Karla Sofía Gascón i Zoe Saldaña (w tle) w filmie "Emilia Pérez" Jacques'a Audiarda

Między platformami streamingowymi a billionaire boutiques

Psucie rynku przez znudzonych miliarderów, cięcia kosztów forsowane przez platformy streamingowe, presja inwestorów finansowych… Co bardziej grozi dziś sztuce filmowej? A może wszystko na raz?


Kalendarz wydarzeń filmowych iskrzy się w tym roku napięciami ideologicznymi i ekonomicznymi. Od marcowych Oscarów, przez majowy festiwal w Cannes, po sierpniowo-wrześniowy w Wenecji – wszędzie napięcia ideologiczne wokół najważniejszej kwestii naszych czasów – izraelsko-amerykańskiego ludobójstwa w Gazie. Mniej głośno – zauważyły to tylko niektóre media relacjonujące z Cannes – w kuluarach, z niepokojem rozmawiano o nowym przedmiocie zainteresowania Białego Domu Donalda Trumpa. Nikt nie wie, na ile poważnie się do tego tematu przywiąże, ale mają mu się teraz nie podobać m.in. europejskie mechanizmy obrony rodzimych kinematografii i wspierania kinematografii europejskiej w ogóle; zachęty dla amerykańskich filmowców, by kręcili gdzie indziej niż w Stanach Zjednoczonych, jak również bariery czy wymagania stawiane amerykańskim korporacjom filmowym, w tym platformom streamingowym, na drodze ich ekspansji.

Czytaj dalej

7 października, dwa lata później

7 października – rocznica wybuchu palestyńskiego powstania w Gazie, zwanego przez propagandę Izraela i jego zachodnich sojuszników i patronów „terrorystycznym atakiem Hamasu”. Niezależnie od tego, ile razy to kłamstwo będzie powtarzane przez Ministerstwa Prawdy obozu atlantyckiego, Historia i tak ostatecznie oceni Hamas tak, jak już ocenia go większość świata (tzw. Zachód to mniejszość świata): jako organizację narodowowyzwoleńczą, antykolonialną. Odwołującą się, owszem do religii (w celach mobilizacyjnych, rekrutacyjnych, dyscyplinujących i innych), ale to nie zmienia istoty rzeczy, bo takich ruchów w dziejach było wiele, z sipajami na czele.

7 października 2023 r. Ofensywa propagandowa, którą Izrael odpalił natychmiast po tym, jak bojownikom Hamasu i Palestyńskiego Islamskiego Dżihadu udało się przerwać zasieki wokół Getta Gaza i wedrzeć niespodziewanie (dla nich samych) głęboko w terytorium okupanta, a korporacyjne media bloku atlantyckiego bezkrytycznie podjęły i powtarzały, nie pytając o żadne dowody; żądna palestyńskiej krwi retoryka, jaką natychmiast odpowiedział rząd w Tel Awiwie, właściwie wszystkie poziomy władzy w Izraelu, nie wyłączając niemal wszystkich tamtejszych mediów – wszystko to wskazywało, że tym razem Izrael odpowie ostatecznym rozwiązaniem.

Czytaj dalej
Gaza po arabsku

Donald Trump i zawieszenie broni w Gazie

Dziś (niedziela 19 stycznia 2025), opóźnione co prawda o parę godzin, ale jednak weszło w życie: zawieszenie broni w Strefie Gazy. Na jeden dzień przed oficjalnym przejęciem władzy w USA przez nową administrację – drugą administrację Donalda Trumpa. Informację tę ogłosił najpierw, kilka nocy temu, premier Kataru, Szejk Mohamed Ibn Abdulrahman as-Sani. To tam, połączonymi siłami dyplomacji katarskiej i egipskiej, toczyły się od dawna zwieńczone wreszcie tą umową negocjacje.

W desperackim geście ratowania w ostatniej chwili resztek swoich skompromitowanych wizerunków amoralna kabała otaczająca odchodzącego w niesławie Joe Bidena i jego wspólniczkę w zbrodni Kamalę Harris, wypchnęła truchło ustępującego prezydenta przed kamery, by zasługę spróbował jeszcze przypisać sobie.

Jak niemal wszystko, co administracja Biden-Harris mówiła przez ostatnie 15 miesięcy, było to jednak obsceniczne kłamstwo. Co się wydarzyło naprawdę? Mniej więcej coś takiego.

Czytaj dalej

Bye-bye, Madame Génocidaire

W rozmowie, którą nagraliśmy na kilka dni przed wyborami w USA (na potrzeby podkastu INNY ŚWIAT), pozwoliliśmy sobie z Pawłem Mościckim, na zakończenie, powróżyć światu z fusów. Kto wygra te wybory?

Inaczej niż komentatorzy (neo)liberalnych mediów, obaj przewidzieliśmy trafnie, kto wygra, przy czym Paweł przewidział wynik lepiej niż ja. Przewidział, że Donald Trump wygra zarazem „popular vote” czyli bezwzględną liczbę głosów, jak i głosy stanowych elektorów. Ja sądziłem, że będzie raczej powtórka z 2016 r. (konfrontacja Trump – Madama Clinton), tak wiele tu w ogóle było podobieństw. Czyli: Trump dostanie odrobinę mniej głosów w liczbach bezwzględnych niż jego rywalka wystawiona przez Demokratów, ale zostanie wybrany na najwyższy urząd w państwie dzięki cyrkowi, jakim jest amerykański system wyborczy, czyli temu całemu kolegium elektorów.

Kamala Harris przegrała z klaunem z reality TV i kanciarzem na nieruchomościach i podatkach, przeciwko któremu ustawiły się prawie wszystkie mainstreamowe media, Hollywood, większość cyber-kapitału i całe uśmiechnięte Stany Zjednoczone do ostatniej chwili przestrzegające przed Hitlerem, Mussolinim i Stalinem zmartwychwstałymi i skondensowanymi w postaci jednego bezprecedensowego „zagrożenia dla demokracji”. Oczywiście, jak przy każdym takim wydarzeniu, będziemy długo słuchać o półdzikich teksańskich rednecks „bez dyplomu studiów”; o tym, że zatriumfowały tylko rasizm i mizoginia, nawet jeśli na Trumpa zawsze głosowały też masowo kobiety, a tym razem odebrał Demokratom także ogromną część głosów Latynosów i Czarnych.

Przede wszystkim jednak na Kamalę zagłosowało – jeszcze liczą, więc nie wiemy dokładnie, ale – lekką ręką 10 milionów ludzi mniej niż na Bidena cztery lata temu. Jakaś tam część zagłosowała na marginalnych w amerykańskich warunkach kandydatów „trzecich”, takich bez szans na zwycięstwo, ale dających możliwość wyrażenia przynajmniej niezgody na wybór między dżumą a cholerą. Jill Stein z Zielonych. Filozof Cornel West z ramienia People’s Party. Ale tego oczywiście nie było aż 10 milionów. Zdecydowana większość z tych utraconych głosów to ludzie, którzy zrezygnowali z drogi do urn w ogóle.

Czytaj dalej

Mościcki + Pietrzak: Musimy porozmawiać o… wyborach w USA

Raz w miesiącu spotykamy się z Pawłem Mościckim na łączach, bo musimy o czymś porozmawiać. W najnowszym, siódmym odcinku naszego wspólnego formatu w ramach podcastu INNY ŚWIAT – rozmawiamy o nadchodzących amerykańskich wyborach. Nie bierzemy jeńców i robimy sobie sabat spekulacji. Donald Trump czy Kamala Harris? Dworujemy sobie z mediów i jesteśmy sceptyczni wobec panującego w większej części z nich konsensusu.

Czytaj dalej

Zakaz TikToka w USA?

13 marca 2024 izba niższa amerykańskiego Kongresu (Izba Reprezentantów) rzadko spotykaną większością głosów z obydwu stron tamtejszego duopolu politycznego (352 za, 65 przeciw) przegłosowała ustawę potocznie nazywaną „zakazem TikToka” („TikTok ban”). Czy TikTok, platforma społecznościowa, która prześcignęła pionierów (jak Facebook, Instagram, YouTube i Twitter), stając się najpopularniejszą taką usługą na świecie, zostanie faktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych, gdzie używa go prawie połowa społeczeństwa (150-170 mln osób według różnych źródeł), będzie teraz zależało od powodzenia tej ustawy w Senacie. Prezydent Joe Biden już zapowiedział, że ustawę podpisze, jeżeli zatwierdzona przez Senat trafi na jego biurko.

Dotychczas próby zakazania TikToka podejmowano w poszczególnych stanach (np. w Montanie, bez powodzenia), a w niektórych (Nowy Jork) zakazano instalowania go na telefonach służbowych pracowników administracji państwowej. Tego rodzaju zakazy na urządzeniach służbowych nie powinny jednak być kontrowersyjne, choćby dlatego, że zbyt wiele aplikacji rozrywkowych zawiera zbyt wiele „dziur” stanowiących zagrożenie dla całych urządzeń i wszelkiej prowadzonej na nich komunikacji. W 2020 „ze względów bezpieczeństwa”, po napięciach na granicy z Chinami, TikToka bez uprzedzenia zakazał rząd Narendry Modiego w Indiach.

W obecnej sytuacji w Kongresie, jak w soczewce, skupia się cała wiązka paradoksów charakteryzujących obecny globalny kryzys liberalnej demokracji (i kapitalizmu jako jej ekonomicznej bazy). Kryzysu, który w Polsce lubimy naiwnie uważać za lokalny i związany wyłącznie z politycznymi rozbojami Prawa i Sprawiedliwości.

Czytaj dalej

Przyszłość

Mam trudną relację z przyszłością. Zbyt często zbyt trafnie ją przewiduję. Wiem, jak to może brzmieć, ale radzę się nie śmiać. Jak nie pamiętacie – albo mnie wtedy nie czytaliście – to zaraz będą dowody.

Zbyt często, bo póki co, większość tych (zbyt) trafnych przewidywań była bardziej niż pesymistyczna.

Zbyt często, bo filozoficznie uważam jednak, że przyszłość jest fundamentalnie nierozstrzygnięta, otwarta i zależy (powinna zależeć) od wyników starć między zbyt wieloma rywalizującymi siłami (interesami ekonomicznymi, klasami społecznymi, potęgami militarnymi, formacjami oporu), żeby dało się ją ot tak po prostu czytać z wyprzedzeniem.

Zbyt często, bo tę trafność zawdzięczam najczęściej temu, że włączając w swojej wyobraźni podpowiadane przez nią różne symulacje rozwoju wypadków, ostatecznie jako najbardziej prawdopodobne spisuję… te najgorsze.

To może trochę tych dowodów.

Czytaj dalej

Czy jest jeszcze przyszłość dla Domu Luli?

Ze względu na odbywające się właśnie w Brazylii wybory, przypominam tekst opublikowany pierwotnie w marcu 2022 na łamach Strajk.eu, na bardzo wczesnym etapie tej kampanii. Oczywiście, wiele się w tym czasie wydarzyło, np. Sergio Moro zrezygnował z kandydowania. Tekst przypominam jednak ze względu na aktualność wielu postawionych w nim pytań i spekulacji na temat najbliższej przyszłości Brazylii.

Najważniejsze na świecie wybory bieżącego, 2022 roku odbędą się w Brazylii – pierwsza tura w październiku. Brazylia jest drugim (po Stanach Zjednoczonych) najludniejszym państwem zachodniej półkuli (zamieszkuje ją 211 milionów ludzi), piątym najludniejszym na świecie i jedną z największych formalnych demokracji. Największym (pod każdym względem) państwem Ameryki Łacińskiej. Ale będą ważne także dlatego, że Brazylijczycy zadecydują w znacznym stopniu o losach (dużej części) świata na najbliższą przyszłość.

Do całkiem niedawna, przez kilkanaście lat, Brazylia była wielkim światowym graczem, wspinającym się po drabinie znaczenia gospodarczego (do szóstej pozycji na liście największych gospodarek), do tego autentyczną i ambitną potęgą dyplomatyczną. Pierwszą literą skrótu, z którym wiązano wielkie nadzieje: B w BRICS. Brazylia pod rządami pierwszego prezydenta z klasy robotniczej, Luli da Silvy, przywódcy Partii Pracowników (Partido dos Trabalhadores, PT), w latach 2003-2011, była nadzieją lewicy na całym świecie. Zaangażowana w realną poprawę bytu kilkudziesięciu milionów najbiedniejszych Brazylijczyków z jednej, oraz w ambitne projekty współpracy międzynarodowej z drugiej strony. Nazwijmy ten obóz władzy (już bez władzy) Domem Luli.

Upadek Domu Luli

Dziś nie jest wcale trudno powiedzieć, kiedy tak postrzegane znaczenie Brazylii dobiegło dość raptownego końca. Da się to sprowadzić do jednego, choć rozciągniętego w czasie wydarzenia: impeachementu presidenty Dilmy Rousseff, z Domu Luli. Pod ciężarem ataków politycznych i problemów ekonomicznych Dom Luli stopniowo, ale dość szybko, zarzucił zaangażowanie w przebudowę świata na zewnątrz. Nie dawał już rady ze sprawami wewnętrznymi. Upadł pod koniec sierpnia 2016 roku.

Brazylia znalazła się znowu w rękach prawicy, neoliberalnej i obscenicznie konserwatywnej za jednym zamachem; zdeterminowanej, by odwrócić cały postęp społeczny wykonany pod rządami Domu Luli i na biednych przerzucić koszty kryzysu ekonomicznego, pogłębianego przez antykorupcyjną operację Lava Jato („łaźnia samochodowa”). Uderzyła ona w państwowego giganta naftowego Petrobras i cały przemysł budowlany (w jego centrum znajdował się koncern Odebrecht); tylko w tych dwóch, przeżywających nie tak dawno bonanzę, branżach doprowadziła do likwidacji być może setek tysięcy miejsc pracy. Po krótkim urzędowaniu Michela Temera, który wypchnął Rousseff ze stołka – urzędowaniu zbyt przejściowym i byle jak posklejanym, by się zdołał stać kolejnym Domem – do betonowo-szklanych pałaców komunisty Niemeyera w Brasilii wprowadził się Dom Bolsonaro. Oprócz zainteresowania postępem społecznym u siebie, Brazylia zarzuciła też właściwą Domowi Luli linię w sprawach międzynarodowych: asertywną wobec USA, wyrażaną na międzynarodowych forach od BRICS, przez Mercosur i CELAC, po ONZ. Brazylia powróciła do roli posłusznego klienta i wasala Waszyngtonu.

Upadek Domu Luli w 2016 roku stanowił kluczowy moment odbijania Ameryki Łacińskiej lewicy spod znaku „różowej fali” przez prawicową reakcję. „Różowej”, bo ambitnej, ale nie „czerwonej”, nie komunistycznej. „Różowa fala” próbowała działać w ramach tego, co możliwe w warunkach globalnego neoliberalnego porządku. Kluczowy, bo łatwiej było obalać lewicę u władzy w mniejszych i słabszych państwach po sąsiedzku, pokonawszy ją w największej Brazylii. Gdy w La Paz formowała się junta Jeanine Áñez, ambasador Domu Bolsonaro przebywał w tym samym pomieszczeniu. Kreowanie pajaca Juana Guaidó na „prawdziwego” przywódcę Wenezueli też by się nie wydarzyło ze stabilnym Domem Luli w pałacu Planalto w Brasilii. Przez ponurych kilka lat jedynym zwycięstwem lewicy w regionie było zdobycie władzy w Meksyku przez Lopeza Obradora, ale oto kierunek zmian znów się zmienia (Boliwia, Argentyna, Peru, Chile, Honduras…). Gdyby Dom Luli powrócił wkrótce do władzy w Brazylii, dawałoby to szanse na długotrwałe odwrócenie tendencji w całym regionie.

Prezydencka kandydatura Luli nie jest na razie oficjalna [nie była na początku marc, kiedy ten tekst został opublikowany], ale wydaje się naturalna – Lula jest według wszelkiej miary najpopularniejszym politykiem XXI wieku, i to w skali świata. Podobnie jak w 2018 mówiło się, że tylko on może pokonać prawicę, tak teraz się mówi, że tylko on może odsunąć od władzy Dom Bolsonaro. Tylko że w 2018 to nie wystarczyło.

Czytaj dalej

Uśmiech Kamali Harris

Tekst ukazał się pierwotnie 29 listopada 2020 roku na łamach protalu Strajk.eu. Przedrukowuję go, bo przypomniała mi o nim wizyta Kamali Harris w Warszawie 10 marca 2022.

Liberalne media w ekstazie niczym święta Teresa Berniniego. Może amerykański prezydent-elekt Joe Biden jest starym białym zgredem, od zawsze w establiszmencie, ale za to jego wice- zostanie pierwsza w amerykańskiej historii kobieta na tak wysokim stanowisku, do tego, za jednym zamachem: pierwsza czarna kobieta, i pierwsza kobieta indyjskiego pochodzenia. Ojciec z Jamajki, matka z Tamilnadu, urodzona w 1964 (a więc młoda jak na najwyższe eszelony amerykańskiej władzy państwowej). Polityczno-tożsamościowe bingo.

Była jedną z tych, którzy – obok Berniego Sandersa, Elizabeth Warren, Pete’a Buttigiega, Michaela Bloomberga i Tulsi Gabbard – na początku tego cyklu kampanii wystartowali, by ubiegać się o nominację Partii Demokratycznej do wyborów prezydenckich. Jako pierwsza z nich wszystkich odpadła, albo raczej sama zrezygnowała. Oficjalnie ogłosiła, że powodem była niezdolność zgromadzenia wystarczających środków na skuteczną kontynuację kampanii.

Czytaj dalej

Cesarzowa odchodzi

[ Tekst ukazał się 22 października 2021 na łamach portalu Strajk.eu. ]

Z urzędu kanclerskiego Republiki Federalnej Niemiec odchodzi Angela Merkel. Wiadomo było od dawna: zapowiedziała ten zamiar, niezależnie od wyniku kierowanej przez nią przez dwie dekady chadeckiej CDU we wrześniowych wyborach, w których najwięcej głosów ostatecznie zdobyła socjaldemokratyczna SPD. Jej odejście wywołało w całej liberalnej Europie falę „Merkel-nostalgii”. Liberalna Europa inwestuje w postać odchodzącej kanclerzyni swoje złudzenia nie tylko na temat jej konkretnej osoby, ale i neoliberalnych instytucji Unii Europejskiej, organizacji, w ramach której Merkel stała się postacią emblematyczną.

Odchodzi jako najpotężniejszy polityk w kontynentalnej Europie na zachód od Bugu i Morza Czarnego – u władzy dłużej niż Xi Jinping, Hugo Chavez czy Evo Morales, ale amerykańskim wasalom (pardon, sojusznikom) wolno. Nie tylko im wolno, ale mogą zostać symbolem liberalnej demokracji, a nawet, pod obecność Trumpa, tymczasową „liderką wolnego świata”!

Czytaj dalej