Trzeciego Kina” pojawiła się tam obok potężnego miejscowego odpowiednika „Pierwszego”. I tu należałoby spojrzeć na rolę miejscowego Pierwszego Kina (z epicentrum w Bombaju i galaktyką innych, wzorowanych na nim, ośrodków), uwzględniając dialektyczną złożoność jego położenia. Potężna społecznie pozycja we własnym kręgu kulturowym pełni niepodważalnie istotną rolę jako czynnik kulturalnego oporu przeciwko wyrażającej się i dokonywanej także za pośrednictwem kultury (i jej przemysłów) imperialnej i neokolonialnej dominacji Zachodu, której przeciwstawia własne formy kulturowej ekspresji (co czyni jednocześnie w bardzo otwarty i inkluzywny dla impulsów z zewnątrz sposób). Jednocześnie, z drugiej strony, popularne kino hindi (i konfiguracje kina popularnego w innych językach Indii i ośrodkach produkcyjnych poza Bombajem) pełni funkcję ideologiczną właściwą „Pierwszemu Kinu”. Polegającą na ideologicznej perswazji przysposabiającej do pokornej akceptacji status quo – w tym konkretnym przypadku status quo peryferii kapitalistycznej gospodarki-świata, odgrodzonych od faktycznej nowoczesności barierami ekonomicznymi, które utrzymują je w pułapce trudnej do przełania, narzuconej przez imperia kolonialne wtórnej przednowoczesności i wytworzonego przez eksploatację kolonialną ekonomicznego nie-rozwoju [underdevelopment, maldevelopment].

Balansowanie na tej dialektycznej krawędzi stanowi jeden z głównych czynników konstytuujących fascynujący fenomen indyjskiego kina popularnego. Rebeliant (2005) Ketana Mehty powstał z tych wszystkich napięć, a nawet jakby z naddatku ich świadomości. Jest filmem dyskursywnie i estetycznie lokującym się w ramach lokalnego „Pierwszego Kina” peryferii (gatunku, jaki stanowi Bombay Cinema[6]), stawiającym sobie jednak kilka politycznych zadań właściwych „Trzeciemu Kinu”. Odpowiada bowiem na problematykę zepchnięcia starej i do końca XVIII wieku potężnej także ekonomicznie kultury indyjskiej na pozycję globalnego marginesu ekonomicznego przez światowe mocarstwa narodzonego w roku 1492 systemu społeczno-ekonomicznego, który w XIX wieku, mniej więcej wtedy, kiedy toczy się akcja Rebelianta, podłączył do siebie ostatecznie – nie pytając swych ofiar o zgodę – całą planetę[7].

Współczesny francuski filozof Alain Badiou określa cztery pola ludzkiej działalności mianem procesów/procedur (w zależności od przekładu) prawdy. Aktywności te odkrywają prawdę i zarazem powołują ją do życia. Są nimi nauka, sztuka, polityka i miłość. Kiedy w latach 60. XX wieku inny francuski filozof, również lewicowy, marksista strukturalny Louis Althusser, opisywał metody dialektycznego dochodzenia przez operacje teoretyczne do prawdy, mówił tylko o dociekaniach naukowych, choć prawda, do której dążyły, miała charakter jak najbardziej polityczny, nakierowany na uczynienie świata lepszym miejscem dla każdej z istot ludzkich[8]. U Althussera, w jego analizie dialektyki materialistycznej, spotkały się już więc dwa pola z późniejszego areału Badiou – nauka i polityka. Przenieśmy to jednak dalej i zastosujmy Althusserowski model dialektyki materialistycznej do przedsięwzięcia z pola sztuki (popularnej, „Pierwszego Kina” peryferii), grającego o najwyższe stawki na polu polityki i mającego na celu przedefiniowanie/odsłonięcie/ustanowienie prawdy.

 

Filmowa praktyka teoretyczna

Powstanie Sipajów wybuchło w 1857 roku. Było największą rewoltą antykolonialną w dziejach ludzkości i przedmiotem jednego z najsłynniejszych wystąpień publicystycznych[9] najwybitniejszego i najważniejszego z krytyków kapitalizmu, Karola Marksa, który bronił powstania przed imperialną propagandą próbującą delegitymizować jego zasadność. Szereg analiz historycznych wykazuje bezpośredni związek wybuchu powstania z nasilającą się eksploatacją kolonialną subkontynentu indyjskiego przez potężną machinę akamulacji kapitału, brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Jak jednak podkreśla William Dalrymple[10], powstańcy nie wyrażali się świadomie w takich kategoriach, postrzegając rewoltę jako wojnę stricte religijną, skierowaną przeciwko panoszącym się w kraju innowiercom (dla muzułmanów w szeregach Sipajów był to po prostu dżihad). Można więc powiedzieć, że buntownicy stanowili chwytającą za broń „klasę-w-sobie”, która nigdy do końca nie stała się samoświadomą „klasą-dla-siebie”, posługując się w swej słusznej walce – z braku lepszych – chybionymi strukturami ideologicznymi (tak jak dzisiaj np. Hamas w sprawie palestyńskiej).

Ekspresja polityczna wyrażająca się w tego rodzaju kategoriach jest w tak wielokulturowym kraju jak Indie szczególnie niebezpieczna. Szczególnie dzisiaj. I nie służy bynajmniej żadnym celom wyzwoleńczym, a kanalizowaniu społecznych frustracji narastających w lawinowym tempie od momentu ostatecznego przyjęcia przez Indie neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału (dokonanie to obciąża konto i sumienia rządu premiera P. V. Narasimhy Rao) na eksplozje resentymentów i agresji o podłożu wyznaniowym i etnicznym wewnątrz społeczeństwa indyjskiego. Jedną z najbardziej zmediatyzowanych w ostatnich latach kulminacji tej tendencji była seria zamachów w Bombaju 26 listopada 2008, ale początków procesu należy szukać w eksploatacji przez prawicowe partie BJP (Bharatiya Janata Party), Shiv Sena i Vishva Hindu Parishad problemu meczetu Babara (Babri Masdźid) w Ajodhji[11]. W tej sytuacji narracje wyjaśniające historię przez wąski pryzmat konfliktów między religiami są niebezpiecznym przedmiotem politycznej instrumentalizacji w bynajmniej nie emancypacyjnych kierunkach[12].

Ujmując przedmiot w kategoriach Althusserowskiej dialektyki materialistycznej: stan rzeczy polegający na połączeniu sposobu, w jaki artykułowała się politycznie rebelia Sipajów, ze sposobem, w jaki w potocznym odbiorze interpretowana jest historia w epoce wybuchającego na dolnym biegunie globalizacji neoliberalnej obłędu integryzmów etnicznych i religijnych byłby odpowiednikiem Ogólności I, stanu wiedzy (poznania, rozumienia rzeczywistości) przed uruchomieniem poznawczego cyklu praktyki teoretycznej – Ogólności II, procesu, który ma na celu przedefiniowanie problemu w celu dotarcia do prawdy. Odpowiednikiem Ogólności II, czyli praktyki teoretycznej, która stawia pytania na nowo, by zrozumieć rzeczywistość byłoby fimowe przedsięwzięcie, podejmujące jeden z kluczowych w indyjskiej historii tematów, by przedstawić nowe (mówiąc Lacanem: bliższe Realnemu) odczytanie rzeczywistości – historycznej, ale za jej pośrednictwem także i współczesnej. Jaką to praktykę teoretyczną wykonuje film Mehty i jaką Ogólność III, zamykającą sekwencję dialektyczną, próbuje ustanowić?

Po pierwsze wykonuje serię dialektycznych „owszem, ale…”. Owszem, posługujemy się skodyfikowanym i „zmodułowanym” wehikułem kulturalnym, jakim jest Bombay Cinema, peryferyjnym „Pierwszym Kinem” – ale po to, żeby zagrać o stawki polityczne przeciwne legitymizacji i perswazji status quo. Owszem, posłużymy się kinem popularnym, ale po to, żeby wsparci siłą jego społecznego oddziaływania postawić tezy polityczne może wcale nie nowe, ale brzmiące jak najodważniejsza prowokacja w gąszczu zbłądzeń postmodernizmu. Owszem, główny bohater, Mangal Pandey, jest bohaterem hinduskim, ale żeby zapobiec odczytaniu filmu przez pryzmat tożsamości religijnych, gra go jeden z trzech najbardziej wpływowych muzułmańskich gwiazdorów Bollywoodu, Aamir Khan. Owszem, film posługuje się silnie zmitologizowaną narracją o wybuchu powstania Sipajów (dziś uważa się przedstawione w nim wypadki, a nawet postać Mangala Pandeya, za oderwane od faktycznego wybuchu rebelii, który nastąpił nieco później, bez związku z tymi wydarzeniami[13]), ale robi to po to, żeby pokazać pewne ważniejsze prawdy strukturalne, w perspektywie historycznej, ale przecinające także postkolonialną/neokolonialną współczesność – od niektórych jej przejawów (imperializmu kulturalnego) pozwoliłem sobie rozpocząć niniejszy tekst.

 

Centrum, peryferie i Kapitał

W jednej z początkowych scen „Rebelianta” brytyjski oficer, kapitan William Gordon, przechadza się po targu w towarzystwie Angielki Emily. Spotykają handlarza kobietami, co wywołuje następującą rozmowę:

Emily: W Królestwie zniesiono niewolnictwo. Dlaczego Kompania pozwala na to tutaj?

Gordon: Kompania pozwala, bo potrzebuje niewolnictwa. Tamten człowiek jest z Kompanii.

Emily: Jak to?

Gordon: Kompania skupuje te dziewczyny do domów rozrywki. Dla białych żołnierzy. Żeby zapobiegać chorobom w armii – jakoby.

Inna ważna wymiana replik następuje w sekwencji przyjęcia w gronie przedstawicieli Kompanii Wschodnioindyjskiej, krzyżującej wiele poziomów strukturalnych napięć strukturalnych świata przedstawionego.

Emily: Piękny widok. Całe hektary czerwonych maków. To do celów religijnych?

Gordon: Nie, to ziemia Kompanii.

Emily: Po co Kompania uprawia maki?

Gordon: Bo tylko z nich wyrabia się opium. Kompania Wschodnioindyjska zmusza indyjskich rolników do uprawy opium.

Emily: Opium?

Gordon: Tak. Kompania skupuje je po ustalonych przez samą siebie cenach i wysyła do Chin, żeby uzależnić cały naród.

Emily: Dlaczego?

Gordon: Tylko to możemy sprzedawać Chińczykom w zamian za herbatę i srebra.

Inny Brytyjczyk: Lepiej darujmy paniom ten wykład.

Gordon: Cesarz chiński oponuje, nie chce kupować opium. A zatem Kompania postanawia wypowiedzieć mu wojnę. A na tej wojnie to  indyjscy Sipaje muszą walczyć i umierać. Koło się zamyka. Nazywamy to „wolnym rynkiem”.

Te dwie rozmowy znakomicie wyrażają perspektywę, w jakiej film ustawia opisywaną rzeczywistość historyczną i ewokowaną teraźniejszość. Emily naiwnie podąża za oficjalną ideologią brytyjskiego panowania i polityki Kompanii, zadaje krańcowo naiwne pytania, bo przyjmuje za dobrą monetę wszystkie oficjalne deklaracje i fikcje ideologiczne uzasadniające status quo. Kapitan Gordon, ze względu na swoje niskie klasowo i odmienne religijnie pochodzenie (w przeciwieństwie do protestanckiej większości swoich rodaków jest katolikiem), zajmuje ambiwalentną pozycję – w obrębie pola władzy (Kompanii) i jednocześnie na jego marginesie. Dzięki temu podchodzi do ideologii krytycznie i z dystansem. Jego (pozornie cyniczne, ale to tylko maska) riposty obnażają stosunki nierówności, niesprawiedliwości i strukturalnej – ekonomicznej, ale też militarnej i fizycznej – przemocy, na której opiera się błędne koło akumulacji kapitału.

„Wolny rynek”, centralny fetysz i najważniejsza fikcja systemu, legitymizuje się zestawem wolności osobistych i politycznych pozornie oczywistych w metropolii, ale za swój warunek ma przemoc i odebranie ich reszcie świata. Wolność osobistą w Londynie (dodajmy: nigdy nie wszystkich ludzi) umożliwia posługiwanie się niewolnictwem w koloniach, potrzebne choćby – jak tutaj – by kontrolować dyscyplinę i zdrowie seksualne personelu aparatu represji, umożliwiającego eksploatację bogactw Indii. Tak jak dzisiaj „wolny rynek” możliwy jest tylko dzięki finansowaniu zamachów stanu w Ameryce Łacińskiej i wojen domowych w Afryce czy Pakistanie, bombardowaniom Belgradu, skazaniu na śmierć miliona ludzi w Iraku, ufortyfikowaniu Twierdzy Europa, strzałom włoskich żołnierzy do afrykańskich uciekinierów przed głodem i murowi oddzielającemu Palestynę od reszty świata. Gordon wie to, co my dzisiaj wiemy choćby z drobiazgowych analiz takich historyków kapitalizmu, jak Fernand Braudel, Immanuel Wallerstein czy Mike Davis. Coś takiego jak „wolny rynek” nigdy nie istniało inaczej jak w formie fikcji i bezwzględnej przemocy. Przybywało na bagnetach, kulach armatnich, aktach prawnych wywłaszczających społeczności lokalne z właśności wspólnej, głowicach rakiet i szrapnelach. Jedna z drugoplanowych bohaterek filmu Mehty, zmuszona jest na „wolnym” rynku sprzedawać mleko ze swych piersi dziecku europejskiej kobiety, w wyniku czego nie ma go dość dla własnego synka. Jego głód musi tłumić smarując sutki opium. Usypia nim dziecko, czyniąc je być może uzależnionym na resztę życia. Opium produkują miejscowi chłopi. Z przymusu, żeby brytyjska machina akumulacji miała co wymieniać za bogactwa Chin. Zajmowany przez maki areał mogłyby zajmować uprawy żywności, której wystarczająca ilość i kompozycja zapewne pozwoliłyby organizmowi kobiety wytwarzać dość mleka, by karmić obydwoje niemowląt…

W epoce, gdy nawet studia postkolonialne, nawet z perspektywy wyeksploatowanych dawnych kolonii, „oddychają atmosferą ponownego uznania imperialnej dominacji, począwszy od lat siedemdziesiątych, ponownego globalnego narzucenia i umocnienia zarówno ‘logiki unilateralnego kapitału’ (w wymiarze gospodarczym), jak i aktywnie interwencjonistycznego ‘Nowego Ładu Światowego’ z siedzibą główną w Waszyngtonie (w wymiarze politycznym)”[14]; w epoce, gdy nawet indyjscy intelektualiści, jak Arjun Appadurai, sprowadzeni na manowce postmodernistycznego ahistoryzmu, udają że „analizują”[15] współczesne implozje tożsamości kulturowych zapadających się w odmęty integryzmów, czyniąc to w zupełnym oderwaniu od długofalowych procesów i realnych stosunków dominacji ekonomicznej – w takiej epoce film Ketana Mehty ustawia cały świat przedstawiony w perspektywie konfliktu wyznaczającego ukrywane i tak chętnie przemilczane Realne systemu, w którym żyjemy i który właśnie mniej więcej wtedy, kiedy toczy się akcja filmu, objął ostatecznie cały świat.

Realnym jest oczywiście Kapitał i konflikt pomiędzy jego dysponentami z jednej strony a eksploatowanymi ofiarami z drugiej. „Rebelianta” otwiera voice-over wprowadzajacy nas w kontekst historyczny: „Los jednej piątej ludzkości spoczywa w rękach Firmy, Kompanii Wschodnioindyjskiej, najbardziej dochodowego przedsiębiorstwa w historii”. Kiedy indyjscy bohaterowie mówią tu o swoich opresorach, rzadko używają słowa ‘Anglicy’ czy ‘Brytyjczycy’, zamiast niego stosują ‘Kompania/Firma’. Firma jest w filmie figurą Kapitału, trudnej do uchwycenia instancji sprawującej realną władzę w systemie. Scena rozmowy między Sipajem Mangalem Pandeyem a kapitanem Gordonem, w której Anglik próbuje wytłumaczyć swojemu indyjskiemu przyjacielowi, co to właściwie jest Kompania, po co ona istnieje i co nią kieruje, ukazuje jednocześnie kilka problemów. Nieuchwytność Kapitału jako bytu, który wyraża się w niekończącym się pędzie pogoni za zyskiem, Kapitału, którego „nikt nigdy nie widział, ani go nie spotkał” (Frederic Jameson), ale nie czyni go to ani na chwilę siłą ani odrobinę mniej realną. Widzimy jednocześnie, że logika Kapitału jawi się jako zupełnie obca indyjskim społeczeństwom i to właśnie, a nie rzekome zacofanie gospodarcze, jak woli z gruntu fałszywa imperialistyczna interpretacja historii[16], wydaje je tak bezbronnymi na jego pastwę. Ekonomiczna organizacja społeczeństw Indii jako „gospodarki-świata” (Immanuel Wallerstein) zorganizowana była w tzw. trybutarny system produkcji. Polega on na tym, że nadwyżki produkcji i wartości są konsumowane na manifestowanie władzy, a gospodarka podporządkowana jest politycznej funkcji reprodukcji społeczeństwa[17].

W wydajnym trybutarnym systemie produkcji, takim jak Indie do momentu podboju brytyjskiego[18], klasy dominujące utrzymywały swoją pozycję dzięki kontraktowi społecznemu polegającemu na wypełnianiu obowiązku opieki nad klasami ubogimi w sytuacjach kryzysów społecznych i przyrodniczych, które mogłyby np. grozić głodem (miały obowiązek magazynować żywność w okresach dobrych zbiorów i rozdawać ją okresach suszy i powodzi, inwestować w infrastrukturę zapobiegającą skutkom katastrof przyrody, a spekulację cenami żywności w okresach klęsk żywiołowych karały obcinaniem części ciała spekulantów). Dzięki wypełnianiu przez klasy dominujące tych obowiązków, przed przybyciem do Indii Kompanii Wschodnioindyjskiej klęski głodu występowały w Indiach średnio jedynie raz na 120 lat, a przez dwa ostatnie poprzedzające je stulecia nie wystąpiła w Indiach w ogóle. Zanim więc Indie padły ofiarą brytyjskiej kolonizacji, większość mieszkańców subkontynentu nigdy nie doświadczyła ani nie była nawet pośrednio świadkiem klęski głodu. Dwieście lat brytyjskiego panowania, grabieży i wywożenia indyjskiej produkcji rolnej, by spekulować nią na kierowanym pogonią za zyskiem „wolnym rynku” ze światową stolicą w Londynie, oraz wprowadzonego decyzją Londynu tzw. standardu złota (które to posunięcie doprowadziło do depresjacji siły nabywczej rolników w koloniach i na peryferiach kapitalistycznego systemu-świata) spowodowało klęski głodu średnio co trzy-cztery lata. Dlatego świadomą politykę grabieży i morzenia subkontynentu głodem amerykański historyk Mike Davis nazwał jednym z „późnowiktoriańskich holocaustów”[19]. Impozycja „wolnego rynku”, którego elementarny fałsz wyszydzał William Gordon, wyssała bogactwa Indii[20] i wepchnęła subkontynent w struktury ekonomicznego nie-rozwoju (czy też rozwoju nieprawidowego, niekorzystnego dla nich), skazujące go na biedę trwającą do dzisiaj.

Zwróćmy jeszcze uwagę, że zaraz po scenie rozmowy, w której Gordon próbował wyjaśnić Mangalowi „enigmę Kapitału” (David Harvey), Brytyjczyk dostrzega w okolicy rytuał sati – wdowa po starcu prowadzona jest na stos z jego zwłokami, na którym ma zostać spalona. Zderzenie tych dwóch sytuacji w jednej sekwencji nie jest ani przypadkowe, ani bez znaczenia, chodzi w nim bowiem o zamarkowanie strukturalnego i przyczynowo-skutkowego związku między tematami tych dwu scen. Narracja o zacofaniu obyczajowym i kulturalnym społeczeństw peryferii (podnosząca np. wątki opresji kobiet w tych kulturach) jest jednym z ulubionych ideologicznych instrumentów ekspansji kapitalistycznej, wspiera bowiem jedną z głównych narracji uzasadniających podboje kolonialne: narrację o niesieniu „postępu” i walce z „barbarzyństwem”. Od Katherine Mayo i jej książki Mother India[21] po haniebne wyskoki Oriany Fallaci, opowieść o cierpieniu kobiet w Trzecim Świecie uzasadniała rasistowską pogardę oraz tezę o potrzebie dominacji, podboju i złamania oporu poniżanych społeczeństw. Zapominając o drugiej stronie medalu (notabene tej samej, o której zapomina np. Appadurai): że to właśnie eskploatacja kolonialna (i neokolonialna) oraz agresja imperialna tworzą i podtrzymują warunki wpychające w obyczajowe zacofanie i utrzymujące w nim[22], co właśnie najlepiej ilustruje przykład sati. Przed podbojem brytyjskim był to wyjątkowo rzadki obyczaj, praktykowany jedynie w niektórych kastach arystokratycznych. Zakazany przez władze kolonialne jako przejaw wschodniego barbarzyństwa, zaczął się masowo rozprzestrzeniać w coraz to nowych grupach społecznych – jego praktykowanie stało się mechanizmem kulturowej samoobrony, indyjskie społeczeństwa zaczęły z obroną sati utożsamiać obronę własnej kultury – a nawet egzystencji – przed pretensjami najeźdźców. I tak właśnie rysują to kadry Rebelianta.[23] „Zacofanie” obyczajowe, które propaganda impreriów nowoczesnych prezentuje jako uzasadnienie podboju i kolonizacji, w istocie jest ich skutkiem.

 

Progi upolitycznienia i stawki uniwersalizmu

Upolitycznienie Mangala Pandeya i ogółu Sipajów jako bohatera zbiorowego odbywa się w sekwencji kilku progów. Najpierw mamy plotkę, że naboje, do których używania Kompania zmusza Sipajów, a które przed załadowaniem trzeba przegryźć, nasączone są tłuszczem krowim i świńskim – pierwszy łamie więc czystość rytualną hindusów, ponieważ pochodzi od zwięrzęcia dla nich świętego, a drugi muzułmanów, gdyż świnia jest dla nich stworzeniem nieczystym. Następnie, gdy Mangal, w geście zaufania do Williama Gordona – zapewniającego go, że to wszystko nieprawda – przegryzł nabój, okazuje się, że plotka była prawdziwa. Mangal staje wtedy przed przerażającą z tradycjonalistycznego punktu widzenia perspektywą całkowitego wykluczenia na resztę życia, zostania niedotykalnym. Nikt go już nie dotknie, nie zje z nim, ani nie spali jego ciała po jego śmierci. Wtedy następuje kolejny krok upolitycznienia zbiorowości Sipajów: jego towarzysze służby odrzucają reakcyjną strategię wykluczenia na rzecz strategii najgłębszego uniwersalizmu – dotykają jego ramienia i mówią: „Wszyscy jesteśmy niedotykalni”. Jak wiemy choćby od Slavoja Žižka, wartości uniwersalne wcielone są w człowieka na najsłabszej pozycji, na najgłębszym marginesie i wymagają bezwarunkowej solidarności z nim i rewindykacji jego praw.

Kolejnym niezbędnym progiem upolitycznienia stanie się konieczność opuszczenia świątyni w genialnej sekwencji spomiędzy kadrów której słuchać szept Karola Marksa: „religia to opium dla ludu”. Ostre spojrzenia spiskowców planujących rewoltę kontrastują z tępym, nieprzytomnym i nieobecnym wzrokiem pogrążonych w ogłupiającym rytuale, otumanionych narkotykami, pozostałych zebranych w świątyni, śpiewających pieśń wyrażającą główną ideologiczną funkcję religii jako przeszkody na drodze do (mówiąc klasykiem) „emancypacji ludzkiej”[24] – pokorną i głęboką zgodę na status quo, jak okrutny i niesprawiedliwy by nie był. Wyjście ze świątyni oznacza odrzucenie religii (a wraz z nią wszelkiej idelogii podtrzymującej status quo, którą religia reprezentuje na zasadzie pars pro toto). Odtąd nie ma już muzułmanów i hindusów, ofiary stają w uniwersalnej jedności przeciwko wyzyskującemu je Kapitałowi – z napisów końcowych dowiadujemy się, że dołączy do nich także kapitan Gordon. Odkąd jako Realne świata społecznego wkracza Kapitał, wszystkie tożsamości stają się podporząkowaną mu instrumentalnie  fikcją. Tylko jeden wymiar tożsamości nie jest wówczas fikcją: albo jest się dysponentem bądź funkcjonariuszem Kapitału, albo wyzyskiwanym. Kapitan Gordon, wyśmiewany za plecami przez kolegów oficerów syn biednych katolików, przejdzie więc na słuszną stronę powstańców.

Mówiąc „wszyscy jesteśmy niedotykalni”, Sipajowie robią to samo, co zrewoltowani niewolnicy ustanawiający republikę Haiti. Rewolucja Haitańska, najpiękniejsza, najbardziej spójna aksjologicznie, ale też najbardziej zapomniana z wielkich rewolucji nowoczesnych[25], na kartach swojej konstytucji zapisała, że wszyscy są Czarni. Niewolnicy plantacji cukrowych na Haiti potraktowali słowa liberté, égalité, fraternité tak poważnie, jak nigdy nie uczyniła tego słów tych ojczyzna. W ten sam sposób filmowi Sipajowie traktują demokratyczne deklaracje ciemiężących ich Brytyjczyków: wytoczą przeciwko nim jej własne ideały. „W Anglii królowa jest na monetach, ale rządzi lud!”. W Anglii lud nie rządził prawie albo zgoła nigdy, ale Anglia nie może tego przyznać otwarcie: fikcja „demokracji” stanowi jeden z elementów legitymizacji władzy angielskiej (i każdej innej euroatlantyckiej) burżuazji. Dla filmowych Sipajów postulat władzy ludu wymierzony jest w dwu kierunkach: przeciwko Kapitałowi (władzy Kompanii), ale także – uprzedzająco – przeciwko pragnącym odrestaurować status quo ante indyjskich książąt i królów. Sipajowie dają im do zrozumienia, że bunt nie ma na celu powrotu do starego świata dającego przywileje radżom i obsługującemu ich personelowi, a stworzenie nowego, który będzie lepszy od wszystkiego, co było wcześniej.

Skoro była już mowa o wartościach uniwersalistycznych (a więc rewindykujących niezbywalne prawa wszystkich ludzi), za którymi poprzez historię Mangala i jego towarzyszy, opowiada się film, do nich również wydaje się odwoływać sekwencja święta Holi. Wielu autorów krytycznych, z Immanuelem Wallersteinem na czele[26], podkreślało ideologiczny charakter zachodnich pretensji do uniwersalizmu jego własnych liberalnych wartości. Pretensje te przez stulecia były instrumentem zachodniego imperializmu, uzasadniania podboju i eksploatacji niezachodnich społeczeństw. Odpowiedzią, jaką proponuje Rebeliant, jest szukanie potencjału uniwersalizmu w samych kulturach podporządkowanych. Sekwencja Holi pokazuje potencjał uniwersalizmu tkwiący w indyjskiej afirmacji mnogiej różnorodności, której ekspresją jest wzajemne obrzucanie się wszystkich uczestników festiwalu bogactwem kolorowych proszków przy jednoczesnym mieszaniu się wszystkich ludzi w tłumie. O ile pluralizm tożsamości kulturowych był/jest w Indiach wehikułem utrzymywania status quo, bo przez reprodukcję spetryfikowanego podziału pracy zarządza różnicami, które reprodukują także społeczną hierarchię wraz ze stosunkami dominacji i władzy, o tyle nastawienie na mnogość doprowadzone do krańcowej postaci może mimo to unieważnić wszystkie różnice i uczynić wszystkich w tej złożonej różnorodności równymi. To właśnie dokonuje się w obrazach festiwalu, w którym od nadmiaru kolorów wszyscy – pokryci każdy unikalną kombinacją przypadkowych plam barwnych – zaczynają w pewnym sensie wyglądać tak samo. Każdy napotkany człowiek został w ten wir wchłonięty – prostytutki, hidźra, wdowa, która nie chciała umrzeć na stosie, napotkani Anglicy, itd.

 

Wczoraj i dziś

Można powiedzieć, że „Rebeliant” fałszuje rzeczywistość historyczną: opowiada zmitologizowaną wersję wybuchu powstania Sipajów i czyni to na dodatek w sposób ujmujący powstanie w kategoriach znacznie bardziej dojrzałych politycznie, niż ono samo było w stanie się ujmować, uczepione w istocie retoryki wojny o religię. Można także – zatrzymując się na linearnym odbiorze filmu – uznać, że dość naiwnie wieńczy on indyjską historię momentem odzyskania niepodległości przez ruch, którego symbolem był Mahatma Gandhi. Jakby problemy wytworzonej przez epokę kolonialną struktury kapitalizmu zależnego przeminęły wraz z odejściem brytyjskich żołnierzy (tak odczytany, film popadłby na koniec w odpolityczniający komfort afirmacji wyzwolenia, które się jednak rzekomo dokonało – czyli już o nie walczyć nie trzeba, już jest dobrze). I tu docieramy do finalnego „owszem, ale…”.

Owszem, ale film dąży do przerzucenia mostu poznawczego pomiędzy przeanalizowaną materialistycznie przeszłością a teraźniejszością społeczeństwa peryferii kapitalizmu, która to teraźniejszość z tej przeszłości się narodziła i trwa wciąż w tej samej strukturze. Wątek tłuszczu krowiego i świńskiego ewokuje dość bezpośrednio kontekst współczesny – skandal, jaki wybuchł, gdy Indie obiegła wiadomość (plotka?), że w restauracjach McDonald’s w tym kraju stosowano tłuszcz i mięso z krów, bez poszanowania dla panującego w nim kulturowego zakazu zabijania i jedzenia tych zwierząt. Działo(by) się to z tego samego powodu, dla którego Kompania nie używała tuszczu z kruków – tak było taniej. Uruchamiony więc tym samym zostaje poziom interpretacji odsyłający do współczesności. Wciąż żyjemy w tym samym systemie, w którym władzę sprawuje Kapitał, tyle, że dzisiaj jego machina nie nosi nazwy Kompania Wschodnioindyjska tylko CocaCola, McDonald’s, Halliburton, Monsanto… I tak jak obalenie władzy Kompanii Wschodnioindyjskiej nie przyniosło wolności, a tylko kolejny etap walki o nią (Company Raj przeszedł w British Raj), tak wyzwoleniem wciąż nie było (dla żadnego ze społeczeństw postkolonialnych) odzyskanie formalnej niepodległości. Walka o wyzwolenie (o „skok ludzkości z królestwa konieczności do królestwa wolności”) wciąż pozostaje naszym zadaniem i obowiązkiem – mówi tak naprawdę film Ketana Mehty. Kapitał wciąż – nieprzerwanie – sprawuje totalitarną władzę nad życiem nas wszystkich.

Przypisy:

[1] Karol Marks, Powstanie indyjskie, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, t. 12, Warszawa: Książka i Wiedza 1967. Cyt. za przedrukiem w: „Le Monde diplomatique – edycja polska”, nr 8 (18) sierpień 2007, s. 15.

[2] Louis Althusser, O dialektyce matrialistycznej, [w:] tegoż, W imię Marksa, przeł. Michał Herer, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2009, s. 224.

[3] Cyt. za: Edward W. Said, Orientalizm, przeł. Monika Wyrwas-Wiśniewska, Poznań 2005, s. 27.

[4] E. Said, dz. cyt.

[5] Zob. Np. Rethinking Third Cinema, red. Anthony R. Guneratne, Wimal Dissanayake, New York – London: Routledge 2003; Robert Stam, Film Theory: An Introduction, Malden: Blackwell Publishers 2000; Questions of Third Cinema, red. Jim Pines, Paul Willemen, London BFI Publishing 1989;

[6] Zgadzam się ze stanowiskiem Vijaya Mishry, że Bombay Cinema to odrębny gatunek filmowy. Vijay Mishra, Bollywood Cinema: Temples of Desire, New York/London 2002.

[7] Immanuel Wallerstein, The Modern World-System, vol. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century, New York/London, 1974. Tegoż, The Modern World-System, vol. II: Mercantilism and the Consolidation of the European World-Economy, 1600-1750, New York 1980. Tegoż, The Modern World-System, vol. III: The Second Great Expansion of the Capitalist World-Economy, 1730-1840’s, San Diego 1989. Mike Davis, Late Victorian Holocausts. El Niño Famines and the Making of the Third World, London-New York: Verso 2001.

[8] Louis Althusser, dz. cyt., s. 191-226.

[9] Cytowany tekst Marksa Powstanie indyjskie został napisany 4 września 1857 r. dla amerykańskiego dziennika „New York Daily Tribune” (nr 5119, 16 września 1857).

[10] William Dalrymple, The Last Mughal. The Fall of a Dynasty, Delhi, 1857, London: Bloomsbury 2006. Tegoż, Historia powstania Sipajów czyli model wojny imperialnej, “Le Monde diplomatique – edycja polska” nr 8(18)/2007, s. 14-15.

[11] Raport badającej te wydarzenia przez kilkanaście lat komisji śledczej pod przewodnictwem sędziego Manmohana Singha Liberhana dostępny jest w całości (ponad tysiąc stron) w Internecie, m.in. w portalu „India Times”, pod adresem: http://docs.indiatimes.com/liberhan/liberhan.pdf

[12] Problematykę tę we wpółczesnym kinie bollywoodzkim starałem się zarysować w eseju: Bollywood i muzułmanie, „Le Monde diplomatique – edycja polska”, nr 2(48)/2010. Nieco dłuższa wersja tekstu dostępna jest online pod adresem: http://lewica.pl/index.php?id=21075.

[13] Zob. W. Dalrymple, The Last Mughal…

[14] Neil Lazarus, Studia postkolonialne po inwazji na Irak, przeł. Barbara Sochacka, „Recykling Idei” nr 10, wiosna/lato 2008, s. 42. Pierwodruk: „New Formations”, nr 59, Autumn 2006, s. 10-22.

[15] Np. Arjun Appadurai, Nowoczesność bez granic, przeł. Zbigniew Pucek, Universitas, Kraków 2005.

[16] Do końca XVIII Indie, pojmowane jako gospodarka-świat w rozumieniu Braudela i Wallersteina, były drugą po Chinach potęgą ekonomiczną wytwarzającą około 25% światowej produkcji, daleko wyprzedzając Europę – zacofaną wtedy gospodarczo, jednak inwestującą w rozwój militarny, umożliwiający kolejne etapy globalnej ekspansji i grabieży. Zob. zwł. M. Davis, dz. cyt.; J. Goody, Kapitalizm i nowoczesność. Islam, Chiny, Indie a narodziny Zachodu, przeł. Mariusz Turowski, Warszawa 2006; M. Turowski, Wielkie rozwidlenie? Jak powstał Trzeci Świat, „Lewą Nogą” nr 17, s. 303-331.

[17] W kapitalistycznym systemie produkcji – i tym się on różni od wszystkich przednowoczesnych systemów produkcji – jest odwrotnie: struktury i funkcje polityczne podporządkowane są ekonomicznemu imperatywowi akumulacji kapitału (nawet za cenę systematycznej zagłady części ludzkości, jak tego kapitalizm dowodzi od ludobójstw Indian amerykańskich w pierwszej historycznie fazie akumulacji kapitalistycznej sfinansowanej grabieżą złota zwożonego z Ameryki, po III Rzeszę, czy w końcu dzisiejszy Irak).

[18] Europejski feudalizm był niewydajnym i popadającym w ciągłe kryzysy (klęski głodu, epidemie) inwariantem trybutarnego systemu produkcji. To właśnie jego niewydajność i wewnętrzne sprzeczności popchnęły pragnącą je przekroczyć Europę na drogę akumulacji kapitalistycznej, która Zachodowi przyniosła dynamiczny rozwój, ale kosztem reszty ludzkości, dla której była (i w przeważającej większości jest) monstrualną katastrofą.

[19] M. Davis, dz. cyt.

[20] India is rich, powiada jednemu z przedstawicieli Kompanii jeden z bohaterów drugoplanowych

[21] Katherine Mayo, Mother India, London 1927.

[22] Z nowszych prac odnoszących się m. in. do tej problematyki, warto wskazać Jasbir K. Puar, Terrorist Assemblages. Homonationalism in Queer Times, Duke University Press, Durham and London, 2007.

[23] Podobnie jest zresztą z postacią Hiry (Rani Mukherji) i wątkiem domu publicznego, w którym ona pracuje. Brak szacunku, z jakim europejscy „goście” traktują kurtyzany, jest tu znakiem następującej pod kolonialnym obcasem stopniowej degradacji ich przedtem prestiżowej pozycji społecznej. Byłby to jeden z wielu wymiarów pogarszania się położenia kobiet w bezpośredniej konsekwencji podboju kolonialnego.

[24] Tekst pieśni wyraża bierne, odwodzące od działania oczekiwanie na wyroki Boga. Tekst polskiego przekładu za wydaniem DVD: „O Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / O, Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / Pełen czci do Ciebie lecę, jak do płomienia leci ufna ćma. / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb. / Pokaż mi drogę do Twego światła, niechaj mi oczu nie przesłania mgła. / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb. / O Mesjaszu, do nadziei, drogę pokaż nam. / O, Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / Serce tak mnie boli, w nocy wciąż się budzę. / Ciągle rzucam się na łóżku, czuję w piersi burzę. / Co to dalej będzie? Co się teraz stanie? / Cały świat zatrzymał oddech, co to będzie dziś? / O mój Panie, o Mesjaszu. / Czemu stawiasz mi przeszkody, próby ognia zsyłasz mi? / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb.” Nie należy jednak zapominać, że istnieje też lewicowa, marksistowska wariacja na temat słowa ‘Mesjasz’. Imię jej Walter Benjamin, u którego Mesjaszem jest  – ni mniej, ni więcej – Rewolucja.

[25] Zob. Peter Hallward, Haitańska inspiracja, przeł. Mateusz Janik, “Recykling Idei” nr 10, wiosna/lato 2008, s. 10-15.

[26] I. Wallerstein, Europejski uniwersalizm. Retoryka władzy, przełożył Adam Ostolski, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2007.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się w tomie Bollywood – prawdy i mity pod redakcją Grażyny Stachówny i Katarzyny Magiery, w serii „Studia Filmoznawcze” Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego (2011).