A jeśli upadek Związku Radzieckiego był tragedią?

Dokładnie trzydzieści lat temu, 26 grudnia 1991 roku [tekst ukazał się pierwotnie 25 grudnia 2021 na łamach portalu Strajk.eu], Rada Najwyższa Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich ogłosiła ostateczne samorozwiązanie Kraju Rad. Data, oczywiście, symboliczna – aż i tylko. Deklaracja przypieczętowała proces, który do tego czasu się właściwie dokonał – toczył się od wielu, wielu miesięcy. Wszystkie radzieckie republiki ogłosiły już swoją suwerenność – efekt domina uruchomiony przez Litw, napędzany dramatycznymi problemami ekonomicznymi, a w ich konsekwencji także społecznymi, wielkiego państwa. I choć to, co deklaracja przypieczętowała, już trzy miesiące wcześniej musiało się wydawać nieuniknione, to trzy lata wcześniej wciąż nie wydawało się większości żyjących do pomyślenia. Jeszcze pod koniec lat 80. było tak, jak w pierwszej połowie tytułu głośnej książki Aleksieja Jurczaka o korupcji późno-radzieckiej kultury: „wszystko było na zawsze”. W końcowych miesiącach 1991 roku – już jak w tego tytułu drugiej połowie: „dopóki już nie było”. Już nie było. Od „nie do pomyślenia” do „nie do uniknięcia” – poszło zdumiewająco szybko, tak szybko, że wielu się zachłysnęło, nawet na lewicy.

Nawet na lewicy – nawet tej radykalnej – niektórzy powitali rozpad Związku Radzieckiego z ulgą, z rodzajem radości, z czymś w rodzaju optymizmu. Powtarzali skądś za Noamem Chomskym, że upadek wynaturzonego, nieudanego projektu socjalistycznego uczyni znowu możliwą walkę o socjalizm prawdziwy, o socjalizm taki, jaki być powinien. Przybliży szanse na jego urzeczywistnienie. Socjalizm państwowy w jego wersji radzieckiej – taki, jaki był społeczną rzeczywistością setek milionów ludzi na wschód od Łaby – stanowił już przecież tylko przeszkodę na drodze do emancypacji ludzkiej, przeszkodę kompromitującą samą ideę socjalizmu.

Wiele razy już czytaliśmy, że w latach 90. XX wieku na kontynencie europejskim to socjaldemokraci – ci, którzy, udomowieni przez burżuazyjne demokracje liberalne, zrezygnowali z postulatów społecznej własności środków produkcji na rzecz samych tylko mechanizmów redystrybucji w ramach istniejących kapitalistycznych stosunków – zostali „przechwyceni” przez triumfujący neoliberalizm. Stali się nawet jego najskuteczniejszymi wdrożycielami, tymi, którzy go ostatecznie przyklepali i znormalizowali, bo mieli do tego najbardziej dla siebie naturalny język: język „stopniowych reform”. W krajach takich jak Polska, odtwórcami tej roli stali się eks-komuniści z niedawnych monopartii, przechrzczeni po przełomie na socjaldemokratów „w europejskim stylu”. Implozja Związku Radzieckiego była wielkim geopolitycznym zwycięstwem neoliberalnej formacji kapitalizmu, ponieważ otworzyła ogromne połacie ludzkiego świata na błyskawiczną ekspansję nowego reżimu akumulacji kapitału. Dlatego radość z upadku projektu radzieckiego nawet na tej ówczesnej lewicy rysującej sobie miejsce (daleko) na lewo od mainstreamu, oznacza, że ona również dała się wtedy ponieść wiatrom fałszywej „wolności” unoszącym się nad falą neoliberalnego tsunami.

Czytaj dalej

Kabul w snach innych ludzi

Donald Trump musiał zbombardować instalacje wojskowe w Syrii, żeby doczekać się miłych słów z anten i łam wszystkich znaczących liberalnych mediów w USA. Musiał zrzucić trochę bomb na Bliskim Wschodzie, żeby w końcu usłyszeć o swojej pierwszej wielkiej, „prawdziwie prezydenckiej chwili”, zamiast zwyczajowych porównań do Mussoliniego i kpin z fryzury. Przekupniom newsów i politycznego komentarza podarował wtedy nadzieję, że może nie będzie z niego wcale taki antyinterwencjonista, na jakiego pozował w kampanii. Odwrotnie niż Donald Trump, Joe Biden był od samego swojego startu w wyborach tych samych mediów faworytem – właściwie to one wybrały go na prezydenta. Wystarczyło zakończyć wreszcie jakąś wojnę – decyzja, którą przecież odłożył w czasie (zawarte w Katarze porozumienie między Trumpem a talibami zakładało wycofanie US Army już w maju) – żeby wszystkie liberalne media anglosfery połączyły się w ataku na jego „nieodpowiedzialną”, „nierozważną”, „niebezpieczną”, „szkodliwą” decyzję. Ich zjednoczony front sprawił, że notowania społecznego poparcia natychmiast poleciały Bidenowi na łeb na szyję, do najniższego dotąd poziomu. Amerykański establiszment przypomniał w ten sposób Bidenowi, jak bardzo Imperium Dolara uzależnione jest od wojny i żeby mu się już nigdy więcej nic tak nie pomyliło. Amerykański prezydent ma rozpętywać nowe wojny a nie kończyć stare!

Kiedy talibowie odzyskiwali – bez większego oporu ze strony namaszczonego przez NATO rządu – Kabul, czytałem ostatnie strony The Runaways, wspaniałej powieści Fatimy Bhutto. Fatima w Kabulu się urodziła. Jej najnowsza powieść jest o młodych ludziach, którzy poszli w zbrojny dżihad – u niej jest to tym razem Państwo Islamskie. I dlaczego poszli. Na Twitterze Bhutto zaatakowała niedawno hipokryzję przejętych poniewczasie celebrytów – na przykładzie Angeliny Jolie, która założyła sobie Instagrama dopiero teraz, w tym celu. „Żeby udzielić głosu afgańskim kobietom i dziewczętom”. „Sądząc po opiniach wiodących feministek i aktorek, Afganistan jeszcze tydzień temu był rajem” – kpiła Bhutto.

Brytyjski raper Lowkey, którego matka pochodzi z innego okupowanego przez Amerykanów i ich sojuszników kraju, Iraku, pytał w kanałach niezależnego medium Double Down News: gdzie byli wszyscy obrońcy praw człowieka, nagle przejęci sytuacją w Afganistanie, przez dwadzieścia lat amerykańskiej inwazji i okupacji?

Jest taki słynny cytat z Lacana: Ceux qui sont tombés dans les rêves des autres sont foutus. Na polski najczęściej tłumaczą go jakoś tak: „Ci, którzy wpadli w sny innych ludzi, są straceni”. Nie oddaje to w pełni dosadności oryginału, który mówi raczej: „mają przejebane”. To nie ja, to Lacan. Afgańczycy, a afgańskie kobiety w szczególności, wpadli w humanitarne sny oświeconych zachodnich liberałów, imperialnych humanitarystów, pod amerykańskim sztandarem. A lewica nie może dać się wrobić w śnienie tych samych – nieswoich – snów o nich.

Czytaj dalej

Szyici i sunnici – odwieczny konflikt?

Pomiędzy dwiema głównymi gałęziami islamu istnieją poważne różnice doktrynalne, których korzenie sięgają VII wieku. Ale czy naprawdę najlepszym sposobem na rozumienie napięć w regionie jest studiowanie aż tak głęboko historii islamskiej teologii? A co, jeśli obecny kształt napięć pomiędzy krajami, które tradycyjnie opisywane są rozmieszczaniem po dwóch stronach tej opozycji jest tak długowieczny, że… sięga zaledwie końca lat 70. XX wieku?

Arabia Saudyjska a sprawa syryjska

Przedziwne kwietniowe bombardowania Syrii przez koalicję Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji nastąpiły niemal natychmiast po okresie wyjątkowo intensywnej aktywności dyplomatycznej pomiędzy stolicami trzech zachodnich mocarstw a księciem koronnym Arabii Saudyjskiej Muhammadem ibn Salmanem (znanym także jako Mohammed ben Salman, MBS). W wyjątkowo krótkim czasie MBS odbył trzy podróże: do Londynu (7 marca), do Waszyngtonu (19 marca) i do Paryża (8 kwietnia).

Trudno nie spekulować, że na tych spotkaniach uknuto sam rzekomy atak bronią chemiczną w Gucie (jedyny zachodnioeuropejski dziennikarz, który pojechał na miejsce, mówiący po arabsku Robert Fisk z „The Independent”, nie znalazł świadectw na potwierdzenie tezy o ataku chemicznym), podobnie jak zrzucenie odpowiedzialności za ten atak na reżim Baszszara al-Asada, a także bombardowania, jakie mają następnie być za ten rzekomy atak „karą”. „Kara” nadeszła tak szybko, żeby międzynarodowi obserwatorzy i śledczy nie zdążyli znaleźć zawczasu dowodów, że Asad, cokolwiek by nie miał wcześniej na sumieniu, w tym przypadku jest niewinny. Richard Falk, wybitny ekspert od prawa międzynarodowego, rozpoczął swój komentarz do bombardowań od przypuszczenia, że Syria, być może, bardziej niż za to, że użyła broni chemicznej, została ukarana za to, że jej nie użyła.

MBS w ten czy inny sposób zapłacił przynajmniej za część amerykańsko-francusko-brytyjskich bombardowań. W Paryżu np. zostawił za sobą kontrakty o łącznej wartości 19 miliardów dolarów.

Saudyjskie pragnienie zniszczenia reżimu partii Baas w Syrii to oczywiście nic nowego. Od samego początku obecnej wojny Saudowie współpracowali z CIA i Pentagonem we wspieraniu salafickich dżihadystów w Syrii – bronią, strumieniem pieniędzy, a także eksportując tam własnych radykałów z ambicjami zmieniania świata, żeby nie robili szumu w królestwie. Tę metodę pozbywania się potencjalnych wywrotowców z własnych granic Saudowie praktykują od czasu salafickiego powstania Dżuhajmana al-Utajbiego, które w listopadzie 1979 na chwilę zdobyło Wielki Meczet w Mekce. Arabia Saudyjska odegrała jedną z głównych ról w samym wywołaniu wojny w Syrii, tzn. w przekształceniu protestów społecznych z 2011 w wojnę do dziś dla niepoznaki zwaną domową.

Dom Saudów miał kosę z Syryjczykami już w okresie rządów ojca Baszszara, Hafiza al-Asada. Gdy ten zmarł i władzę po nim przejął, albo raczej przyjął Baszszar, na krótki okres (niewiele ponad rok od szczytu Ligi Państw Arabskich w 2009) stosunki się ociepliły – król Abd Allah liczył wtedy na wyprowadzenie Syrii pod przywództwem Asada-syna z jej trwającego trzydzieści lat sojuszu z Iranem.

Z punktu widzenia saudyjskiego wahabizmu (wyjątkowo integrystycznej, „plemiennej” odmiany islamu sunnickiego) syryjscy alawici lądują w jednym worku z szyitami, ponieważ jedni i drudzy są wyznawcami tradycji Alego, a więc dla Saudów heretykami, odstępcami od islamu „prawdziwego”. Jednak Hafiz al-Asad przejął władzę (w wojskowym zamachu stanu w 1970) nie jako reprezentant alawitów a jako człowiek partii Baas. Religijna afiliacja jego rodziny nie odgrywała żadnej istotnej roli politycznej, a jednym ze źródeł legitymizacji i stabilizacji jego reżimu w późniejszych dekadach było uczynienie Syrii państwem świeckim i jako takie oferującym warunki przyjaznego współistnienia przedstawicielom różnych grup etnicznych i wyznaniowych składającym się na wewnętrzną mozaikę kulturową kraju. Częściowo dzięki temu jego reżim, choć opierał się na brutalnej władzy wojska i wszechobecnej tajnej policji, nigdy nie był we własnym kraju tak powszechnie znienawidzony jak np. Husniego Mubaraka w Egipcie. Saudowie się z Hafezem nie lubili już od początku lat 70. XX wieku, ale aż do 1979 nie ujmowali tej animozji publicznie w kategoriach różnic religijnych.

Do 1979, bo wtedy miała miejsce Rewolucja Islamska w Iranie, która zmieniła wszystko.

Iran i groźba rewolucji

Jak pisze wybitny indyjski marksista, historyk i dziennikarz Vijay Prashad (w książce The Death of the Nation):

[…] niewiele było antypatii pomiędzy sułtanami Arabii a królem Iranu – pomimo różnych baz społecznych tych monarchii. Łączył je kolor ich krwi. Tę arterię przecięła jednak irańska rewolucja.

Oraz:

Rewolucja irańska postawiła reżim saudyjski w poważnym niebezpieczeństwie na trzy sposoby jednocześnie. Po pierwsze, muzułmański monarcha (szach) został obalony. Irańczycy sięgnęli głęboko do studni islamskiej myśli, by stworzyć alternatywny model islamskiego rządzenia – Welajat-e Faqih („zwierzchnictwo jurystów” [albo „zwierzchność uczonych” – przyp. JP]). To nie był nacjonalizm w rodzaju Nassera czy Baas, obu zdecydowanie laickich. Irańczycy stworzyli islamską formę republikanizmu. Muzułmańska wspólnota polityczna – ogłosili – nie potrzebowała już więcej monarchii. Po drugie, Irańczycy rozwinęli nowoczesne instytucje, obsadzone zarówno przez mężczyzn jak i przez kobiety, oraz dopuścili wybory do parlamentu (zakazując udziału partiom komunistycznym, liberalnym i kurdyjskim). Wszystko to stanowiło anatemę w Arabii Saudyjskiej. Po trzecie, irańska rewolucja ożywiła intelektualną i polityczną odwagę Mohammeda Huseina Fadlallaha […] w Libanie, by przesunąć politykę po linii szyickiej, co w rezultacie, w kontekście Libańskiej Wojny Domowej, doprowadziło do utworzenia Hezbollahu (Armii Boga). Dostarczyła też nowego dyskursu już niezadowolonym robotnikom roponośnych regionów Arabii Saudyjskiej – tak się złożyło, że wielu z nich było szyitami.

Wkrótce po ustabilizowaniu się w Iranie nowego porządku ajatollaha Chomeiniego Hafiz al-Asad zwrócił uwagę na Teheran, żeby nawiązać nowy sojusz, obliczony na opozycję wobec Iraku Saddama Husajna. Wtedy właśnie oficjalnym saudyjskim problemem z Syrią stała się specyfika religijna jej samej i jej sojuszu z Iranem. Saddam Husajn natomiast w zamian za saudyjskie wsparcie na sumę miliarda dolarów miesięcznie na konieczne wydatki zobowiązał się w Ar-Rijadzie w 1980 do zbrojnego „opanowania” Iranu i miesiąc później zaatakował Iran, rozpoczynając wieloletnią „sunnicką” wojnę z młodą szyicką republiką.

Arabia Saudyjska używa sekciarskich religijnych podziałów, odwołuje się i podgrzewa sekciarskie lęki i fobie (np. rozsiewa plotki, że irańscy szyici potajemnie werbują w Syrii nowych wyznawców, żeby zmarginalizować sunnitów), i „wyjaśnia” swoje zbrojne „interwencje” (np. w Jemenie) argumentami o walce z szyickimi heretykami działającymi na zlecenie Iranu, który pragnie przejąć kontrolę nad całym Bliskim Wschodem. Saudowie i ich sojusznicy z rodzin panujących nad mniejszymi emiratami w Zatoce Perskiej boją się politycznych i intelektualnych wpływów Iranu, bo nie da się ich tak łatwo zdyskredytować argumentem o ich kulturowej obcości i „zachodniości”, jak pokonane już (przy dużym udziale Saudów) projekty arabskiego socjalizmu i komunizmu. Iran pokazuje ich poddanym, że monarchów można obalić na gruncie samej muzułmańskiej tradycji i kultury, odwołując się do i czerpiąc z niej samej.

Histeryczna nadaktywność Domu Saudów

Obecnie obserwujemy wzmożoną, rzec można histeryczną nadaktywność Arabii Saudyjskiej i jej sojuszników, zwłaszcza w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, na coraz liczniejszych frontach. Wojny w Syrii i Jemenie; blokada Kataru, który choć powinien przypominać inne okoliczne emiraty skłania się ku Iranowi; uwięzienie premiera Libanu; coraz gęstsze knowania z zachodnimi stolicami i Tel Awiwem („najgorzej skrywany sekret Bliskiego Wschodu”).

Ta nadaktywność bierze się z coraz większego, wszechogarniającego strachu monarchów Półwyspu Arabskiego. Rośnie społeczne niezadowolenie, a na gospodarce opartej tylko na ropie coraz trudniej polegać. Niedawno trzeba nawet było wprowadzić w końcu podatki. Pieniędzy z ropy, przy użyciu których kupowano dotąd spokój społeczny, coraz mniej, a samo utrzymanie gargantuicznych dworów i rodzin królewskich rośnie. „Al-Saud to rodzina królewska jak żadna inna. Jest ich tysiące”. A każdy z tych tysięcy za samo swoje pokrewieństwo z królem otrzymuje „stypendium” (w wysokości od kilku tysięcy do ponad ćwierć miliona dolarów miesięcznie, w zależności od stopnia pokrewieństwa). A chaos od dekad rozsiewany po świecie eksportem ekstremistów zaczął się znowu przysuwać coraz bliżej granic Arabii.

Arabia Saudyjska dysponuje ogromnymi możliwościami propagandowymi w całym świecie muzułmańskim, które umożliwiają jej sprzedawanie swojej wersji wydarzeń, sekciarskiego kostiumu, w który przebiera swój przemożny strach, że dni arabskich monarchii są policzone. Finansuje międzynarodową konstelację szkół koranicznych i meczetów, które uczą świata według królów w Ar-Rijadzie, wydaje książki i prasę, a saudyjsko-emirackie stacje telewizyjne z siedzibami zwykle w Dubaju, dzięki wspólnocie języka i autorytetowi Półwyspu Arabskiego jako jego kolebki, docierają do arabskojęzycznych odbiorców od Marakeszu po Muskat i Mogadiszu.

Sunnici kontra szyici – w obiektywie Zachodu

Jednak te same religijne wyjaśnienia napięć i konfliktów na Bliskim Wschodzie sprzedawane są także nam, w Europie. My też zbyt często dajemy się nabrać, że konflikty między Iranem i jego sojusznikami a Saudami i ich kliką, to konflikty między dwiema odnogami prastarej religijnej schizmy. Główne powody są co najmniej dwa.

Pierwszy. Bezpieczeństwo monarchii saudyjskiej jest oficjalnie wpisane w doktrynę obronną uzależnionych od niej energetycznie Stanów Zjednoczonych od 1957 r. (najpierw w „doktrynie Eisenhowera”, później jeszcze mocniej w „doktrynie Cartera”). W zamian Saudowie i ich przydupasy z okolicznych emiratów odwdzięczają się realizowaniem amerykańskich interesów w swoim najbliższym sąsiedztwie – zwalczając najpierw komunizm (poprzez Światową Ligę Muzułmańską ustanowioną w 1962 w tym właśnie celu), a teraz Iran, który ze swoją niezgodą na globalny porządek pax americana Waszyngtonowi stoi kością w gardle tak samo jak królom i emirom Arabii. W kolejnym rewanżu Amerykanie wykorzystują planetarną siłę oddziaływania swoich „wolnych” mediów, by powielać propagandowe konstrukty Saudów na skalę wykraczającą daleko poza świat arabski. Często zresztą robią to niechcący i nieświadomie – mając coraz mniej zagranicznych reporterów polegają w coraz większym stopniu na materiałach i komentarzach przysyłanymi im przez „niezależne” think tanki.

Drugi. Waszyngtonowi tak samo jak Saudom opłaca się, żebyśmy wszyscy odbierali sytuację na Bliskim Wschodzie jako gmatwaninę konfliktów religijnych, które sięgają kilkanaście stuleci wstecz. O ile w przypadku Arabii Saudyjskiej służy to politycznej mobilizacji tożsamości „organicznych” na potrzeby jej doraźnych interesów, wytworzeniu emocjonalnego zaangażowania po jednej ze stron archaicznego podziału, o tyle adresowane do nas, którzy nic nie rozumiemy z tej całej schizmy we wczesnym islamie, ma to na celu naszą demobilizację, wytworzenie dystansu. Oto my, racjonalni Europejczycy i Amerykanie jesteśmy postawieni w obliczu zupełnie niezrozumiałego dla nas, średniowiecznego fenomenu, w którym olbrzymie państwa szarpią się do dziś o paru proroków z VII wieku. Ma to stworzyć wrażenie głębokiej cywilizacyjnej przepaści, która nas dzieli od „muzułmańskiej dziczy”, a w ostatniej instancji kazać nam się pogodzić z tym – i machnąć na to ręką, że na taką dzicz znowu spadają bomby. No bo co innego można zrobić, żeby zapanować nad masą tak irracjonalnych stworzeń?

Dwa „takie same” regionalne imperializmy?

Czy to znaczy, że Arabia Saudyjska i Iran to dwa tyle samo warte regionalne mocarstwa uprawiające na obszarze wokół Zatoki Perskiej konkurencyjne regionalne imperializmy, pomiędzy którymi trzeba postawić znak równości? Niestety, część lewicy tak myśli i tak to ujmuje. Ale – nie. Nie może być znaku równości między tak fundamentalnie różnymi ustrojami i tak fundamentalnie różnymi formami zaangażowania międzynarodowego.

Jakkolwiek odległy od marzeń każdego lewicowca jest ustrój współczesnego Iranu, nie można go przytomnie umieścić na tym samym poziomie, co barbarzyńską monarchię absolutną Arabii Saudyjskiej. Nie wszystkie orientacje polityczne mogą w Iranie startować w wyborach, ale przynajmniej są tam wybory. Kobiety nie mają w Iranie równych praw z mężczyznami, ale są prawniczkami, lekarkami i twórczyniami filmów. W tej sytuacji dzień, w którym sięgną po więcej jest kwestią czasu, odpowiedzią na pytanie „kiedy?”, a nie „czy?”. W Arabii Saudyjskiej dopiero zaczną legalnie prowadzić samochody. Cenzura i inne polityczne ograniczenia produkcji kulturalnej i intelektualnej są w Iranie szeroko obecne, ale nie w stopniu uniemożliwiającym istnienie i rozwój dysydenckiej, krytycznej czy poszukującej kultury. Świadczą o tym także tej kultury (np. kina) międzynarodowe sukcesy. W przeciwieństwie do Arabii Saudyjskiej. Socjolog Ahmad Sadri opisując irański system polityczny używa metafory skostniałej autorytarnej skorupy (związanej z klerem szyickim), która trzyma w swojej martwej powłoce wciąć bijące demokratyczne serce społeczeństwa, które tam żyje. Najnowsza historia Iranu pokazuje, że to serce jest wciąż zdolne do narzucenia spektakularnych zwrotów akcji, nie raz nas jeszcze nas one zaskoczą. Trudno cokolwiek podobnego powiedzieć o technokratycznym neośredniowieczu ustroju Arabii Saudyjskiej.

Rozprzestrzeniany przez Saudów po świecie chaos ma na celu wyłącznie zachowanie władzy i przywilejów rodziny królewskiej i spowinowaconych i zaprzyjaźnionych z nią emirów i książąt. Iran kieruje się uzasadnioną potrzebą obrony przed agresją i groźbami Stanów Zjednoczonych i Izraela, które słyszy ustawicznie już od prawie czterdziestu lat. Żeby obronić swoją suwerenność, potrzebuje w swoim otoczeniu państw, które nie upadły i nie zamieniły się w czarne dziury na podobieństwo Afganistanu i Iraku wskutek amerykańskiego, izraelskiego i saudyjskiego gmerania i spiskowania. Irańskie zaangażowanie w Syrii motywowane jest wolą uchronienia sojusznika przed popadnięciem w trwały chaos jak Libia. Iran próbuje powstrzymać chaos. A niektóre kierunki międzynarodowego zaangażowania Iranu miały od samego początku wyjątkowo pryncypialne, aksjologiczne źródła – ze szczególnym uwzględnieniem sprawy palestyńskiej. To nie jest tak, że Iran wspiera Hezbollah i Hamas, żeby zaszkodzić Izraelowi, z którym ma na pieńku. Jest dokładnie na odwrót: złe stosunki Iranu z Izraelem są konsekwencją pryncypialnej, motywowanej aksjologicznie solidarności z antykolonialną walką Palestyńczyków.

Tu ma miejsce kolejny kontrast z Arabią Saudyjską, która od lat funkcjonuje w nieoficjalnym, nienazwanym, niewypowiedzianym sojuszu z Izraelem. A Izrael jest w sojuszu z Arabią Saudyjską, bo jego interesy mogą być bezpieczne tylko w otoczeniu sąsiadów rządzonych przez monarchów i despotów lekceważących przekonania i żądania swoich ludów. W przeciwieństwie do pałaców Ar-Rijadu, Dubaju, Abu Zabi i Kairu, arabska ulica nigdy nie porzuciła swojej głębokiej solidarności z Palestyńczykami, i gdyby struktury władzy w arabskich państwach zaczęły umożliwiać polityczną ekspresję woli ludu, Izrael nie miałby ani jednego sojusznika w regionie.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się 27 kwietnia 2018 na łamach portalu Strajk.eu

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Syria, al-Asad i doktryna “wymiany reżimów”

A co, jeśli w opowieści pod tytułem “Wojna w Syrii” “demokratyczna opozycja” od dawna była postacią w decydującej mierze fikcyjną? Co, jeśli postrzeganie konfliktu w Syrii jako bezwzględnej i barbarzyńskiej operacji reżimu przeciwko ludowej “rewolucji” jest zwycięstwem propagandy sprzymierzonych przeciwko Asadowi mocarstw (USA, Francji, Wielkiej Brytanii, ale też Turcji, Izraela i monarchii półwyspu arabskiego)? Co jeśli Baszszar al-Asad, przy wszystkich zbrodniach, które ma na sumieniu, bardziej niż żądnym krwi i władzy ludożercą z mrożącej krew w żyłach opowieści grozy, jest raczej postacią z Sofoklesa?

Piotr Balcerowicz, jeden z najwybitniejszych polskich znawców świata arabskiego, tak pisze w obszernym tekście stanowiącym wstęp do polskiego wydania Przeprawy Samar Yazbek:

Ojciec Baszszara, prezydent Hafiz al-Asad, namaścił na swojego następcę najstarszego syna Basila. Ten jednak zginął w wypadku samochodowym w 1994 roku. Wybór padł więc na Baszszara, który jest z wykształcenia lekarzem okulistą, praktykował w Londynie i nie miał żadnych ambicji politycznych. Gdy po śmierci ojca w czerwcu 2000 roku przejął władzę niejako w sposób niezamierzony, musiał działać w zastanym otoczeniu polityczno-wojskowym, które kontynuowało politykę Hafiza i dbało o zabezpieczenie własnych interesów. Baszszar – z zasady spokojny, bezkonfliktowy, zrównoważony i wycofany, wcześniej zupełnie nieangażujący się w sprawy polityczne, niezainteresowany armią i władzą – podejmował próby reform przez mniej więcej pierwszy rok sprawowania władzy podczas tak zwanej damasceńskiej wiosny. […]

Pierwotne zapędy reformatorskie Baszszara zostały szybko ukrócone przez jego polityczne i wojskowe otoczenie, którego zakładnikiem pozostał w jakiejś mierze do dziś. Za brutalnością, z jaką reżim rozprawiał się z demonstrantami, stał młodszy brat Baszszara, Mahir, dowódca Gwardii Republikańskiej i elitarnej Czwartej Dywizji Pancernej, sprawujący kontrolę nad tajną policją. To on miał pierwotnie zostać następcą Hafiza al-Asada, gdy zginął jego starszy brat, Basil. Decyzję ojca, który ostatecznie wskazał Baszszara, uzasadniano wybuchowym, niekontrolowanym i agresywnym charakterem Mahira. W pewnym sensie Baszszar jest postacią tragiczną: stanął na czele autorytarnego państwa nie do końca w zgodzie z własną wolą i zupełnie nie w zgodzie z zainteresowaniami. Słabość i pasywność jego charakteru spowodowały, że od początku był pionkiem w grze politycznej, sterowanym przez policyjno-wojskowe otoczenie. Eskalacja konfliktu sprawiła, że właśnie ta świta, w tym jego młodszy brat, nadawała ton i kierunek zdarzeniom. To oddziały dowodzone przez Mahira prowadziły brutalną pacyfikację protestów i działania zbrojne w pierwszej fazie wojny domowej. Prasa saudyjska donosiła nawet w 2012 roku, że Baszszar nosił się przez jakiś czas z zamiarem ustąpienia z urzędu. Sprawy zaszły za daleko i okazało się, że z krwią na rękach, jako zbrodniarz wojenny Baszszar nie ma drogi odwrotu. Należy przy tym również pamiętać, że niemal całe otoczenie polityczne Baszszara al-Asada stanowią alawici, przez swe związki z władzą i zawłaszczanie państwa znienawidzeni w społeczeństwie. Odejście Baszszara doprowadzi więc zapewne do czystek etnicznych i ludobójstwa, organizacje islamistyczne nawet nie kryją takich planów. Baszszar dobrowolnie nie ustąpi, jak to uczynił Hosni Mubarak w Egipcie czy Zajn al-Abidin Ibn Ali w Tunezji, gdyż chroniąc swoją władzę, chroni nie tylko siebie, ale także swoją społeczność, a przy okazji druzów, szyitów, chrześcijan i inne niesunnickie mniejszości.

Piszę te słowa po lekturze najnowszej książki Vijaya Prashada, The Death of a Nation and the Future of the Arab Revolution, poświęconej „arabskiej wiośnie”, w której sporo jest o Syrii. Lekturze zbiegła się w czasie z końcówką ofensywy sił Asada na bastiony tzw. rebeliantów na wschodzie drugiego największego miasta Syrii, Aleppo. Prashad jest wybitnym historykiem Trzeciego Świata / Globalnego Południa, autorem dwóch wybitnych książek, lektur obowiązkowych w temacie najnowszej historii biedniejszej części ludzkości: The Darker Nations i The Poorer Nations.

Podobnie jak Balcerowicz w innych partiach cytowanego wyżej tekstu, Prashad nie ma najmniejszych wątpliwości, że organizacje w jakikolwiek sposób demokratyczne od dawna stanowią marginalną siłę w szeregach syryjskiej rebelii.

Strach wypełnia strefy pod kontrolą rebeliantów, czy to znikającej powoli Wolnej Armii Syryjskiej, czy różnych grup islamistów, takich jak związana z al-Kaidą an-Nusra, ramię Saudów Dżajsh al-Islam, czy ISIS. Strach przed porwaniami dla okupu i widowiskowymi zabójstwami. Nie ma już żadnej liczącej się siły, która by jeszcze niosła dla Zachodu sztandar ‘umiarkowanych’. We wrześniu 2015 generał Lloyd Austin z amerykańskiego Centralnego Dowództwa powiedział komisji amerykańskiego Kongresu, że w terenie jest może ‘czterech albo pięciu’ przeszkolonych przez Amerykanów, wciąż całych wojowników. Miliony dolarów rozpuszczono na darmo. Szkoleni przez USA wojownicy wydają się odpływać do oddziałów ekstremistów, które jawią im się jako bardziej skuteczne.

Wbrew kliszom, przez które konflikt w Syrii przedstawiały najważniejsze media na Zachodzie, znaczenie tzw. demokratycznej opozycji przeciwko brutalnej dyktaturze od samego początku mogło być takie sobie. Zachód, podobnie jak sama tzw. demokratyczna opozycja, liczył na powtórkę scenariusza libijskiego, w którym same oddziały rządowego wojska dezerterowały na szeroką skalę i stawały po drugiej stronie frontu. Tak miała, w teorii, rosnąć Wolna Armia Syryjska, ale syryjskie wojsko okazało się w miażdżącej większości lojalne wobec rządu al-Asada. Al-Asad nigdy nie był prezydentem tak powszechnie znienawidzonym jak Mubarak w Egipcie czy Ibn Ali/Ben Ali w Tunezji. W przeciwieństwie do wcześniejszych odsłon „arabskiej wiosny”, zanim napięcia przerodziły się w wojnę domową, cieszył się poparciem mniej więcej połowy społeczeństwa. Na protesty jego przeciwników z odpowiedzią wyszły na ulice manifestacje jego zwolenników, rzecz bez precedensu w Tunezji czy Egipcie.

Prashad odrzuca jako nieuzasadnione spiskowe teorie, jakoby to sam al-Asad promował ekspansję Państwa Islamskiego w szeregach rebeliantów, żeby móc przebrać swoje działania w dobrze znaną z Zachodu retorykę „wojny z terroryzmem”. Za powstanie ISIS Prashad winą obciąża jednoznacznie katastrofę amerykańskiej wojny w Iraku i późniejszej bezmyślnie prowadzonej okupacji tego kraju przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników.

Na polskiej lewicy jest obecne między innymi takie stanowisko, że przyjmowanie narracji syryjskiego rządu – iż siły, z którymi walczy, to terroryści i fanatycy religijni – nawet kiedy dokonuje ofensyw na pełne cywili miasta, stanowi przyzwolenie na narrację bliźniaczo podobną do tego, co uprawia Izrael w swoich cyklicznych bombardowaniach Gazy. Ale co, jeśli ideologiczna sytuacja w Syrii jest znacznie bardziej „piętrowa”?

Milionom ludzi na świecie łzy zalewały oczy na widok „ostatnich tweetów” i „ostatnich wiadomości wideo” wysyłanych do świata z oblężonych części Aleppo przez rzekomych cywili czekających jakoby na śmierć z rąk armii rządowej. Jedna z najpopularniejszych wiadomości pochodziła tymczasem od zawodowego propagandysty al-Kaidy. Kilka dni później Bilal Abdul Kareem, cały i zdrów, filmował się, podniecony, z wojownikami w kominiarkach, z ładunkami wybuchowymi na brzuchach, gotowymi do zamachów samobójczych. Wolna Armia Syryjska walczy takimi metodami?

To prawda, że siły rządowe stosują bezwzględne metody nie oglądające się na międzynarodowe regulacje humanitarne – stanowiło to wielokrotnie źródło przerażenia i obiekcji ze strony najskuteczniejszego z sojuszników al-Asada w terenie, libańskiego Hezbollahu, znanego z tego, że zamiast ciężkich bombardowań na odległość walczy w bliskiej, fizycznej konfrontacji z siłami wroga i za wszelką cenę unika ofiar cywilnych. Ale dlaczego ci cywile nie mogą się wydostać z miast czy dzielnic pod kontrolą tzw. rebeliantów? Wbrew temu, co chciałaby nam powiedzieć CNN czy amerykański Departament Stanu, bynajmniej nie tylko finansowana przez Kreml telewizja RT utrzymuje, że to islamistyczne ugrupowania rebeliantów nie pozwalają im się stamtąd wydostać, takie świadectwa pochodzą już z różnych źródeł. Po zajęciu przez siły al-Asada wschodniej części Aleppo agencja Reutera podała, że w tamtej części miasta były zapasy żywności – pod kontrolą rebeliantów, którzy trzymali ją dla siebie, niedostępną dla głodujących cywili.

Jaki właściwie wybór inny niż zdobycie przemocą tych części miasta, które były pod kontrolą al-Kaidy i Dżajsz al-Islam, miał al-Asad? Zostawienie tych ludzi pod władzą islamistów, uwięzionych bez wyjścia i bez wystarczających ilości żywności, na pastwę ich „systemu sprawiedliwości” polegającego na obcinaniu głów i zrzucaniu „przestępców” z dachów wysokich budynków? Zostawienie oddziałom al-Kaidy wschodniego Aleppo jako bazy, z której będą mogli terroryzować resztę miasta i dokonywać kolejnych ekskursji w głąb kraju, żeby wojna mogła się toczyć przez kolejne pięć lat?

Mamy obowiązek domagać się wrażliwości na los cywilów, ale czy w przypadku Aleppo nie zaczęliśmy się osuwać w niebezpieczną postać moralizatorskiego narcyzmu, w którym zamiast dyskutować o realnych rozwiązaniach, ścigamy się w „humanitarnych” deklaracjach niczym w sikaniu na odległość?

As’ad Abukhalil w swojej napisanej dla portalu Jadaliyya krytyce podejścia zachodniej lewicy do sytuacji w Syrii wskazuje, do jakiego stopnia lewica dała sobie narzucić jednostronną narrację, doskonale zgodną z narracją i interesami mocarstw dążących do obalenia syryjskiego rządu. Abukhalil zwraca uwagę, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nigdy nie interweniują po stronie sił postępowych. Wojna w Syrii toczy się między różnymi siłami prawicowymi (rząd i rebelianci). Sam fakt, że Stany Zjednoczone opowiadają się tak mocno po jednej ze stron, powinien być dla lewicy wskazówką, że to właśnie jest strona bardziej reakcyjna.

Ogromna część tego, co jeszcze istnieje na polskiej lewicy, w odniesieniu do Syrii reprodukuje bezkrytycznie liberalną matrycę, w której każde państwo ze swoim systemem politycznym jest traktowane jak byt całkowicie autonomiczny, wyabstrahowany z kontekstu historycznego i geopolitycznego, do którego przykładamy tę samą miarę i skalę od „brutalnego reżimu” do „wolności i demokracji”, tak jakby każdy kraj, w każdym momencie i każdym otoczeniu, mógł tak po prostu stać się Finlandią. Tymczasem każde państwo istnieje w jakimś kontekście nie tylko kulturowym, ale też w kontekście regionalnych i globalnych stosunków władzy i dominacji, które jednym dają możliwość stania się Finlandią, a innym już nie tak bardzo. Syria pod rządami Asadów (Hafiza i Baszszara) była państwem z przerostem aparatu represji, ale nigdy aż tak policyjnym jak niedaleki Egipt. Nie spełniała większości standardów demokratycznych, niemniej jednak była jakąś formą republiki o fundamentalnie świeckim charakterze, w której różne grupy religijne i etniczne żyły z sobą w pokoju i w poczuciu bezpieczeństwa. Nic z tych rzeczy nie można powiedzieć o niedalekich fundamentalistycznych monarchiach absolutnych, Arabii Saudyjskiej i emiratach w Zatoce Perskiej (które pociągają za sznurki w szeregach syryjskich rebeliantów).

Czytając Prashada, widzimy jak bardzo cały plan obalenia al-Asada i towarzysząca temu propagandowa strategia Zachodu i jego regionalnych sojuszników opierały się na próbach kopiowania scenariusza obalenia Kaddafiego w Libii. Jest to bardzo zasmucające, jak niewiele lewica (zachodnia i polska) nauczyły się ze scenariusza libijskiego (przypominam, że pewna organizacja na radykalnej, pozaparlamentarnej polskiej lewicy, już rozwiązana, ale jej członkowie działają dzisiaj gdzie indziej, domagała się kiedyś od polskiego rządu poparcia zachodniej inwazji na Libię).

Podobnie jak w przypadku Libii, we wczesnym stadium konfliktu istniała szansa na rozwiązanie przy stole negocjacyjnym – w przypadku Libii próby takie podejmowała przede wszystkim dyplomacja brazylijska, z poparciem większości krajów Południa i wielu krajów arabskich, w przypadku Syrii poważnie zaangażowana była też dyplomacja południowoafrykańska. Próby te zostały jednak utrącone przez Zachód, który za wszelką cenę dążył do eskalacji wojny i „wymiany reżimu”.

Podobnie jak w przypadku Libii, największe światowe media nie ustają w informowaniu nas o krwiożerczości al-Asada – a my bierzemy to wszystko za dobrą monetę, jakbyśmy nie wiedzieli, że ponad połowa takich samych doniesień na temat Kaddafiego była pomówieniami fabrykowanymi na potrzeby wytworzenia społecznego przyzwolenia na wojnę z nim. Dopiero po definitywnym zakończeniu wojny poznamy całą prawdę na temat tego, ile zbrodni siły Asada naprawdę popełniły, a ile im wmówiono, ale nawet teraz wiemy już o przynajmniej niektórych, że były propagandowymi nadużyciami ze strony przeciwników reżimu. Dotyczy to najcięższych oskarżeń: przynajmniej niektórych incydentów rzekomego użycia broni chemicznej przeciwko cywilom. Wybitny amerykański dziennikarz śledczy Seymour Hersh jest przekonany, że tę broń chemiczną szmuglował z Libii, przez Turcję, do sił antyasadowskich, Departament Stanu USA pod kierownictwem ulubienicy części polskiej lewicy, Hillary Clinton. Miała ta broń być użyta w sposób, który kierowałby następnie podejrzenie na siły Asada.

Podobnie jak w przypadku Libii, mocarstwa zachodnie nawołują do ustanowienia nad Syrią strefy zakazu lotów (no-fly zone). Podobnie jak w przypadku Libii, ogromna część lewicy łyka bezkrytycznie narrację prezentującą ten środek jako immanentnie „pacyfistyczny” i prowadzący do rozwiązania konfliktu, tak jakby Libia się nie wydarzyła. W Libii no-fly zone pociągnęła za sobą eskalację działań zbrojnych i całkowitą implozję struktur państwa, próżnię po których wypełniło nieobecne tam wcześniej Państwo Islamskie. Libia jest dziś piekłem na ziemi. Impozycja no-fly zone nie polega na tym, że „społeczność międzynarodowa” ją sobie ogłasza i nagle wszystkie strony jakoś tak same z siebie jej przestrzegają. No-fly zone daje komuś – i najczęściej są to Stany Zjednoczone i ich sojusznicy – prawo do umieszczenia na objętym nią terytorium instalacji, które utrzymają ten zakaz w praktyce, czyli np. zestrzelą samoloty łamiące zakaz lotów. Taki scenariusz w Syrii otwierałby możliwość eskalacji amerykańskiego zaangażowania w kraju i w regionie, a prawo do (i fizyczna możliwość) zestrzeliwania samolotów innych sił zbrojnych groziłoby przekształceniem wojny w Syrii w otwartą wojnę NATO z Rosją. To, że dotąd nie udało się na szczęście objąć nieba nad Syrią zakazem lotów, zawdzięczamy temu, że w przeciwieństwie do ogromnej części zachodniej i polskiej lewicy, przynajmniej niektóre liczące się na arenie międzynarodowej rządy nie-zachodnie zrozumiały lekcję Libii i dały administracji Obamy do zrozumienia, że tym razem rezolucja o strefie zakazu lotów już w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nie przejdzie.

Baszszar al-Asad nie jest źródłem wszelkiego zła. Z narracji Prashada wyłania się klarowny obraz, w którym tym źródłem jest ostatecznie skompromitowana i domagająca się natychmiastowego pogrzebania „liberalna religia” Zachodu: „doktryna wymiany reżimów”. Według tej doktryny upatrzone reżimy muszą zostać obalone, pod pretekstem ich szczególnie brutalnego, dyktatorskiego charakteru, a w rzeczywistości wyselekcjonowane wyłącznie dlatego, że stoją na drodze interesom Zachodu i jego posłusznych regionalnych klientów, nierzadko znacznie bardziej brutalnych, ale za sprawą życia w symbiozie z interesami zachodnich mocarstw nigdy nie zagrożonych podobną wymianą reżimu (w rodzaju Arabii Saudyjskiej i emiratów). Każda taka wymiana odbywa się bez śladu poszanowania dla lokalnej kultury politycznej, uwarunkowań struktury społecznej i tak dalej. Jej jedynym możliwym skutkiem jest osuwanie się jednego państwa za drugim w stan chaosu bez porównania gorszy dla mieszkańców od obalonych dyktatur.

Baszszar al-Asad jest uwikłanym nosicielem i przekaźnikiem zła rozpętanego przez innych. Nie można wykluczyć, że kierowały nim nienajgorsze intencje. Że przyjął przekazaną mu władzę, by uchronić kraj przed pięścią swojego brutalnego młodszego brata. Próbował zliberalizować ustrój polityczny Syrii. Niestety próby te szły w parze z neoliberalnymi reformami ekonomicznymi, sprzedawanymi od ćwierć wieku każdemu systemowi w transformacji jako część „nierozerwalnego” pakietu przez światowych promotorów „wolności i demokracji”. Kombinacja społeczno-ekonomicznych skutków tych neoliberalnych zmian (ubożenie prowincji, wsi i masowe bezrobocie młodych) z poczuciem rosnącego zagrożenia finansowaną przez mocarstwa zewnętrzne (USA, Francja, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael, Katar) opozycją o profilu salafickiego ekstremizmu, spowodowały brutalny odwrót od procesów politycznej liberalizacji i powrót reżimu do metod bezwzględnej represji.

Syria pod rządami al-Asadów była reżimem reakcyjnym, świadczy o tym już choćby to, że dyskusja o tym, kto zastąpi Hafiza po jego śmierci, ograniczała się do pytania: „który z jego synów?”. Przy całym swoim reakcjonizmie, był on jednak mimo wszystko umieszczony wciąż w horyzoncie Oświecenia, przywiązany do pewnych oświeceniowych wartości i oświeceniowych form własnej legitymizacji. W sąsiedztwie monarchii absolutnych, Iraku, który pod wpływem zachodnich awantur zapadł się w postać czystego chaosu. Otoczony siłami zdeterminowanymi, by zniszczyć to, co tam zdołało przetrwać z projektu oświeceniowego. Irak był przykładem piekła, jakie nastaje, gdy takie siły odnoszą zwycięstwo.

Reżim al-Asada był często oskarżany o paranoję, węszącą wszędzie spiski wymierzone w siebie i w istnienie Syrii w ogóle. Ale dzisiaj, m. in. dzięki WikiLeaks, wiemy, że nie było w tym ani trochę paranoi, była to trafna ocena sytuacji. Dla tych wszystkich domów Saudów, al-Maktumów, al-Chalifów, as-Sanich istnienie w sąsiedztwie laickich reżimów formalnie republikańskich, jakkolwiek niedoskonałe by one nie były, stanowi spędzającą sen z powiek groźbę, że ich własne feudalne domeny nie są im dane na wieki wieków. Dla Izraela Syria jest jedynym arabskim sąsiadem, którego nie udało mu się skorumpować, a w którego terytorium bardzo chciałby się werżnąć jeszcze głębiej i w końcu „znormalizować” swoją północno-wschodnią granicę na tyle, by Wzgórza Golan stały się oficjalnie częścią „Wielkiego Izraela”. Dla Stanów Zjednoczonych, których klasa polityczna siedzi po uszy w kieszeni izraelskiego lobby, życzenia Tel Awiwu są rozkazem. Prezydentowi Erdoganowi w Ankarze marzy się umrzeć w roli neosułtana, odnowiciela osmańskiej potęgi Turcji, której Syria mogłaby być „zewnętrzną prowincją”. Stanom Zjednoczonym, Izraelowi i Arabii Saudyjskiej doskwiera przyjaźń rządu w Damaszku z rządem w Teheranie, bo woleliby widzieć Iran słabszym i osamotnionym. Wreszcie Turcji, USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Katarowi „w bankach nie sztymuje”, że Syria chciała wykorzystać swoje zasoby, położenie i terytorium w zgodzie z własną wizją ekonomicznego rozwoju i we współpracy z tymi, których sama uważa za swoich przyjaciół. Mówiąc bardziej wprost, projekt gazociągu budowanego przez Syryjczyków w regionalnej współpracy z Iranem i Rosjanami, stał w poprzek marzeniom wymienionych o przebiegającym zamiast tego przez terytorium Syrii gazociągu amerykańsko-turecko-katarskim.

Baszszar al-Asad znalazł się w tragicznej roli przywódcy niedemokratycznego reżimu, który niemniej jednak pozostawał jednym z ostatnich bastionów resztek Oświecenia w swojej części świata. Dlatego musiał go bronić za wszelką cenę, bo jedyne widoczne na horyzoncie siły, które byłyby zdolne go zastąpić, były o wiele gorsze i wieściły Syrii całkowitą dezintegrację.

Lewicę powinien obowiązywać zakaz oceny reżimów metodą liczenia trupów. Została ona wymyślona przez najnędzniejszych liberałów, żeby „wykazywać”, o ile komunizm jest gorszy od nazizmu, i z liberałami, na ich przyszłe potępienie, powinna na zawsze pozostać. Siły al-Asada mają na sumieniu więcej zabitych niż siły tzw. rebeliantów, ale czy nie dlatego, że te drugie po prostu nie zgromadziły jeszcze tyle władzy, żeby naprawdę się wykazać? Czy chcielibyśmy zaryzykować i dać im szansę je prześcignąć? Bo Syria, ze swoją złożoną kompozycją religijno-etniczną, ma dość niesunnickich mniejszości, by „rebelianci” pobili szybko poprzednie rekordy, gdyby tylko ustabilizowali swoją kontrolę nad terytorium na tyle, żeby przystąpić do upragnionej eksterminacji „kafirów”.

Całkowite przechwycenie syryjskiej „rewolucji” przez wspieranych z zewnątrz salafickich ekstremistów (już w 2012) oraz pogrzebanie (m. in. przez Departament Stanu Madame Clinton) szans na rozwiązanie konfliktu przy stole negocjacyjnym, powodują, że istnieje dziś tylko jeden realny scenariusz na zakończenie wojny w Syrii i na to, że kraj ten będzie się kiedyś znowu nadawał do życia: zwycięstwo sił rządowych Baszszara al-Asada i rekonsolidacja przez nie syryjskiego państwa.

Różnica między reżimem Baszszara al-Asada a „rebeliantami” (jedynymi, którzy się liczą militarnie i politycznie) to różnica między reżimem, który jest owszem reakcyjny, ale pozostaje wciąż w granicach horyzontu Oświecenia, a siłami, które dążą do wyzerowania wszystkich Oświecenia zdobyczy, jakkolwiek niedoskonała byłaby ich historyczna realizacja na terenie Syrii. W Syrii Baszszara al-Asada przyszła walka polityczna będzie się toczyć o poszerzanie praw. W Syrii salafitów walkę trzeba będzie zacząć od samej tych praw idei, od samego początku. To różnica między walką o wydawanie opozycyjnej prasy, a walką z prawem oficera zwycięskiej formacji zbrojnej, by gwałcić wedle upodobania dowolnego chłopca, a potem jego ukarać za homoseksualizm śmiercią przez zrzucenie z dachu wysokiego budynku na oczach tłumu.

Znawcy polityki Władimira Putina, którzy zajmują się czymś poważniejszym, niż kreowaniem go na nowego Hitlera, zwracają uwagę, jak traumatycznym przeżyciem była dla niego katastrofa zachodniej interwencji w Libii i obalenie Kaddafiego. To, że nie stanął na wysokości zadania, że będąc jednym z nielicznych władców tego świata, który dysponował jakimiś realnymi środkami, by zapobiec katastrofie, całkowicie zawiódł, Putin postrzega jako swoją wielką klęskę polityczną o historycznym znaczeniu. Putin postanowił nie dopuścić do tego, by w Syrii powtórzył się ten sam scenariusz. Nie powinno być zgody na znak równości między interwencją Rosji po stronie al-Asada, a interwencjami, które wywołały wojnę w Syrii próbami obalenia rządu i oddały prawie całą opozycję w ręce ekstremistów. Interwencja Rosji ma na celu zakończenie wojny – w jedyny możliwy dziś sposób, czyli przez zwycięstwo rządu. Interwencja Rosji odbywa się na tego rządu prośbę, wystosowaną do Rosji jako sojusznika. Na prośbę rządu, który w rozumieniu prawa międzynarodowego pozostaje jedynym legalnym rządem Syrii. Nawet jeśli to się odbywa – a odbywa się – w ramach rosyjskiego projektu imperialnego, nie ma tu żadnej symetrii imperializmów. Nawet jeśli Rosja broni swoich geopolitycznych interesów, nie można nie docenić zimnej krwi i racjonalizmu, z jakimi Kreml reaguje na podejmowane z różnych stron próby wytrącenia Rosjan z równowagi. W każdej z tych sytuacji, od zestrzelenia przez Turków rosyjskiego samolotu nad Syrią, po zabójstwo ambasadora Rosji w Ankarze przez obłąkanego 22-letniego policjanta, Putin wybrał drogę deeskalacji napięć.

Choć wiem, że zostanie mi to gdzieniegdzie zarzucone, to wszystko nie znaczy wcale, żebym uważał, iż Putinem kieruje jakiś znaczący impuls uniwersalistyczny. Nigdy dość powtarzania, że Putin nie jest człowiekiem z naszej (tj. lewicy) bajki. Putin nie jest człowiekiem projektu w jakikolwiek sposób uniwersalistycznego, czy postępowego. Jest cynicznym człowiekiem władzy, jego wizja polityczna jest na wskroś konserwatywna, reakcyjna. Bardziej niż o cokolwiek innego chodzi w niej o zachowanie pewnych stabilnych ram dla istniejących stosunków władzy i miejsce w nich Rosji odzwierciedlające to, na co ona jego zdaniem zasługuje. To, że taki polityk, rodzaj postmodernistycznego cara, stał się de facto obrońcą resztek, które się jeszcze nie zawaliły po arabskich realizacjach projektu oświeceniowego, nie jest miarą jego wielkości (uniwersalizmu, „oświeceniowości”, postępowości, czy jak to nazwiemy) – jest to miarą politycznej i etycznej nędzy i degrengolady ostatnich dziesięcioleci polityki Zachodu w stosunku do Bliskiego Wschodu. Może się wkrótce okazać, że interwencja Putina w obronie reżimu Baszszara al-Asada położyła przynajmniej wreszcie kres największemu źródłu zła w tamtej części świata: zachodniej doktrynie „wymiany reżimów”.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie (5 stycznia) na łamach portalu Strajk.eu.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

 

Historia go rozgrzeszy. Fidel Castro (1926-2016)

Dziś, 4 grudnia 2016, na zakończenie dziewięciodniowej żałoby narodowej na Kubie, skremowane (zgodnie z życzeniem zmarłego) prochy Fidela Castro spoczną na cmentarzu świętej Ifigenii w Santiago de Cuba.

*

W okresie kryzysu kubańskiego Związek Radziecki na niepokorną karaibską wyspę wysłał nie tylko swoich wojskowych i rakiety, ale też słynnego reżysera, laureata canneńskiej Złotej Palmy za Lecą żurawie, Michaiła Kałatozowa. Pracował on tam nad niezwykłym filmem, jeszcze piękniejszym niż tamten, ale zbyt ekscentrycznym formalnie na swoje czasy i na długo po premierze w 1964 zapomnianym – dopóki nie odkryto go na nowo w latach 90. XX wieku. Soy Cuba (Ja, Kuba) powstał jako koprodukcja radziecko-kubańska. Zainicjowana przez Kubańczyków, którzy dali reżyserowi ogromny margines twórczej wolności, produkcja stała się jednak w znacznym stopniu wyrazem zachwytu samych Rosjan i innych narodów Związku Radzieckiego (Kałatozow był Gruzinem) Rewolucją Kubańską. Kuba Fidela Castro przez sam aparat radzieckiego państwa, zwłaszcza jego szczyty, traktowana często była jako co najmniej zagwozdka, czasem bez mała dopust boży (Castro nie raz i nie dwa postawił Moskwę przed faktami dokonanymi i wymuszał na niej działania, do których wcale nie było jej rychło). Ale Rosjanie i inne narody Związku Radzieckiego, ci wszyscy, którzy wierzyli wciąż w socjalizm, komunizm, antyimperializm, internacjonalizm, albo pamiętali, jak bardzo kiedyś w nie wierzyli, zobaczyli na wyspie, w politycznej namiętności jej mieszkańców, którzy wspólnie wzięli swój los w swoje ręce i odparli pretensje największego kapitalistycznego mocarstwa, którego upasione na grabieży, gargantuiczne cielsko zwisa nad nimi na mapie, że to wszystko wciąż są sprawy z porządku życia i śmierci, z porządku naglącej aktualności. Z porządku politycznego zbawienia ludzkości. To jest naprawdę niesamowity film. Pokaż go swoim dzieciom, zostaną rewolucjonistami.

*

We właściwej ocenie kubańskiego przywódcy i jego dorobku pomóc może jedna z wielu trafnych obserwacji wybitnego amerykańskiego historyka Grega Grandina. Zauważa on gdzieś, że wybory polityczne przwódców każdej kolejnej rewolucyjnej, emancypacyjnej próby podejmowanej przez kolejne społeczeństwa zachodniej półkuli rozumieć można tylko biorąc pod uwagę próby, które je bezpośrednio poprzedzały. Większość z nich zakończyła się bowiem porażkami (prawie zawsze z „pomocą” Waszyngtonu). Każdy kolejny latynoski przywódca kierował się imperatywem uniknięcia błędów poprzedników, uniknięcia powtórki z historii jemu najnowszej.

Dla przywódców Rewolucji Kubańskiej kluczowym takim odniesieniem było wsparte przez USA obalenie lewicowego rządu Jacobo Árbenza w Gwatemali w 1954. Przebywał tam aurat wtedy Ernesto Guevara, zanim udał się do Meksyku, gdzie miał poznać Fidela Castro. Brutalne zarżnięcie postępowych dążeń środkowoamerykańskiej republiki stanowiło poglądową lekcję tego, do czego Imperium Dolara jest zdolne, jakie piekło na Ziemi gotowe jest rozpętać, by utrzymać stosunki klasowe w całej hemisferze w postaci, jaka służy jego interesom i wpasowuje się w jego własny projekt ideologiczny.

Kuba – z jej wzorowanym na sowieckim monopartyjnym modelu politycznym, z amerykańskim embargiem i ciągłymi atakami ze strony Stanów Zjednoczonych, zamachami na życie jej przywódców organizowanymi przez CIA (ponad 630 na życie samego Fidela), z uzależnieniem od militarnego i ekonomicznego wsparcia ZSRR – była takim negatywnym punktem odniesienia dla Salvadora Allende, który liczył, że uniknie losu wyspy, jeśli przejście do socjalizmu odbędzie się w warunkach głębokiego poszanowania dla procedur demokratycznych. Czas pokazał, że były to złudzenia. Rodzimy kapitał sabotował gospodarkę „strajkiem inwestorów” i wywoływaniem sztucznych niedoborów. Do tego sabotażu przyłączał się kapitał zagraniczny – stąd rządowi Allende nie udało się np. zakupić z Francji komputerów potrzebnych do budowy pionierskiego systemu stanowiącego zapowiedź Internetu. Allende nie chciał potraktować chilijskiej burżuazji tak brutalnie, jak kubańską potraktował Castro. Liczył na to, że zmiany struktury własności uda się jedna po drugiej… przegłosować. Ale Imperium Dolara demokracja i głosowania interesują tylko tak długo, jak długo stanowią one fasadę bądź ramę dla tytułów własności i procesów akumulacji kapitału. Połączyło więc siły z niewypędzoną i niewywłaszczoną chilijską burżuazją, i rękoma Augusto Pinocheta zarżnęło polityczny projekt Allende.

Nowszy przykład. Rządy Partii Pracowników Luli da Silvy w Brazylii. Pragnienie uniknięcia z kolei tamtego losu przez jeszcze większą niż w przypadku Allende uległość w stosunku do formalnych reguł liberalnej demokracji, w tym wobec fetyszu prawa własności. Oligarchiczna wielka własnosć znalazła się poza sferą nawet dyskursywnej krytyki politycznej. Nie stała się nawet przedmiotem debaty. To też nie uchroniło projektu politycznego Luli. Oligarchiczna prawica wykorzystała sztuczki konstytucyjne, by odsunąć Partię Pracowników od władzy i postawić na czele rządu byłego informatora amerykańskiej ambasady. Kto wie, czy nie wsadzi Luli za coś do więzienia, żeby nie zdołał stanąć do wyborów w 2018. W międzyczasie reakcyjna administracja Temera wyzeruje wszystkie reformy Luli i Rousseff, zamrozi wydatki na programy społeczne i wyprzeda zasoby kraju, z Amazonią włącznie – krewnym, znajomym i Amerykanom. A mówimy o kraju znacznie silniejszym niż Kuba, piątym najludniejszym na świecie.

Dziś, kiedy kolejne emancypacyjne projekty w Ameryce Łacińskiej upadają pod presją Imperium Dolara i „rynków światowych”, inne trzymają się ostatkiem sił, a jeszcze inne są tylko ruinami i wspomnieniem, historia windykuje wybory dokonane przez Fidela Castro. A przynajmniej uzasadnia jego ocenę stawek i zagrożeń, oraz strategiczne i taktyczne wybory, jak zdobyć tyle, ile się w danym układzie sił międzynarodowych da, i jak obronić jak najwięcej z tych zdobyczy. Tylko jego projekt przetrwał tak długo.

*

hawana-2

Hawana, fot. Michał Kącik

W osobie Fidela Castro odszedł uniwersalista i wielki człowiek Oświecenia, uczeń – jak sam o sobie mówił w wywiadzie-rzece, jakiego udzielił Ignacio Ramonetowi – Karola Marksa z jednej i swojego wielkiego rodaka José Martiego z drugiej strony. Jako człowiek Oświecenia Castro wierzył, że uwolnienie ludzkości (zaczynając od ludu własnego kraju) od niepotrzebnego cierpienia – głodu, uleczalnych chorób, bezwzględnego wyzysku, konsekwencji dewastacji środowiska, wykluczenia z dostępu do wiedzy naukowej – jest sprawą najpilniejszą i jako takie ma pierwszeństwo przed pełnią liberalnych praw politycznych, jeżeli prawa te miałyby stanąć na przeszkodzie. Łatwo go krytykować z europejskiej kanapy, ale nawet najbardziej zagorzali lewicowi krytycy Castro piszący z pozycji demokratycznego socjalizmu, muszą w końcu przyznać (jak Samuel Farber pod koniec swojej książki), że na Kubie ze świecą szukać innej opozycji niż neoliberalna agentura Waszyngtonu i ultrareakcyjnego lobby wypędzonych milionerów w Miami. Castro uznał, że dopuszczenie tego elementu do udziału we władzy oznaczałoby groźbę utraty zdobyczy Rewolucji w zakresie praw społecznych.

A są to zdobycze w warunkach oblężenia przez monstrum z północy imponujące – wskaźniki alfabetyzacji, długości życia i ilości lekarzy na tysiąc mieszkańców wśród najwyższych na świecie; śmiertelność niemowląt wśród najniższych na świecie; niedożywienie wśród dzieci – 0%; bezprecedensowe sukcesy w odtworzeniu zdewastowanych przez kapitalistyczną ekspoloatację ekosystemów (podwojenie powierzchni lasów); spektakularne sukcesy nauk medycznych (wynalezienie szczepionek na szereg chorób tropikalnych i na raka płuc, okrycie metody zatrzymania transmisji wirusa HIV z organizmu zakażonej matki do organizmu płodu, itd.). Rewolucyjna Kuba stała się też prawdziwą potęgą kulturalną – okresy nasilonej cenzury ostatecznie z ogromną nawiązką zrekompensowane zostały przez stworzenie twórcom warunków wolności od totalitarnej władzy rynku.

*

hawana-3

Hawana, fot. Michał Kącik

Tak, zabijał ludzi. Ale złych ludzi, tych, którzy na to zasługiwali lub których zabić było trzeba. „Rewolucja to nie scieżka usłana różami, to walka na śmierć i życie między przyszłością a przeszłością”. Ci, którzy stają w niej w imię przyszłości, mają przeciwko sobie gotowych na wszystko obrońców przeszłości. Wielcy Książęta Przeszłości nie przebierają w środkach, zrobią wszystko, by obronić swoje przywileje i interesy, niezależnie od skandalu cierpienia większości, na jakim są ufundowane. Jeśli ty nie zabijesz ich, oni zabiją ciebie.

Jasne, udanego, „prawdziwego” socjalizmu nie da się zbudować w jednym kraju, i dlatego tak wiele pozostaje na Kubie do życzenia. Możemy sobie tak mędrkować. Ale to nie jest wina Castro, że inni swoich rewolucji nie wygrali. Bo zarzutu, że innym ruchom rewolucyjnym nie pomagał, nie można Castro postawić. Zapytajcie w Algierii, Angoli, Namibii, RPA, Palestynie czy Kongu. Zapytajcie Assatę Shakur albo Angelę Davis.

Tak, w pierwszych latach Rewolucji Kubańskiej jego rząd prześladował osoby homoseksualne. Mnie to też interesuje, ponieważ sam jestem mężczyzną homoseksualnym i uwielbiam Reinaldo Arenasa. Let me, however, tell you a secret: w tamtym okresie prawie każdy rząd prześladował osoby homoseksualne, z „wiodącymi liberalnymi demokracjami” (USA) na czele. Wyjątki były tym właśnie: wyjątkami. Emancypacja ludzkości jest procesem, cieżką pracą – jednostek i społeczności, które odkrywają kolejne zasłony opresji i ideologicznych mistyfikacji, oraz podejmują zmagania, by je zerwać. To jest złożony, obstawiony zasadzkami labirynt, w którym różni ludzie w różnym czasie zaczynają w różnych miejscach, i różne drogi mają do pokonania. Rewolucja Kubańska przedefiniowywała potem swoje podejście do homoseksualizmu, został on zdekryminalizowany w latach 70., a Castro za te historyczne prześladowania wziął na siebie później osobistą odpowiedzialność i uznał je za jeden z wielkich błędów Rewolucji. Wszyscy rodzimy się w jakiejś kulturze, każda kultura ma swoje własne, na wielu poziomach, wokół różnych osi skupione, struktury opresji. Nikt nie rodzi się od razu ze słusznymi poglądami na wszystko. Do Prawdy dochodzi się w żmudnym procesie, w ciężkiej pracy. Prawdziwy heroizm to tej pracy wykonanie, a nie odziedziczenie słusznych poglądów na wszystko po walkach innych ludzi.

Jasne, „prawdziwy” socjalizm musi być demokratyczny, ale podczas gdy większosć współczesnych „demokratycznych socjalistów” żyje bez politycznych sukcesów póki co na marginesach burżuazyjnych liberalnych demokracji (toczonych śmiertelną gangreną), historia niektórych postawiła przed dramatycznym wyborem: co jest ważniejsze, rzeczownik (socjalizm), czy przymiotnik (demokratyczny)? Co, jeśli nie można utrzymać jednego i drugiego, jeśli zachować można tylko jedno? Rzeczownik czy przymiotnik?

Jakkolwiek niedoskonałym był w praktyce socjalistą, był bezkonkurencyjnym antyimperialistą i – jak przypomina niezmiennie znakomity Vijay Prashad – głosem całego Trzeciego Świata / globalnego Południa (czyli większej części ludzkości). Od antykolonialnej wojny w Algierii, przez obalenie apartheidu w Republice Południowej Afryki, po dziesiątki tysięcy lekarzy wysyłanych bezinteresownie tam, gdzie ich brakowało (to Kubańczycy zatrzymali epidemię eboli w Afryce), po stanowisko w sprawie neoliberalnego reżimu zadłużenia międzynarodowego. To nie on zawiódł, to inni przywódcy Trzeciego Świata / globalnego Południa nie dorośli do tego samego formatu.

*

Dziennikarzom, komentatorom i intelektualistom z bożej łaski, którzy krzyczą „dyktator! dyktator! dyktator!”, mam ochotę powiedzieć tyle. Przyjdzie taki moment, że wy będziecie pamiętani już tylko jako studia przypadków w wielkiej historii upadku mediów i kultury globalnego systemu społecznego pędzącego nieuchronnie w przepaść. Jako nadzorcy i komisarze dyskursu gnijącego porządku. Na ten krótki moment, zanim zostaniecie w ogóle, na zawsze i zasłużenie zapomniani. Fidel Castro pozostanie natomiast w pamięci wyklętych ludów Ziemi jako jeden z największych przywódców politycznych XX wieku. Człowiek, którego prochy znajdują dziś wieczny spoczynek, nie tylko nie był pogrobowcem przeszłości, jak wmawiacie nam wy, płatna ideologiczna policja schyłkowego kapitalizmu – jego dorobek będzie punktem odniesienia dla naszej przyszłości, jeśli czeka nas jakakolwiek. Jeśli uda nam się przetrwać ekologiczną katastrofę, do której z samobójczą determinacją prowadzi nas kapitalistyczna eksploatacja zasobów naszej planety, wielki i odważny eksperyment, jakim był projekt polityczny Fidela Castro, będzie jednym z tych miejsc, w które będziemy zerkać, szukając wzorów, jak zbudować lepszy świat. Z jego wizją człowieczeństwa opartą na bezinteresownej i bezwarunkowej solidarności w miejsce sumy egoizmów. Z jego przykładem, że największy nawet Goliat spotka kiedyś swojego Dawida. Z jego szacunkiem dla ekosystemów i sukcesami w ich odtwarzaniu. Z jego szacunkiem dla zasobów i odmową ich marnowania. Z jego wolą dzielenia się nimi, nawet gdy są ograniczone, z tymi, którzy są w potrzebie. Z jego wiarą w społeczną sprawiedliwość i to, że leży ona w uniwersalnym interesie nas wszystkich. Z jego frazą, że może będziemy jeść skromnie, „ale będziemy jeść wszyscy”. Z jego wiarą w Człowieka.

Hasta siempre Comandante. La historia te absolverá.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

zdjęcia: Michał Kącik

Znaczenie Dilmy Rousseff

Kto ma nieszczęście wiedzę o świecie czerpać głównie z programów informacyjnych którejkolwiek polskiej telewizji, długo mógł się nawet nie domyślać, że w Brazylii dzieje się ostatnio coś oprócz tego, że nadchodzą Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro. Polskie stacje telewizyjne z poświęceniem trzymały się swojej najbardziej ugruntowanej w minionym ćwierćwieczu tradycji: konsekwentnego prowincjonalizmu. Dotyczy to także kanałów telewizyjnych dla niepoznaki nazywanych „informacyjnymi”. Tymczasem pełzający, parlamentarno-sądowo-telewizyjny zamach stanu, którego ofiarą padła presidenta Dilma Rousseff, przeprowadzony pod pozorami impeachmentu (Senat 12 maja zawiesił Rousseff i przekazał władzę tymczasowemu rządowi) jest jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku. Konsekwencje tego, jak ta historia się dalej potoczy (Dilma – Brazylijczycy mówią o niej po imieniu – nie złożyła bowiem broni), będą globalne.

Zamach stanu

Rousseff od samego początku wymierzonej w nią procedury impeachmentu mówiła o zamachu stanu w białych rękawiczkach. Tak samo nazywali to nie tylko jej wierni zwolennicy, ale także politycy i komentatorzy na lewo od reprezentowanej przez nią Partido dos Trabalhadores, z elokwentnym gwiazdorem Partii Socjalizmu i Wolności (PSOL) Jeanem Wyllysem na czele. Dziś już wiemy, że nie tylko można, ale i należy tak właśnie o tym mówić. Impeachment jest bezpodstawny, Rousseff nie udowoniono żadnego z przestępstw, które brazylijska konstytucja wymienia jako możliwe powody odsunięcia urzędującego prezydenta od władzy, tzw. crimes de responsabilidade. Jest to najzwyklejszy spisek opozycji, która forsuje impeachment, bo zdołała zabezpieczyć wystarczającą liczbę głosów w parlamencie, niezależnie od tego, czy ma prawne podstawy.

Rousseff, postać o naprawdę pięknej biografii, jest wyjątkowym w Brazylii przypadkiem polityczki, nad którą nie ciążą nawet blade podejrzenia o choćby jeden akt korupcji. Po nagraniach, które opublikował dziennik „Folha de São Paulo”, wiemy już z całą pewnością i bez konieczności spekulowania, że opozycja dążyła do usunięcia Rousseff z pałacu Alvorada w nadziei, że zastąpienie jej dotychczasowym wiceprezydentem Michelem Temerem pozwoli zarżnąć wielkie antykorupcyjne śledztwo pod kryptonimem Lava Jato. Ewentualny sukces tego śledztwa grozi więzieniem dosłownie setkom brazylijskich polityków. Jednocześnie proamerykańska, neoliberalna prawica zyskała w ten sposób możliwość utworzenia rządu, który ze swoim programem drakońskich cięć budżetowych i wyprzedaży państwowych aktywów (m. in. ziemi amerykańskim korporacjom) nie miałby w Brazylii żadnych szans osiągnąć władzy w drodze demokratycznych wyborów.

Oczywiście rząd Partii Pracowników zasługiwał na krytykę, a tarapaty, w jakie wpadł, są niestety logiczną konsekwencją filozofii rządzenia, jaką partii tej narzucił były prezydent Lula da Silva. Filozofia ta sprowadzała się do wprowadzania umiarkowanie postępowych reform i programów społecznych na tyle, na ile to możliwe bez konfrontacji z najpotężniejszymi rodzinami Brazylii i uderzania w interesy oligarchów. Opierała się na wierze, że można (stopniowo) rozwiązać problem biedy, nie rozwiązując probelmu bogactwa. Oczywiście, że nie można. Lula potrafił takim układem w miarę skutecznie zarządzać nie tylko dlatego, że ma ogromny talent polityczny (który rzeczywiście posiada; drugą kadencje zamknął z 85-procentowym poparciem społecznym). Także dlatego, że z jego rządami zbiegła się wspaniała międzynarodowa koniunktura na brazylijskie surowce i politykę umiarkowanej redystrybucji dało się finansować ze wzrostu gospodarczego i z bonanzy eksportowej, nie odbierając nic obscenicznie bogatym brazylijskim elitom. Koniunktura ta to już jednak pieśń przeszłości, a Brazylię dosięgły w końcu skutki światowego kryzysu. Oligarchiczne brazylijskie elity, których władzy i stopnia przywileju kilkanaście lat rządów PT nie próbowało nawet ograniczyć, postanowiły teraz tę władzę wykorzystać, żeby obalić rząd i za pomocą neoliberalnych reform przerzucić na biedniejszą większość Brazylijczyków koszty kryzysu ekonomicznego. Błędy i zaniechania, jeśli chodzi o politykę „nieruszania” oligarchów, widać szczególnie jaskrawo na przykładzie wielkich mediów. W Brazylii wszystkie one są prywatne i znajdują się w rękach właściwie pięciu rodzin (są też mniej lub bardziej prawicowe), a telewizyjna korporacja Globo jest prawdziwą potęgą i ma tradycję popierania prawicowej dyktatury, która rozpoczęła się zamachem stanu 1964 roku. PT nigdy nie odważyła się rozbić tych gigantów, które teraz były aktywnym uczestnikiem gry o obalenie Rousseff.

itamaraty

Palácio do Itamaraty, siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Brasilii

To, że rząd Rousseff zasługiwał na krytykę z pozycji postępowych, nie zmienia jednak faktu, że siły, które odsunęły presidentę od władzy są bez porównania gorsze.

Michel Temer, który wygląda jak ulepiony z żółtawej parafiny jaszczur przebrany w garnitur, nie tylko cieszy się zaledwie 2-procentowym społecznym poparciem, ale ze względu na zarzuty korupcji i innych szwindli ciąży na nim wręcz zakaz kandydowania w wyborach do jakiejkolwiek funkcji publicznej. Został tymczasowym prezydentem, bo był dotychczasowym wiceprezydentem. A wiceprezydentem był dlatego, że partia PMDB, którą reprezentuje, zaczęła tę kadencję w koalicji z Partido dos Trabalhadores Luli i Rousseff, ale potem z tej koalicji wystąpiła i stała się dla rządu Rousseff wrogiem numer jeden.

Temer powołał najbardziej reakcyjny rząd od czasu dwóch dekad prawicowej dyktatury, w całości złożony z białych starców. Bez ani jednej osoby „kolorowej” – w kraju o największej poza Afryką populacji określającej swoje pochodzenie jako afrykańskie. Bez ani jednej kobiety – z dniem powołania tego rządu Brazylia spadła o dwadzieścia kilka pozycji w międzynarodowym rankingu równouprawnienia kobiet. Siedmiu z tych białych starców ma zarzuty korupcyjne. Wszyscy bezwstydnie reprezentują wyłącznie interesy wielkiej brazylijskiej oligarchii – a także wielkich międzynarodowych, głównie amerykańskich korporacji z pożądaniem spoglądających na brazylijskie zasoby, które niebawem wystawione zostaną przez Temera na ich łup.

Rousseff wciąż może wrócić do władzy, jeśli procedura impeachmentu upadnie na którymś etapie w terminie 180 dni, który opozycja ma na udowodnienie jej crimes de responsabilidade. To, że Rousseff nie jest niczemu winna, nie znaczy jednak wcale, że na pewno wygra, gdyż od samego początku prób usunięcia jej z urzędu wymiar sprawiedliwości udowodnił swoją stronniczość, jeżeli nie po prostu udział w spisku przeciwko niej (bezprawnie podsłuchiwano jej rozmowy telefoniczne, których nagrania natychmiast i równie bezprawnie wyciekały do wrogivh rządowi mediów). Również jeśli Rousseff „wygra” całe postępowanie, nie ma pewności, że prawica przyjmie to rozstrzygnięcie i odda władzę. Mówimy o kraju z historią wojskowej dyktatury, której wysocy funkcjonariusze nigdy nie zostali rozliczeni. Już chodzą słuchy, że generałowie, jakby co, są w zasadzie po stronie Temera. Jest jeszcze możliwy taki scenariusz, że ultraneoliberalna prawica zakłada, że ma władzę tylko na 180 dni, i po prostu w ekspresowym tempie splądruje w tym okresie kraj, wyprzeda państwowe aktywa krewnym i znajomym królika, anuluje finansowanie programów społecznych stworzonych przez kilkanaście lat rządów PT, zwolni dziesiątki tysięcy pracowników sektora publicznego, obniży płacę minimalną, renty i emerytury, itd.

Znaczenie Brazylii

Cokolwiek się wydarzy, wpłynie to na kształt świata w najbliższych kilku latach. A to dlatego, że Brazylia jest jednym z najważniejszych państw na świecie, nawet jeśli trudno na to wpaść, oglądając programy informacyjne polskich telewizji. Brazylia jest piątym najludniejszym krajem świata (205 mln mieszkańców) i przez kilkanaście lat rządów PT była jednym z najaktywniejszych podmiotów na arenie międzynarodowej. Tak to podsumował Raul Zibechi w swojej książce The New Brazil:

W 2003 Brazylia pomogła stworzyć G-20 i zorganizowała szczyt IBSA (Indie – Brazylia – Afryka Południowa). W 2004 odegrała aktywną rolę w utworzeniu MINUSTAH (Misji Stabilizacyjnej Narodów Zjednoczonych na Haiti) i przejęła dowództwo operacji wojskowych. Brazylia utworzyła wraz z Indiami, Niemcami i Japonią G-4, mającą na celu reformę Rady Bezpieczeństwa ONZ. W 2005 miał miejsce pierwszy Szczyt Państw Południowoamerykańskich i Arabskich. W 2006 utworzony został Strukturalny Fundusz Konwergencyjny Mercosur, funkcjonujący jako fundusz transferów gotówkowych z Brazylii i Argentyny na wspieranie rozwoju mniejszych krajów takich jak Paragwaj czy Urugwaj. W tym samym roku miał też miejsce pierwszy Szczyt Południowoamerykańsko-Afrykański. W 2007 ustanowiono Banco del Sur (Bank Południa), a Brazylia i Unia Europejska podpisały strategiczne porozumienie. W 2008 zatwierdzony został Traktat Założycielski UNASUR [Unia Narodów Południowoamerykańskich]. W 2009 Brazylia podpisała porozumienia handlowe z Indiami, zinstytucjonalizowany też został sojusz BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny), a Organizacja Państw Amerykańskich została wezwana do odwołania niegdysiejszego wykluczenia Kuby. Brazylia podpisała też strategiczny sojusz z Francją, którego częścią jest daleko posunięta współpraca wojskowa. W 2010 miał miejsce pierwszy szczyt Ameryki Łacińskiej i Karaibów, w którym nie wzięły udziału Stany Zjednoczone, co pozwoliło na powołanie Wspólnoty Państw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAC). […] Jedyne, czego brazylijskiej dyplomacji nie udało się jeszcze osiągnąć, to pozycja stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Również Vijay Prashad, jeden z najwybitniejszych znawców polityki Trzeciego Świata, autor książek The Darker Nations i The Poorer Nations, przy każdej okazji zwraca uwagę, że Brazylia ma dziś najlepszą dyplomację i dysponuje najlepszymi analizami stosunków międzynarodowych spośród wszystkich krajów BRICS w szczególe i globalnego Południa w ogóle.

Oczywiście, skomplikowane mechanizmy władzy tak wielkiego i zróżnicowanego kraju powodują, że żaden proces nie jest jednoznaczny. Również w ramach brazylijskiej aktywności międzynarodowej zbiegają się różne, nieraz rywalizujące lub sprzeczne, tendencje i interesy. Niektórzy bili na alarm, że Brazylia dąży do pozycji regionalnego mocarstwa, które chce podporządkować swoim interesom mniejszych sąsiadów. Do tego na pewno dążyły brazylijskie elity finansowe z ich stolicą w São Paulo. Inni podkreślają, że struktury BRIC i BRICS, których tak aktywnym podmiotem jest Brazylia, zamiast rzucić odważne wyzwanie neoliberalnemu ładowi światowemu, w którym bogata Północ bezwzględnie eksploatuje biedne Południe, poprzestały na szukaniu dróg lepszego urządzenia się ramach tego ładu.

security

Niemniej jednak bilans brazylijskiej aktywności międzynarodowej w ciągu pierwszych kilkunastu lat XXI wieku, a więc w okresie rządów Luli i Rousseff, trzeba ocenić jako pozytywny i niezwykle ważny. Brazylia okazała się jedną z głównych sił stawiających realny opór globalnej samowoli Imperium Amerykańskiego. Brazylijska doktryna obronna zakładała zresztą Stany Zjednoczone jako najważniejsze źródło potencjalnego zagrożenia zewnętrznego (Brazylię od dawna otacza cały kordon amerykańskich instalacji wojskowych, rozłożonych na Karaibach, w Kolumbii, Peru i innych krajach). Amerykański historyk Greg Grandin pisał nie tak dawno, że w naszych ponurych czasach, na początku XXI wieku Amerykę Łacińską można było postrzegać jako ostatni bastion Oświecenia. Widać to choćby w tym, że postępowe rządy w tym regionie odmówiły udziału w skandalu amerykańskiej „wojny z terroryzmem” i eskalacji zbrojnej przemocy w stosunkach międzynarodowych. Mocne stanowisko Brazylii oraz jej polityczna siła na arenie międzynarodowej były jednym z czynników umożliwiających trzymanie się podobnego stanowiska także przez mniejsze kraje Ameryki Południowej, które samodzielnie mogłoby nie być stać na taką asertywność. Siłę Brazylii i jej zdecydowany opór wobec amerykańskiej dominacji można też postrzegać jako parasol ochronny, który lewicowym rządom w sąsiednich krajach, od Wenezueli do Argentyny i Urugwaju, gwarantował w tym okresie względne bezpieczeństwo przed amerykańskimi „interwencjami”.

Michel Temer i Waszyngton

Twardogłowi neoliberałowie, których blok skupił się wokół Temera, reprezentują zupełnie przeciwną brazylijską tradycję polityczną. Tę samą, której przedstawiciel powiedział po zamachu stanu w 1964, że „co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii”. Ich wizja obrony oligarchicznych interesów polega na ponownym uzgodnieniu priorytetów brazylijskiej polityki z interesami Waszyngtonu oraz połączeniu sił z amerykańskimi korporacjami w dziele grabieży Brazylii z jej zasobów. Dzięki serwisowi WikiLeaks wiemy już, że Temer od 2006 roku był informatorem ambasady USA w Brasilii. Na drugi dzień po głosowaniu w niższej izbie parlamentu federalnego, które zdecydowało o skierowaniu impeachmentu Rousseff pod obrady Senatu, Temer natychmiast wysłał jednego ze swoich przydupasów, oficjalnie oskarżonego o korupcję senatora Aloysio Nunesa, do Waszyngtonu. Od 2013 ambasadorem USA w Brazylii jest ta sama Liliana Ayalde, która wcześniej kierowała amerykańską placówką w sąsiednim Paragwaju, gdy w bardzo podobny sposób opozycja usunęła tamtejszego prezydenta Lugo. Kłopoty rządu Rousseff już w okresie poprzedzającym impeachment zdołały obniżyć znacząco profil Brazylii na arenie międzynarodowej, bo walka o przetrwanie rządu pochłaniała tyle energii, że zaczynało jej brakować na aktywność poza granicami kraju (jak choćby w ramach BRICS czy UNASUR). Jeśli neoliberalna prawica utrzyma teraz władzę w Brazylii, oznaczać to będzie, że ten kraj o tak ogromnym znaczeniu dołączy teraz do grona bezkrytycznych sojuszników Stanów Zjednoczonych, które jednocześnie odzyskają zdolność kształtowania polityki całego kontynentu w zgodzie z własnymi interesami. I stanie się to w momencie, gdy Stany Zjednoczone, od dawna agresywne na arenie międzynarodowej, stają się jednocześnie coraz bardziej nieprzewidywalne.

 

Wszystko wskazuje na to, że w nadchodzących wyborach prezydenckich w USA pojedynek odbędzie się między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem. Odpowiedź na pytanie, który scenariusz – zwycięstwo Clinton czy Trumpa – jest gorszy dla świata, powinna być cytatem ze Stalina: „obydwa są gorsze”. Trumpa należy się bać na podstawie jego obłąkanych wypowiedzi, są to jednak zgadywanki, ponieważ realnych wysokich funkcji publicznych, po których oceniać można by jakąś polityczną praktykę, nigdy on nie pełnił. Clinton była sekretarzem stanu i możemy ją sądzić po uczynkach. Należała do najbardziej agresywnych jastrzębi w gabinecie Obamy. Ma na sumieniu zbrodnie wojenne w Libii i spiskowanie przeciwko Asadowi celem doprowadzenia do amerykańskiej interwencji w Syrii (dostarczanie rebeliantom broni chemicznej, o której użycie oskarżony miał być następnie reżim Asada). Uchodźcy, którzy uciekają dzisiaj z Libii i Syrii do Europy, są ofiarami m. in. Hillary Clinton.

Prezydentura Baracka Obamy na płaszczyźnie międzynarodowej zawiodła wszystkie pokładane w niej postępowe nadzieje i okazała się brutalną kontynuacją polityki George’a W. Busha. Jeżeli chodzi o podminowujące prawo międzynarodowe praktyki użycia dronów i zabójstw pozasądowych jako metody walki politycznej nawet na terenach krajów, z którymi USA nie są w stanie wojny, administracja Obamy okazała się nawet bardziej katastrofalna niż administracja Busha. Ale wiele wskazuje, że sprawy potoczyły się tak wbrew woli Obamy. Świadczy o tym jego determinacja, by dopiąć negocjacje z Iranem, napięcia z premierem Izraela Binjaminem Netanjahu, a nawet to, że nigdy nie przestał obiecywać zamknięcia obozu Guantanamo. Obama, ze wszystkimi ustępstwami, na jakie musiał iść w zamian za to, że łaskawie wybrano „pierwszego czarnoskórego prezydenta”, okazał się politykiem tragicznie słabym, zbyt słabym, by powstrzymać roszczenia tego, co Eisenhower określił w 1961 mianem „military-industrial complex”. Różnica między dobiegającą końca prezydenturą Obamy a nadchodzącą potencjalnie prezydenturą Hillary Clinton polegać będzie m. in. na tym, że Clinton nie tylko nie ma ambicji stawienia owemu military-industrial complex jakiegokolwiek oporu – ona ma ambicję realizowania z zapałem jego interesów.

W takim kontekście przejście Brazylii z obozu oporu do obozu sojuszników USA będzie oznaczało ogromną zmianę w globalnym układzie sił. Waszyngton będzie się czuł jeszcze bardziej bezkarny i uprawniony do traktowania całego świata jako przestrzeni dla realizacji swoich „widzimisię”. Biorąc pod uwagę desperację, z jaką amerykańskie elity dążą do utrzymania imperialnej pozycji Stanów Zjednoczonych, pociągnąć to będzie mogło za sobą tylko coraz więcej wojny w kolejnych częściach świata, a także bardzo prawdopodobną serię kolejnych prawicowych zamachów stanu w Ameryce Łacińskiej i kto wie, gdzie jeszcze.

Jednak Dilma Rousseff ciągle może jeszcze wrócić do władzy. Wielu Brazylijczyków, z którymi rozmawiałem, nie traci w tej kwestii optymizmu. Będzie to jednak możliwe tylko, jeśli presidenta odzyska poparcie najbardziej lewicowej części brazylijskiego społeczeństwa, zmobilizowanej w masowych ruchach rozciągających się od tych, które reprezentują rolników bez ziemi, przez związki zawodowe, po te, które żądają darmowego transportu publicznego. Poparcie to utraciła wskutek szeregu „realistycznych kompromisów”, które z czasem stały się znakiem rozpoznawczym jej prezydentury, a już zwłaszcza jej drugiej kadencji, a także wskutek kryminalizacji masowych protestów społecznych w 2013. Miliony Brazylijczyków mogą jeszcze dosłownie zamieszkać w jej obronie na ulicach miast, wokół i na korytarzach rządowych budynków, dopóki nie upadnie bezprawny rząd Temera, jeśli Rousseff odważnie przesunie swoją „agendę” ostro w lewo. Tam się przecież wszystko dla niej zaczęło – w młodości stawiała czoła prawicowej dyktaturze, zaciągając się do marksistowskiej partyzantki. Możliwy jest jeszcze jeden scenariusz – nowe wybory, a w nich powrót Luli da Silvy do aktywnej polityki, jako kandydata na ponowną kadencję prezydencką.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Medium Publicznego, pt. Czemu powinniśmy się przejmować losem brazylijskiej prezydent Rousseff.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Rzuć też okiem na mój Notes brazylijski i na kampanię crowdfundingową.

Wieże Kongresu Narodowego w Brasilii

Brazylia: między postępem społecznym a regionalnym imperializmem

Kiedy 1 stycznia 2011 roku dobiegł końca okres jego drugiej prezydenckiej kadencji, Luiz Inácio Lula da Silva i reprezentowana przezeń Partido dos Trabalhadores byli przedmiotem zazdrosnych spojrzeń ogromnej części ideowej lewicy w różnych częściach świata. Te dwie kadencje wyglądały na jedną z największych, ba!, jedną z nielicznych success stories, jakie lewica odnotowała w tamtej wciąż neoliberalno-neokonserwatywnej dekadzie gdziekolwiek na świecie.

Lewicowy historyk Perry Anderson podsumował okres rządów pierwszego w historii tego niezwykle oligarchicznego kraju prezydenta o robotniczym pochodzeniu w tonie entuzjastycznym[1], pomimo iż bynajmniej nie zamiatał pod dywan wielkiego korupcyjnego skandalu znanego w Brazylii pod nazwą mensalão.  Lula zakończył swoją drugą kadencję ze społecznym poparciem jeszcze większym, niż to uzyskane w obydwu zwycięskich wyborach. Nie da się ukryć, to się w polityce, zwłaszcza współczesnej, często nie zdarza. Anderson podkreśla, że u źródeł sukcesu leży połączenie charyzmy Luli z siłą zorganizowanego ruchu, który go wyniósł do władzy.

Lista sukcesów rządu Luli jest długa i imponująca. Wysokie ceny ropy naftowej na rynkach światowych oraz chiński popyt na brazylijskie rudy żelaza i soję pomogły rządowi PT wyprowadzić Brazylię z długów, a nawet spłacić wszystkie zagraniczne kredyty przed terminem, a także wyjść do poziomu nadwyżki budżetowej i osiągnąć roczny wzrost PKB powyżej 4%. Bezrobocie spadło, wielki i nie tak wielki biznes też nie skarżył się raczej na zyski. Płaca minimalna rosła, miliony brazylijskich rodzin podniosły swoje położenie na materialnej drabinie. Program Zero Głodu, a przede wszystkim późniejsza Bolsa Família, przyczyniły się do poprawy sytuacji ekonomicznej w najniżej ekonomicznie usytuowanych sektorach społeczeństwa. Dały także milionom rodzin nieznane im wcześniej poczucie „wkluczenia”, włączenia w całość społeczeństwa. Program Bolsa Família powstał jako uniwersalizacja podobnych, istniejących już wcześniej, lecz znacznie mniejszych programów; polega na tym, że każda matka, która wysyła swoje dzieci do szkoły i poddaje regularnym badaniom ich zdrowie, otrzymuje comiesięczny przelew na każde z tych dzieci bezpośrednio z kont rządu federalnego w Brasilii (by ominąć ryzyko jakichkolwiek malwersacji, marnotrawstwa i nadużyć po drodze). W stosunku do okresu sprzed Luli, pod koniec jego drugiej kadencji dziesiątki milionów Brazylijczyków odczuwało poprawę swojego losu.

Rio de Janeiro

Rio de Janeiro

A jednak coś było z tym wszystkim nie tak. Kto nie chciał tego dostrzec, lub nie dostrzegał z daleka, jak choćby wielu lewicowych wielbicieli Luli w Europie, został ostatecznie wytrącony z letargu niebywałą wręcz w kraju powszechnie obowiązującej cordialidade falą protestów, jakie przetoczyły się przez „Olbrzyma” latem 2013 roku. Wszystko to, co rządom PT udało się w Brazylii poprawić, odbyło się w ramach istniejącego tam od dawna porządku własności, z całkowitym poszanowaniem dla reguł gry określonych przez ochronę interesów wielkiej brazylijskiej burżuazji. Rządy Luli i jego następczyni Dilmy Roussef nie zakwestionowały struktury własności ziemskiej ani uprzywilejowania najsilniejszych graczy ekonomicznych, a Brazylia mimo ekonomicznej poprawy pozostaje jednym z najbardziej nierównych społeczeństw na świecie. Wielu Brazylijczyków zaczęło odnosić wrażenie, że był okres poprawy, a teraz mamy „to by było na tyle”, dalej już nie awansują. Szczególnie młodzi ludzie, podobnie jak w Europie, stają wobec zupełnie nieprzyjaznego im rynku pracy, na którym niewiele dostają za własny wysiłek edukacyjny.

Programy redystrybucji wprowadzone na skalę ogólnonarodową przez rządy PT są dla wielkiej brazylijskiej burżuazji w tym kontekście jedynie drobnym ustępstwem, nie stanowiącym zagrożenia dla jej przywilejów i kosztującym niewiele w warunkach doskonałej międzynarodowej koniunktury na brazylijskie surowce. Jak wskazują ci komentatorzy, którzy krytykę wobec „transferowych” rozwiązań rządu PT formułują z pozycji lewicowych, tak naprawdę pozostają one w ramach logiki bezwględnej władzy rynku i czekania, aż jego „niewidzialna ręka” rozwiąże problemy; nie adresują one w ogóle takich problemów jak samo świadczenie fundamentalnych usług publicznych, których rynek nigdy nie rozwiązuje w sposób sprawiedliwy. Rezultatem są np. rodziny, które dostają od rządu niewielki przelew pieniędzy, pod warunkiem, że dzieci będą pod opieką lekarską, ale nigdzie w ich okolicy nie ma placówki świadczącej taką opiekę[2]. Czekając na niewidzialną rękę rynku, czekają na Godota.

Emir Sader w swojej kapitalnej panoramie sytuacji lewicy w Ameryce Łacińskiej[3], umiejscowił Brazylię i PT w kontekście całego regionu, ujmując wszystko w bardzo dialektycznych ramach. Dla niego dekada Luli była okresem rządu pod względem politycznej tożsamości hybrydycznego, z dominującym komponentem postępowym, umiejscowionym jednak w środowisku, które zostało we wcześniejszych dekadach bardzo głęboko przeobrażone (przesunięte w prawo) najpierw przez okres wojskowej dyktatury, a następnie restrukturyzacji neoliberalnej. W takich warunkach stawienie skutecznego oporu dalszym postępom neoliberalizmu i totalitarnej władzy über-rynku jest już ogromnym sukcesem, ale wyjścia poza neoliberalizm jeszcze bynajmniej nie oznacza.

Wydana niedawno po angielsku książka lewicowego urugwajskiego dziennikarza, specjalisty od współczesnych ruchów społecznych Raula Zibechiego, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy stanowi głęboką analizę bardzo niejednoznacznych przemian społecznych, ekonomicznych i politycznych w największym kraju Ameryki Południowej, napisaną z pozycji człowieka solidaryzującego się z emancypacyjnymi ruchami swojego kontynentu[4]. Całego kontynentu, bo Brazylia jest już dziś potęgą, której znaczenie i wpływy wykraczają daleko poza jej własne państwowe granice.

Wzrost znaczenia Brazylii manifestuje się nie tylko w jej awansie do pozycji szóstej największej gospodarki świata. Brazylia przechodzi dziś, jak mówi cytowany przez Zibechiego Marcio Pochmann z PT, były dyrektor Instytutu Stosowanych Badań Społecznych (IPEA), swoją trzecią historyczną próbę kapitalistycznej restrukturyzacji, tym razem polegającą na tworzeniu ogromnych grup kapitałowych w sektorze prywatnym i państwowym oraz w funduszach emerytalnych gigantycznych firm państwowych. Nieskrywanym wzorem są Chiny, zwłaszcza fakt, że spośród 500 największych dziś korporacji 150 jest chińskich; celem rządu PT jest wprowadzenie do tego grona supergigantów z Brazylii (naftowy „klejnot w koronie”, Petrobras, banki i inne instytucje finansowe, korporacje energetyczne i telekomunikacyjne, firmy budowlane i przetwórcy żywności). Brazylia konsekwentnie dąży też do zwielokrotnienia swojej kadry naukowej i ilości patentów technologicznych. Vijay Prashad, autor wybitnej książki The Poorer Nations[5], uważa, że Brazylia, choć demograficznie znacznie mniejsza niż Chiny i Indie, do nie tak dawna też bez porównania słabsza geopolitycznie niż Rosja, prowadzi obecnie najbardziej zaawansowaną dyplomację i dysponuje najbardziej wyrafinowanymi analizami współczesnych stosunków międzynarodowych ze wszystkich członków grupy BRICS.

Zibechi tak podsumowuje najważniejsze regionalne i globalne osiągnięcia rządu w Brasilii:

W 2003 Brazylia pomogła stworzyć G-20 i zorganizowała szczyt IBSA (Indie – Brazylia – Afryka Południowa). W 2004 odegrała aktywną rolę w utworzeniu MINUSTAH (Misji Stabilizacyjnej Narodów Zjednoczonych na Haiti) i przejęła dowództwo operacji wojskowych. Brazylia utworzyła G-4, wraz z Indiami, Niemcami i Japonią, mającą na celu reformę Rady Bezpieczeństwa ONZ. W 2005 miał miejsce pierwszy Szczyt Państw Południowoamerykańskich i Arabskich. W 2006 utworzony został Strukturalny Fundusz Konwergencyjny Mercosur, funkcjonujący jako fundusz transferów gotówkowych z Brazylii i Argentyny na wspieranie rozwoju mniejszych krajów takich jak Paragwaj czy Urugwaj. W tym samym roku miał też miejsce pierwszy Szczyt Południowoamerykańsko-Afrykański. W 2007 ustanowiono Banco del Sur (Bank Południa), a Brazylia i Unia Europejska podpisały strategiczne porozumienie. W 2008 zatwierdzony został Traktat Założycielski UNASUR [Unia Narodów Południowoamerykańskich]. W 2009 Brazylia podpisała porozumienia handlowe z Indiami, zinstytucjonalizowany też został sojusz BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny), a Organizacja Państw Amerykańskich została wezwana do odwołania niegdysiejszego wykluczenia Kuby. Brazylia podpisała też strategiczny sojusz z Francją, którego częścią jest daleko posunięta współpraca wojskowa. W 2010 miał miejsce pierwszy szczyt Ameryki Łacińskiej i Karaibów, w którym nie wzięły udziału Stany Zjednoczone, co pozwoliło na powołanie Wspólnoty Państw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAC). Ogólny impet w kierunku współpracy Południe-Południe spowodował, że między rokiem 2003 a 2008 obroty handlowe Brazylii z krajami Mercosur wzrosły o 222%, z Afryką o 316%, z Azją o 329%, a o 370% z krajami arabskimi. Jedyne, czego brazylijskiej dyplomacji nie udało się jeszcze osiągnąć, to pozycja stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.[6]

W międzyczasie Brazylii udało się skłonić kraje regionu do odrzucenia amerykańskich układów o wolnym handlu, które obróciłyby prawie całą Zachodnią Półkulę w kompletną quasi-kolonię USA, na podobieństwo Meksyku w ramach NAFTA.

Zibechi punkt ciężkości swoich rozważań kładzie jednak na ambiwalentnych aspektach godnego skądinąd podziwu geopolitycznego awansu Brazylii. W celu przygotowania teoretycznego przypomina teorię sub-imperializmu, którą stworzył Ruy Mauro Marini. Po zamachu stanu w 1964 Marini, członek rewolucyjnej grupy Politica Operária (POLOP),  zmuszony był wyemigrować (żył w Meksyku i w Chile) i to na emigracji napisał swoje najważniejsze prace[7] analizujące brazylijski zamach stanu i naturę powstałego w jego (lub ich, bo potem miał miejsce jeszcze „zamach w zamachu” w 1968) wyniku reżimu jako przypadek sub-imperializmu.

Marini odcinał się od tych analiz Brazylijskiej Partii Komunistycznej (PCB), które w zamachu stanu widziały jedynie zewnętrzną (amerykańską) interwencję instalującą w Brasilii bezwolny, marionetkowy rząd. Nie ulega wątpliwości, że USA sponsorowały zamach i junta działała w ramach określonych przez amerykańskie ambicje geopolityczne („co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii”). Marini podkreślał jednak rolę sojuszu, jaki wytworzył się między wielką brazylijską burżuazją a elitą militarną kraju, zwłaszcza najwyższymi figurami w armii wykształconymi na Wyższej Szkole Wojennej (Escola Superior de Guerra), oraz analizował projekt polityczny wpisujący się co prawda w ramy amerykańskiego imperializmu okresu zimnej wojny, ale będący projektem zrodzonym właśnie z owego aliansu burżuazyjno-militarnego. Zrodzonym w odpowiedzi na kryzys, w jaki brazylijska gospodarka weszła w 1962 (w 1964, roku zamachu stanu, inflacja wyniosła 91%) i na rosnącą wskutek tego kryzysu temperaturę walk klasowych. Projekt polityczny aliansu burżuazyjno-militarnego polegał na tym, by akceptując dominację Stanów Zjednoczonych na Zachodniej Półkuli uczynić Brazylię wpisanym w warunki pax americana regionalnym sub-mocarstwem, ośrodkiem, który niejako pośredniczy w globalnym łańcuchu władzy i akumulacji kapitału, dzięki własnej pozycji pomiędzy globalnym centrum, któremu jest zasadniczo posłuszne, a lokalnymi słabeuszami; pozycji regionalnego imperium, dominującego nad sąsiadami i częściowo eksploatującego ich zasoby, które przechwytuje tym samym część wędrującego tak „w górę” (aż do Wall Street) kapitału. Brazylijska burżuazja, wespół ze swą elitą militarną, „przyjęła pozycję mniejszego partnera w sojuszu z obcym kapitałem”, a polityka zagraniczna dyktatury dążyła do zachowania równowagi między interesami narodowej burżuazji a hegemonią USA[8].

Zibechi wskazuje na kolosalne różnice między sytuacją Brazylii w okresie prawicowej dyktatury a projektem politycznym, który realizowany jest obecnie pod rządami PT. Projekt spod znaku Luli sytuuje się w otwartej opozycji do amerykańskich prób odzyskania terenu w Ameryce Łacińskiej. Ma na celu wykorzystanie osłabienia globalnej pozycji Waszyngtonu i dalsze wyłamywanie się spod jego dominacji. Wystarczy sobie przypomnieć stanowczość i przypominającą chwilami Chruszczowa wściekłość prezydent Roussef pomstującej na globalny program szpiegowski NSA (Brazylia zamierza całkowicie uniezależnić swój internet od amerykańskich ośrodków) czy wysiłki zmierzające do zmiany międzynarodowego położenia Kuby. Uwolniona spod jarzma zagranicznego długu, niepotrzebująca już dziś pomocy międzynarodowych instytucji finansowych, Brazylia, utrzymując formalnie poprawne stosunki, należy obecnie do najbardziej elokwentnych adwersarzy USA na arenie międzynarodowej.

Zibechi wskazuje jednak, że pod wieloma względami obecny awans Brazylii do roli niekwestionowanego regionalnego mocarstwa stanowi kontynuację tradycji wypracowanej przez organicznych intelektualistów brazylijskiej burżuazji wykształconych w kręgu Wyższej Szkoły Wojennej. Zibechi ukazuje proces „poszerzania elity rządzącej”, włączenia wysokich szczebli PT i powiązanych z nią związków zawodowych do klasy zarządzających wielkim kapitałem – poprzez kluczowe stanowiska w państwowych lub dokapitalizowanych przez państwo gigantach takich jak Petrobras czy Eletrobras, bankach, a także w funduszach emerytalnych wielkich państwowych przedsiębiorstw, które to fundusze dysponują dziś ogromnymi środkami kapitałowymi (ogromnymi już nie tylko w skali narodowej, wewnątrzbrazylijskiej).

Proces nowej kapitalistycznej restrukturyzacji Brazylii, który się w ramach takiego sojuszu sił odbywa, choć kwestionuje i rzuca wyzwanie amerykańskiej dominacji nad światowym Południem i nad Zachodnią Półkulą, jednocześnie nie kwestionuje samej idei podporządkowania Ameryki Południowej rynkom światowym, ze wszystkimi ich kaprysami, z ich tendencją do utrzymywania krajów peryferyjnych w położeniu, w którym są przede wszystkim dostawcami surowców, muszą rywalizować niskimi kosztami, itd. Tak spektakularne projekty brazylijskiego rządu, jak zupełna przebudowa sieci wodnej (rzeki, tamy, kanały) ma za zadanie nie tyle wyemancypować Brazylię czy Amerykę Południową z władzy rynków światowych, co je z nimi mocniej jeszcze zintegrować, powiększyć ich konkurencyjność w dostarczaniu na te rynki swoich produktów (póki co, wciąż dominują surowce). W tych wielkich projektach natura (Amazonia, wielkie rzeki, wszystkie kategorie naturalnych zasobów, którymi dysponuje Brazylia, a więc minerały, energia, a także cała jej bioróżnorodność – to najbardziej bioróżnorodny kraj na świecie) jest traktowana wyłącznie jako przeszkoda do techologicznego pokonania lub surowce do zmonetyzowania na rynkach światowych, bez względu na interes lokalnych społeczności czy konsekwencje ekologiczne. Tego, co się dzieje w Amazonii, Zibechi nie waha się określać mianem kolejnej fazy brutalnej kolonizacji.

Największe inwestycje, takie jak tamy czy elektrownie, cechuje też ogromna skala nadużyć w stosunku do zatrudnianych na nich nisko wykwalifikowanych pracowników, którzy wciąż czekają na to, aż ich los w „Nowej Brazylii” się poprawi. Warunki, w jakich są na takich budowach zakwaterowani, urągają jakimkolwiek standardom; są oskubywani przez rekrutujące ich agencje i oszukiwani co do przyszłych płacowych warunków zatrudnienia; skandaliczny jest też narzucany im czas pracy. Nie mogą jednak łatwo wyrwać się z takiej życiowej pomyłki, ponieważ fizycznie ciężko z takich przedsięwzięć wrócić na własną rękę (budowy są w miejscach niezwykle dalekich od ich miejsc pochodzenia, nierzadko daleko od jakiegokolwiek miasta; samodzielne przebycie w jakikolwiek sposób niektórych części Brazylii stanowi nie lada wyzwanie). A jednocześnie wielkie korporacje budowlane, takie jak Odebrecht, najbardziej bezpośredni beneficjenci takich projektów, są czołowym źródłem prywatnych dotacji finansujących działalność PT (np. na wybory prezydenckie, drugie po amerykańskich najdroższe pod względem kosztów kampanii na świecie).

Brazylijski kapitalizm dokonuje także ekspansji zagranicznej. To jest rozwiązanie, jakie brazylijska burżuazja znajduje dla strukturalnej bariery, jaką dla akumulacji kapitału zaczyna w pewnym momencie stanowić właściwy Brazylii poziom nierówności (stanowi on barierę dla popytu i konsumpcji). By nie oddawać niczego ze swoich kosmicznych wręcz przywilejów ekonomicznych w kraju, dokonuje ona ekspansji na zewnątrz, sięgając po zasoby, rynki zbytu i siłę roboczą, w wielu krajach Ameryki Południowej tańszą już niż w Brazylii. Brazylijska ekspansja na zewnątrz bywa na tyle agresywna, by generować ostry opór w krajach, których dotyczy (Ekwador, Peru, Boliwia) oraz napięcia dyplomatyczne między nimi a Brazylią. W przypadku Paragwaju, konflikty związane z kolonizacją ogromnych obszarów ziemi w tym kraju przez garstkę latyfundystów z Brazylii, spowodowały nawet „manewry” oddziałów brazylijskiego wojska w okolicach granicy.

Tak, brazylijski kapitalizm dokonuje bowiem także ekspansji militarnej. Brazylia ma ogromne ambicje związane z rozwojem swoich sił zbrojnych i z rozwojem swojego przemysłu zbrojeniowego (porozumienia z Francją zakładają ogromne brazylijskie zakupy najnowszego francuskiego uzbrojenia, np. myśliwców Rafale, ale także transfer tych technologii do Brazylii). Stanowi to część brazylijskich ambicji rozwoju wysoko zaawansowanych technologii i związanych z nimi przemysłów (Brazylia wśród celów stawia sobie m.in. dziesięsiokrotne zwiększenie do 2022 liczby patentów, osiągnięcie do tego czasu liczby 450 tys. naukowców i 5-procentowego udziału w światowej produkcji naukowej, a także potrojenie liczby inżynierów i wystrzelenie w kosmos własnych satelitów), ale jest to jednocześnie także część wykutego w murach Wyższej Szkoły Wojennej projektu budowy regionalnego imperium.

Ekspansja militarna Brazylii (Brazylia dąży także do budowy własnej broni atomowej) jest odpowiedzią na realistyczną ocenę sytuacji międzynarodowej. Co najmniej od czasu drugiej amerykańskiej inwazji na Irak jest już jasne, że Stany Zjednoczone nie chcą się pogodzić z własną słabnącą pozycją jako globalnego hegemona i gotowe są na wszystko, na każdą formę militarnej przemocy i gwałtów na prawie międzynarodowym, by perspektywę utraty władzy nad światem oddalić. Już administracja poprzednika Luli, Fernanda Henrique Cardoso, nie miała wątpliwości, że narzucona światu przez Amerykanów – jeszcze przed „wojną z terroryzmem” – „wojna z narkotykami” była jedynie pretekstem, propagandową zasłoną dymną umożliwiającą rozmieszczanie wojsk na terenie Ameryki Południowej (Kolumbia, Ekwador, Peru). To dlatego Brazylia nigdy nie udzieliła „wojnie z narkotykami” żadnego poparcia. W połowie lat 90. XX w. brazylijskie elity wojskowe amerykański „antynarkotykowy” Plan Colombia odczytywały jednoznacznie jako bezpośrednie zagrożenie dla Amazonii. W opinii brazylijskich strategów i analityków to nie jest ani przypadek, ani dobry znak, że drugą po tej w Bagdadzie największą amerykańską ambasadą jest od co najmniej dekady placówka w Bogocie, a Kolumbia to czwarty (po Izraelu, Egipcie i Iraku) odbiorca amerykańskiej tzw. pomocy wojskowej. Odkąd w 1999 Amerykanie rozmontowali Howard Base w Panamie, militarna obecność USA w regionie uległa jedynie intensyfikacji. W połowie pierwszej dekady XX w. amerykańskie Southern Command miało do dyspozycji bazy na Kubie (Guantánamo), Portoryko, w Hondurasie, Salwadorze, Ekwadorze, na Arubie i Curaçao, a także sieć 17 naziemnych garnizonów (stałe i jawne w Peru i Kolumbii oraz ruchome i „nieoficjalne” w szeregu państw karaibskich i andyjskich). Brazylijscy stratedzy i rząd PT traktują to wszystko śmiertelnie poważnie. W kwietniu 2010 roku brazylijska prasa podała, że miała miejsce największa od 1964 roku relokacja sił zbrojnych na terenie kraju – przemieszczenie ogromnej liczby wojska do Amazonii właśnie i na płaskowyż w centrum kraju. Innym szczególnie istotnym strategicznie obszarem są te części atlantyckich wód terytorialnych, pod którymi całkiem niedawno odkryto ogromne złoża ropy naftowej.

Biorąc pod uwagę, że ze wszystkich państw globalnego Południa to Brazylia prowadzi najskuteczniejszą dyplomację i dysponuje najlepszymi ekspertyzami stosunków międzynarodowych, a także mając świadomość tego, co w ostatnich dekadach spotykało inne niepokorne wobec Imperium Dolara państwa „siedzące” na ropie naftowej, obawy Pałacu Planalto i tamtejszych elit wojskowych są najprawdopodobniej całkowicie uzasadnione. Amerykański cordon sanitaire wokół największego kraju Ameryki Południowej niepokojąco kojarzy się z pętlą wojskowych instalacji, jaką Amerykanie zbudowali wokół Iranu (tyle tylko, że rozmiary Brazylii i jej położenie nad Oceanem, z niezwykle długą linią brzegową, oraz polityczny renesans sił postępowych u sąsiadów Brazylii, uniemożliwiają podobną jej gęstość). Jeżeli polityka jest sztuką możliwego, to trudno się aż tak bardzo dziwić, że rząd wywodzący się z tradycji robotniczych, socjalistycznych, którego przedstawiciele, jak choćby sama Dilma Roussef, byli w młodości więzieni i torturowani przez aparat przemocy wojskowej junty, wszedł w takiej sytuacji w pragmatyczny sojusz z elitą wojskową, która nigdy specjalnie nie zerwała z tamtymi swoimi tradycjami.

Sytuacja jest dziś otwarta. Długoterminowy rezultat tych procesów jest wciąż nieoczywisty. Jest faktem, że rząd w Brasilii porusza się w rzeczywistości, której warunki narzucone są przez potężne imperium na północy. Imperium, które przez ostatnich kilkadziesiąt lat nigdy nie wahało się nadużywać w stosunku do Ameryki Łacińskiej przemocy; wywoływało wojny domowe, finansowało prawicowe zamachy stanu, a potem przez dziesięciolecia wspierało powstałe w ten sposób dyktatury. Pryncypialny, naiwny pacyfizm Brazylii byłby jej samobójstwem, i to poszerzonym, bo pogrążającym cały kontynent. To, że Ameryka Południowa jest dziś nieporównanie bezpieczniejsza niż 20 lat temu, że USA utraciły tak wiele z dawnych możliwości instalowania tam rządów służących interesom Waszyngtonu i Wall Street, jest prawdopodbnie w decydującym stopniu zasługą asertywności Brazylii i wzrostu jej potęgi, także militarnej. Dalszy wzrost zdolności obronnych Brazylii jest warunkiem bezpieczeństwa całego kontynentu w przyszłości – wszystkie pozostałe kraje kontynentu są wielokrotnie mniejsze i tylko Brazylia ma potencjał umożliwiający długofalowe odsunięcie łap Waszyngtonu od jego bogactw. Jakikolwiek długofalowy postęp społeczny w Ameryce Południowej zależy od ukształtowania się tam autonomicznej, niezależnej od Waszyngtonu, realnie silnej władzy, zdolnej stawić odpór hegemonicznym planom USA.

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru. Bezdomny mężczyzna śpi w miejscu, gdzie do lat 80. XIX w. biczowano niewolników

Jakim rodzajem mocarstwa będzie jednak Brazylia przyszłości w stosunku do swoich sąsiadów? Historia zna przypadki mocarstw cieszących się swoją pozycją bez uciekania się do przemocy wobec słabszych sąsiadów czy słabszych partnerów wymiany ekonomicznej. Teraźniejszość także zna taki przypadek: Chiny. Zibechi przestrzega jednak przed naturą ekspansywnych ambicji wielkiej brazylijskiej burżuazji, której niekoniecznie chodzi w tym wszystkim o budowę, jak już podbije sąsiednie rynki, kontynentalnego socjalizmu. Jak długo najbardziej pokrzywdzeni ekonomicznie Brazylijczycy – mieszkańcy najbardziej zaniedbanych stanów, takich jak Ceará, Maranhão czy Bahia, oraz masy bezwględnie wyzyskiwanych nisko wykwalifikowanych robotników – będą musieli czekać, aż ich los się poprawi? Kiedy Brazylia będzie wystarczająco silna i wystarczająco bezpieczna, by rozwiązanie ich dramatycznych problemów przestało być odkładane na wieczne poźniej? Zibechi szansę na utrzymanie progresywnego kursu (lub powrót do niego) – a więc na ocalenie tego wszystkiego, co warte w brazylijskiej polityce ocalenia, co koniecznie trzeba w niej ocalić – widzi w sojuszach między brazylijskimi ruchami emancypacyjnymi, ruchami obrony chłopów bez ziemi, pracowników bez kwalifikacji, Indian Amazonii, a podobnymi ruchami protestującymi przeciwko brazylijskiej ekspansi kapitalistycznej w Paragwaju, Peru, Ekwadorze, Boliwii czy Urugwaju. Razem muszą walczyć o właściwe miejsce celów społecznych w rozwojowych projektach, które dla całego kontynentu rysuje Brazylia. Razem muszą walczyć o wyznaczenie granic ekspansywnym ambicjom finansowych elit z Avenida Paulista.

Jest jeszcze jedna kwestia. Historia Brazylii znała już sojusze między ruchami lewicowymi, postępowymi, a sektorami brazylijskiej burżuazji i brazylijską armią. Jak dotąd w najbardziej krytycznych momentach armia i wielka burżuazja nie wahały się przemocą odesłać lewicy na śmietnik, do więzień i na przymusową emigrację, i przejąć całkowitą kontrolę nad całym aparatem państwa. Czy rząd PT jest jakoś na takie ryzyko przygotowany?

 Jarosław Pietrzak

[1] Perry Andreson, Lula’s Brazil, „London Review of Books” nr 7/2011 (31 marca), s. 3-12.

[2] Zob. Np. Lena Lavinas, 21st Century Welfare, “New Left Review” nr 84, Nov/Dec 2013.

[3] Emir Sader, The New Mole: Paths of the Latin American Left, przeł. (na ang.) Iain Bruce, London-New York: Verso 2011.

[4] Raúl Zibechi, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy, przeł. (na ang.) Ramor Ryan, Edinburgh-Oakland-Baltimore: AK Press, 2014.

[5] Vijay Prashad, The Poorer Nations: A Possible History of the Global South, London-New York: Verso 2012.

[6] Zibechi, dz.cyt., s. 76.

[7] Ruy Mauro Marini, Subdesarrollo y revolución, Mexico: Siglo XXI, 1974; tegoż, La acumulación capitalista mundial y el subimperialismo, “Cuadernos Políticos” 12, kwiecień-czerwiec 1977.

[8] Marini, Subdesarrollo…, s. 57-58; cyt. za Zibechi, dz.cyt., s. 29.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Bez Dogmatu” (nr 3-4/2014).

Jego nieco zmieniona wersja wchodzi w skład ebooka Notes brazylijski, dostępnego pod postacią plików PDF i MOBI.

Zdjęcia z Brazylii pochodzą z mojego fotobloga Surface and Matter.