Kultury siłowni. Autobiograficzne notatki etnograficzne

Comme une allumette

Pierwszy raz ćwiczyć na siłowni zacząłem na drugim roku studiów. Byłem wtedy strasznym chudzielcem – jak zapałka, comme une allumette – mówili mi we Francji, wciąż jeszcze niemal chłopcem. Ważyłem wtedy 56 kilo, przy 171 cm wzrostu.

Byłem przez cały ów rok w stanie bliskim depresji – minionego lata byłem pierwszy raz we Francji, gdzie się na zabój zakochałem w pięknym studencie algierskiego pochodzenia, który okazał się hetero, choć mnie się przez całe lato wydawało, że ze mną flirtował. Djamel po prostu taki był, ale zrozumienie tego nie wystarczyło, żeby się wyleczyć z tej miłości, odległość (ja wróciłem do Polski, on został w Paryżu) też nie – to było jedno z najgwałtowniejszych i najbardziej obezwładniających uczuć, jakie mnie kiedykolwiek opanowały. Intensywna, regularna aktywność fizyczna była moją próbą zapanowania nad własnym stanem, wymuszenia na moim skołowanym organizmie produkcji serotonin, żeby te zagłuszyły uczucie rozpaczy wywołanie świadomością, że nigdy mojego pięknego arabskiego przyjaciela nie dotknę w taki sposób, jakbym chciał. Coś w ten deseń. Świadome sprawianie konstruktywnego bólu ciału było sposobem na niwelowanie bólu duszy.

Był to też mój sposób na uzyskanie kontroli nad własnym ciałem, podporządkowania go – jego fizycznego rozwoju – mojej woli, mojemu własnemu działaniu, moim wyborom, a przez to zaakceptowanie go, uzyskanie w nim i poprzez nie trochę więcej pewności siebie. W skład tego wchodził bolesny i skomplikowany proces mojego godzenia się z najbardziej wstydliwym, bulwersującym i nieposłusznym wymiarem mojego doświadczenia własnego ciała: tego, że pragnęło ono mężczyzn.

Pełniło to więc dla mnie funkcję terapeutyczną.

Timothy Gbadeyan (4)

Timothy Gbadeyan

Moje życie pełne przeprowadzek, dziwnych zwrotów akcji, urywanych kontraktów i gwałtownych zerwań z miejscami, których nie mogłem już dłużej wytrzymać, spowodowało wiele przerw i nieregularności w moim machaniu hantlami i podnoszeniu sztangi, cykle upadku formy i powrotów do niej. Dwa razy spulchniłem się o dobrych parę kilo na dłuższy czas. Przez dwa lata po studiach pracowałem we Francji na krótkich kilkumiesięcznych kontraktach w różnych zwykle małych miejscowościach, gdzie nie było pod ręką takich miejsc, a ja nie miałem czasu na nic poza pracą. Raz przerwałem jakąkolwiek aktywność fizyczną na rok chyba, zmęczony i udręczony pracą i dojazdami, w pułapce łupieżczej umowy abonamentowej z siłownią, która okazała się koszmarem i zaczęła mnie ścigać jakimiś windykacyjnymi zbirami, kiedy powiedziałem, że nie będę więcej płacił, bo oni nie wywiązują się ze swojej części umowy (zepsute maszyny pozostawiane bez naprawy miesiącami). Takie historie z siłkami, zwłaszcza dużych sieci, są w Wielkiej Brytanii na porządku dziennym – neofeudalne praktyki obracania klienta w chłopa pańszczyźnianego dosłownie uwięzionego w umowach nie do rozwiązania to brytyjska plaga. Przytyłem wtedy dobrych parę kilo i sflaczałem, na szczęście nie na zawsze. Niemniej jednak, ostatecznie różnica między znacznie większym mężczyzną, którym jestem dzisiaj, o wiele, wiele silniejszym, a tą przestraszoną życia „zapałką”, którą byłem wtedy, to jest też różnica psychologiczna.

Przy wszystkich moich radykalnych a częstych, transgranicznych zmianach adresów, mam za sobą doświadczenia siłowni, „gymów” w Polsce (w Dąbrowie Górniczej i w Warszawie), w Londynie, w Barcelonie i w Amsterdamie. Jak w przypadku każdego rodzaju instytucji „w Malinowskim sensie tego słowa”, różnice pomiędzy nimi mówią coś o całych społeczeństwach i grupach (klasach) społecznych.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Czytaj dalej

Czy aktywistki i aktywiści z Jewish Voice for Peace mieliby z kim rozmawiać w Polsce?

17 lipca zrzeszająca postępowych amerykańskich Żydów organizacja Jewish Voice for Peace opublikowała list otwarty, pod którym wraz z nią podpisało się czterdzieści żydowskich organizacji z całego świata – od Kanady i Wielkiej Brytanii przez Niemcy i Holandię po Republikę Południowej Afryki i Australię. Sygnatariusze wyrazili sprzeciw wobec oszczerczego zrównywania krytyki i bojkotu Izraela z antysemityzmem oraz swoje poparcie dla prawa do bojkotu Izraela jako uprawnionej formy oddolnego politycznego działania w solidarności z Palestyńczykami. Jest to odpowiedź na szereg kampanii oszczerstw, z których największą jest ta wymierzona w Wielkiej Brytanii w przewodniczącego Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna. Dodatkowym kontekstem było nadchodzące nieuchronnie (przegłosowane dwa dni później) uchwalenie przez izraelski parlament ustawy ostatecznie cementującej charakter Izraela jako reżimu apartheidu, co stanowi dodatkowy argument za traktowaniem Izraela tak, jak kiedyś RPA.

Polska: nikt nie woła

Smutno, ale bez zaskoczeń: wśród sygnatariuszy nie ma ani jednej organizacji z Polski.

Tak, zgadliście, postanowiłem więc do nich w tej sprawie napisać.

Czytaj dalej

Kryzysu dyplomatycznego nie było

Za sprawą ustawy o IPN polscy antyfaszyści o mały włos nie znaleźli się w Warszawie w kuriozalnym położeniu: zmuszeni do obrony przed polskimi rasistami ambasady najbardziej rasistowskiego państwa świata; do obrony przed tymi, którym faszyzm w Polsce dopiero się marzy – ambasady państwa będącego wzorem i ideałem dla rasistowskiej, faszyzującej prawicy na całym świecie. Tej w Polsce też, tylko ta polska jeszcze nie wymyśliła, jak przezwyciężyć wewnętrzną sprzeczność między podziwem dla bezwstydu, z jakim Izrael stosuje przemoc wobec „niewłaściwej rasowo” ludności na kontrolowanym przez siebie terytorium, a własnym „tożsamościowym”, „organicznym” przywiązaniem do tropów antysemickich.

Czy profesora Zybertowicza MaBeNa to nie ma być taka polska Hasbara? Czy Instytut Solidarności i Męstwa nie jest pomyślany jako polskie Jad Waszem? Czy ministra Glińskiego i innych prawicowców marzenia, by polskie kino podbiło wyobraźnię światowej publiczności epickimi filmami rozpamiętującymi widowiskowo polskie męczeństwa historyczne nie biorą się z zazdrości o kapitał polityczny zbity przez Izrael na eksploatacji obrazów hitlerowskiego ludobójstwa Żydów? Czy pozywanie zagranicznych dziennikarzy i polityków za „szkalowanie Polski” nie byłoby takim trochę izraelskim lawfare na miarę naszych możliwości? Czy polski rząd nie kupuje od Izraela technologii wojskowych przetestowanych przez to państwo na Palestyńczykach (a także Syryjczykach czy Libańczykach)?

Kryzys-widmo, kryzys-ściema

Do konfrontacji antysemitów z antyfaszystami i antyrasistami przed ambasadą Izraela w Warszawie 31 stycznia nie doszło, bo wojewoda ze względów bezpieczeństwa zablokował możliwość demonstrowania komukolwiek. Sądzi się szeroko, że było to motywowane obawą rządu Prawa i Sprawiedliwości przed konsekwencjami obrazów z takiego wydarzenia dla wizerunku Polski na świecie oraz przed ryzykiem dalszej eskalacji „kryzysu dyplomatycznego” wywołanego przez ustawę o IPN. Paradoksalnie decyzja ta chwilowo uchroniła również i lewicę, która miała zamiar stawić się tam z antyfaszystowską kontrdemonstracją, przed ciężkim problemem wizerunkowym i symbolicznym. Jaką przekonującą i spójną narrację antyrasistowską można by skutecznie proponować, gdyby z wizerunkiem antyfaszystowskiej lewicy na trwałe zrosły się obrazy – bo pewnie doszłoby do aktów przemocy – „bohaterskiej obrony” ambasady najbardziej rasistowskiego dziś państwa na świecie?

A jeśli żadnego „kryzysu dyplomatycznego” nie było? Co najwyżej drobna scysja w wielkiej rodzinie współczesnej rasistowskiej prawicy? A może nawet komedia dawno przygotowana i odgrywana przez obydwie strony, polską i izraelską? W której to komedii co najwyżej jakiś drobny szczegół wyrwał się czasem spod kontroli?

Liberalna prasa rozpisuje się o tym, że Kaczyński usiłuje konsolidować władzę swojej partii i neutralizować napięcia wewnątrzkrajowe przez odwracanie społecznej uwagi w stronę coraz to nowych zewnętrznych wrogów. Wygląda to wszystko, jakby nikt w polskiej prasie nie wiedział lub nie pamiętał, że polski rząd podpisał z rządem izraelskim w listopadzie 2016 roku Memorandum of Understanding, którego postanowienia wiszą po dziś dzień na stronach izraelskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, po angielsku. Wynika z nich, że Izrael już wtedy przyjął doskonale do wiadomości, że Polska będzie walczyć z „Polish death camps” i innymi formami tego, co Warszawa uważa za oczernianie naszego narodu i zniekształcanie historii II wojny światowej.

Jeżeli Polska nie przestanie kupować izraelskiego uzbrojenia i głosować po myśli Izraela w Zgromadzeniu Ogólnym i Radzie Bezpieczeństwa ONZ, będzie to pośredni dowód, że żadnego kryzysu nie było; wszystko, co najważniejsze, od dawna było obgadane, reszta to farsa dla gawiedzi i ściema dla żurnalistów w obu krajach. „Haaretz” właśnie podaje, że Izrael chce być gospodarzem szczytu państw Grupy Wyszehradzkiej.

Odświeżona cnota premiera Netanjahu

Rząd Binjamina Netanjahu i konstelacja powiązanych z nim organizacji nie mają żadnych problemów z utrzymywaniem przyjaznych stosunków z rządami i partiami politycznymi innych państw, w których szeregach brylują otwarci antysemici (administracja Trumpa, rząd Orbana na Węgrzech, skrajna prawica w Austrii). Tak długo, jak ten antysemityzm jest dodatkiem do odgrywającego główną rolę, kluczowego dla interesów Izraela, rasizmu wymierzonego w muzułmanów i Arabów. Antysemityzm, prawdziwy lub wyssany z palca (jak „antysemityzm w Labour Party”, kryzys wysmażony z niczego przez izraelskich agentów), przydaje się też do skłaniania miejscowych Żydów do emigracji do Izraela (Netanjahu marzy o takiej fali zwłaszcza z Francji).

W plemiennej, zerojedynkowej przestrzeni polskiej polityki, zdemolowanej ćwierćwieczem dominacji dwóch pozornie rywalizujących narracji, neoliberalnej i katolicko-narodowej, wszystko działa na zasadzie: kto nie z nami, ten z PiS; kto przeciwko PiS, ten z nami. Tak więc wszystko, co się podniosło przeciwko ustawie o IPN czy przy tej okazji przeciwko rządowi PiS, zostało automatycznie i bezrefleksyjnie połączone w jeden zestaw wartych tyle samo głosów słusznego oburzenia. Netanjahu i inni politycy najbardziej rasistowskiego państwa świata stali się nagle głosem jakiejś uniwersalnej etycznej wyroczni. Przy całej odrazie, na jaką zasługują ONR i Młodzież Wszechpolska, a także cynicznie manipulujący rasistowskimi motywami PiS, nikt w tych organizacjach nie ma jednak na sumieniu nawet ułamka zbrodni, jakie obciążają premiera Netanjahu. Naftali Bennett, którego wizyta w Polsce została anulowana, jako bohater wywiadu „Tygodnika Powszechnego” moralizuje o tym, jak źle się dzieje, gdy zaczynamy manipulować historią, nieniepokojony przez szlachetne pismo takimi drobiazgami, jak jego stosunek do rasistowskiej przemocy uskutecznianej przez jego rząd dzisiaj. Bennett jest ministrem edukacji w kraju, w którym ze szkół usuwa się powieści o żydowsko-arabskiej miłości i zakazuje się nauczania prawdy historycznej o krwawych czystkach etnicznych. Tych, które w latach 1947-48 położyły podwaliny pod Państwo Izrael i zrodziły nigdy nie rozwiązany problem milionów palestyńskich uchodźców. Bennett jest też jednym z najaktywniejszych orędowników czystek etnicznych prowadzonych przez Izrael obecnie na Zachodnim Brzegu Jordanu.

Nieszczęściem kraju z lewicą sprowadzoną do parteru, zredukowaną do wąskiego marginesu, pozbawioną zasobów jest, że z pozycji swojej słabości zbyt często i zbyt łatwo – z rozpędu, pośpiechu lub zmęczenia – lewica ta reaguje odruchowym oburzeniem i podłącza się do plemiennej dynamiki polskiego pola politycznego. Skoro zły rząd PiS wywołał gniewną reakcję ze strony izraelskich polityków (która i tak była ściemą), to nagle Binjamin Netanjahu, Naftali Bennett i Jair Lapid stają się moralnymi wyroczniami nawet dla lewicy, z jakiegoś powodu zawieszamy polityczną ocenę pozycji, z jakich oni sami się wypowiadają (powtórzmy – jeszcze bardziej rasistowskich niż pozycje PiS). Skoro PiS mógłby (choć to na pewno ściema) doprowadzić do pogorszenia stosunków dyplomatycznych z Izraelem, to nagle staje się to bardzo dla nas wszystkich cenne, żebyśmy mieli świetne stosunki.

Rasizm Państwa Izrael

Izrael jest jedynym współczesnym państwem, które otwarcie i bez żenady segreguje swoją populację (populację, nad którą ma władzę) na podstawie jej etnoreligijnego pochodzenia – na kategorie zróżnicowane pod kątem biernych i czynnych praw wyborczych, praw społecznych i ekonomicznych, a nawet prawa do życia, które w przypadku Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych nie podlega żadnej ochronie przed przemocą ze strony izraelskich żołnierzy czy osadników. Kilka dni temu izraelski „Haaretz” podał, że izraelscy żołnierze urządzili sobie safari na palestyńskiego nastolatka, ścigając go samochodami i celując mu w głowę. Chłopak zginął. Możemy być pewni, że nikt za to nie odpowie, bo jak Neve Gordon pisał już w 2008, od 1987 (od Pierwszej Intifady) izraelscy żołnierze z zasady nie są pociągani do odpowiedzialności za zabijanie Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych, nawet za zabijanie dzieci. Przemoc taka w ostatnich miesiącach uległa jedynie intensyfikacji. Jest dopiero luty i już troje dzieci w tym roku dostało kulę w głowę za rzucanie kamieniami. Izrael usiłuje obecnie doprowadzić do reeskalacji wojny w Syrii (w której wywołaniu odegrał jedną z głównych ról) oraz jej rozszerzenia na inne państwa regionu (Iran i Liban). W planie globalnym, jak wykazuje Jeff Halper, Izrael jest jednym z kluczowych punktów autorytarnego, faszyzującego dryfu, z jakim mamy obecnie do czynienia w nawet tradycyjnie silnych demokracjach liberalnych. Od Stanów Zjednoczonych po Indie, Izrael jest bowiem globalnym dostawcą technologii (od zbrojeniowych po polityczne) sprawowania brutalnej, urasowionej władzy w warunkach permanentnego kryzysu społecznego.

Nie ma żadnego powodu, by polska lewica martwiła się pogorszeniem stosunków z Izraelem. Obowiązkiem każdej szanującej się, ideowej lewicy jest żądanie ich pogorszenia. Degradacji stosunków dyplomatycznych do poziomu konsularnego (jak uczyniła RPA), odmowy akredytacji ambasadorów z rasistowskimi życiorysami (jak Brazylia), lub całkowitego zerwania stosunków (jak Kuba, Boliwia czy Maroko). Dopóki Izrael nie przestanie sobie urządzać kpin z prawa międzynarodowego, a izraelski apartheid i okupacja Terytoriów Palestyńskich nie upadną.

Precz z rasizmem – polskim i izraelskim

Organizatorzy niedoszłej kontrdemonstracji z warszawskiego Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego mieli trafne przeczucia i początkowo w informacji na stronie wydarzenia na Facebooku podkreślali, że stawiają opór polskiemu antysemityzmowi, jednocześnie odcinając się od polityki Izraela, przed którego ambasadę zamierzali się zejść nacjonaliści. Szybko musieli ten opis zmienić, usuwając z niego frazy krytyczne wobec Izraela, gdyż zostali zbombardowani wyrazami oburzenia płynącymi z lewicy. „Jak tak można akurat teraz?!”

Tymczasem było to jedyne odpowiedzialne i spójne antyrasistowskie stanowisko. Byłoby ono przyjęte jako oczywiste w każdej analogicznej sytuacji. Wyobraźmy sobie, że skrajna prawica organizuje islamofobiczną demonstrację przed ambasadą Arabii Saudyjskiej, bo akurat tę ambasadę znaleźli i potrafili sprawdzić, że jest to z całą pewnością kraj muzułmański. Czy antyfaszystowska lewica musiałaby się tłumaczyć ze słów, że wychodzi z kontrdemonstracją przeciwko islamofobom, co nie znaczy, że broni polityki Arabii Saudyjskiej (zbrodnie wojenne w Jemenie, monstrualne liczby wyroków śmierci, itd.), a organizacja tej demonstracji akurat tam jest jedynie skutkiem głupoty narodowców? Wydaje mi się, że zostałoby to przyjęte z naturalnym zrozumieniem. Przyzwoity politycznie człowiek potępia i Arabię Saudyjską, i islamofobię.

Musimy mówić głośne nie zarówno antysemitom w polskim sejmie, w polskim rządzie i na ulicach polskich miast, jak i systemowemu rasizmowi Państwa Izrael. Być przeciwko jednemu i drugiemu, jednocześnie i nieprzerwanie, bez okresów ochronnych. Stosowanie wobec Izraela wiecznego „ekscepcjonalizmu”, traktowanie go jako wyjątku od zasad poza nim uniwersalnych, kompromituje tylko taki antyrasizm i antyfaszyzm. Nie można być wiarygodnym antyrasistą i milczeć o najbardziej rasistowskim państwie świata, którego nasz kraj jest niezawodnym sojusznikiem. To trochę tak, jakby być za zniesieniem niewolnictwa, ale nie ruszając plantacji, bo kupujemy ich cukier i bawełnę.

Walka z polskim antysemityzmem przy jednoczesnym otaczaniu dyskursywnym kordonem ochronnym takiego państwa jak Izrael nie jest żadnym antyrasizmem. Jest jedynie balansowaniem – na ich warunkach – pomiędzy dwoma komplementarnymi nurtami rasizmu: jednym lokalnym i zaściankowym, zrodzonym z szamba historycznych atawizmów zapóźnionych peryferii, a drugim kosmopolitycznym i o globalnych ambicjach, uzbrojonym w PR, lawfare, setki głowic atomowych i nanoroboty, cieszącym się uprzywilejowanymi stosunkami z innymi brutalnymi mocarstwami, wespół z którymi spogląda bezczelnie w przyszłość, by w niej zbudować piekło w wersji high-tech. Naszym obowiązkiem jest równoczesne i zdecydowane odrzucenie ich obu.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się na portalu Strajk.eu 17 lutego 2018.

Foto: Łukasz Zaręba (Jerozolima, 2018)

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Muzeum Ahistorii Żydów Polskich

Na początku otwartej niedawno wystawy stałej Muzeum Historii Żydów Polskich Polin jest las. Jak większość ekspozycji stałej – w postaci wizualizacji, projektowanych w tym wypadku na rozmieszczone w pierwszej sali tafle szklanych ekranów. Na tle obrazów drzew przesuwają się napisy – cytaty z średniowiecznych tekstów źródłowych.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Im dalej w ten las, im dalej w tę wystawę, tym więcej niepokojących pytań mi nasuwała. Jest to ekspozycja bardzo dziwna: jak na muzeum ze słowem „historia” w nazwie, materialnych śladów historii – wytworów bogatej przecież materialnej kultury polskich Żydów – nie ma w nim prawie wcale. Te, które jakimś cudem spotkał ten zaszczyt, stoją w przejmującej samotności, otoczone multimediami, wizualizacjami, modelami. Można mieć poważne wątpliwości, czy celem tej wystawy jest opowiedzieć historię Żydów polskich czy ją zastąpić plastikowo-cyfrowym symulakrum. Oczywiście, wiem, jaką odpowiedź mają na to twórcy realizacji tego rodzaju: chodziło o wystawę o edukacyjnym bardziej niż stricte muzealnym charakterze. A więc angażującą, trochę interaktywną, i tak dalej. Znam takie odpowiedzi, ale jakoś nie zawsze mnie przekonują. Tym, co robiło na mnie zawsze wrażenie na wystawach okresowych w Muzeum Brytyjskim (np. tej poświęconej nie tak dawno Wikingom), była zdolność ich kuratorów do wplecenia wizualizacji i modeli w rzetelnie zgromadzone i przedstawione, wartościowe i ciekawe obiekty. Wizualizacjom samym w sobie wystarczyłoby dziś udostępnienie ich w Internecie. Metoda zastępowania obiektów wizualizacjami i plastikiem osiąga w Polin „punkt konsternacyjny”, gdy docieramy do tego czerwonego pomieszczenia, w którym króluje w połowie przezroczysty plastikowy tron.

Jeżeli jednak zgodzimy się, że to tak miało być, i że to wszystko po to, aby wystawa stała jak najlepiej spełniała swoją funkcję edukacyjną w epoce, w której daliśmy sobie wcisnąć, że bez podobnych bajerów nie da się już dziś nikogo niczego nauczyć – to czego w takim razie uczy ta wystawa, jaki jest jej edukacyjny „kontent”? Czy rzeczywiście uczy historii polskich Żydów, czy raczej, podobnie jak to plastikowo-cyfrowe symulakrum zastąpiło materialne obiekty żydowskiej kultury, zastępuje historię czymś innym? Na przykład mitem albo „pamięcią” – z całym bagażem selektywności i tendencyjności jednego i drugiego?

Na samym początku, na tle wspomnianych obrazów wschodnioeuropejskiej puszczy, reprezentujących średniowieczną Polskę, przesuwają się przed nami pięknie cytaty ze starych ksiąg o tym, jak to Żydzi przyjechali do Polski, zaproszeni przez gościnnych władców. Tym cytatom nie towarzyszy żaden komentarz krytyczny, żaden komentarz historyczny, są wystrzeliwane w odbiorcę z zamiarem, że trafią w sieć kontekstualną już rozpiętą w jego wyobraźni. Ta sieć, w większości przypadków, jest tam już dawno rozpięta, tyle, że jest to sieć mitu, a nie historii.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Opowieść, która już czeka na te strzały, idzie mniej więcej tak: Żydzi dotarli do Polski, gdzie szukali/znaleźli schronienie przed przemocą, z którą się spotykali w chrześcijańskiej Europie, odkąd Rzymianie rozegnali ich na wieczną tułaczkę po świecie po stłumieniu żydowskiego powstania i zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej w I w. n.e. Prawda, że tak idzie ta opowieść? Nic nie poradzimy, każdy ją słyszał w różnych reiteracjach, od wczesnych lat życia. A co ona ma wspólnego z historią? Niewiele.

Żaden ze mnie historyk, ale uważam, że nie zwalnia mnie to z obowiązku hermeneutycznych podejrzeń, kiedy uderza mnie coś, co mnie do nich niejako wzywa.

Shlomo Sand jest za to profesorem historii, do tego godnym podziwu intelektualistą, i miał na ten temat parę słów do powiedzenia. Tych parę pięknie napisanych, mocnych słów nosi tytuł Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?[1]. Wschodnioeuropejscy Żydzi nie przyszli do Europy Wschodniej z żadnej tysiącletniej tułaczki po wrogim im świecie. Wschodnioeuropejscy Żydzi pochodzą… z Europy Wschodniej. Polska leży na zachodniej krawędzi Europy Wschodniej, więc tu pewnie skądś przyszli, ale raczej z niedaleka, z terytorium dzisiejszej Ukrainy i Krymu, gdzie przez pewien czas we wczesnym średniowieczu istniało żydowskie (nawrócone na judaizm) królestwo: Kaganat Chazarski[2]. Żydzi nie tułali się po Europie przez całe średniowiecze rozpędzeni po świecie przez mściwych Rzymian za karę za stłumione powstanie (albo „przez Boga” za karę za nieuwierzenie w Chrystusa, jak chciałaby antyjudaistyczna tradycja chrześcijańska). Wypędzenie Żydów z Palestyny nigdy nie miało miejsca, nie jest faktem historycznym, jest mitem.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Żydzi przez co najmniej kilkaset lat intensywnie nawracali na swoją religię, judaizm miał też ogromną siłę przyciągania w warunkach kryzysu ideologicznego Cesarstwa Rzymskiego (rezultatem było, że 7-8% populacji Imperium Rzymskiego na początku naszej ery wyznawało judaizm[3], plus jeszcze ludzie, którzy praktykowali go częściowo). Żydowski prozelityzm ustał, gdy ostatecznie przegrali z jedną ze swoich sekt, która postanowiła wybić się na niepodległość, ogłaszając, że Mesjasz już był nadszedł i że ta doktrynalna różnica uniemożliwia rekoncyliację. Dopiero, gdy przegrał z chrześcijaństwem rywalizację o śródziemnomorski rząd dusz, judaizm zamknął się w twierdzy tożsamościowego eksluzywizmu, ale na marginesach ówczesnego świata wciąż poszukiwał konwertytów.

Że teorie o głównie wschodnioeuropejskim i północnoafrykańskim pochodzeniu większości współczesnych Żydów są dzisiaj przez wielu opatrywane obowiązkowymi adnotacjami o ich wyjątkowej kontrowersyjności (jeżeli w ogóle wspominane) – podkreśla Sand – wynika m. in. z tego, ile wysiłków i środków Państwo Izrael, świadome, jakie wyzwanie rzucają one standardowemu dyskursowi o jego „prawie do istnienia”, zainwestowało w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w wymazanie ich z podręczników. (Nie stroniąc od potężnego i na wielką skalę nadużywanego instrumentu przemocy symbolicznej, jakim jest piętnowanie wszystkich ideologicznych adwersarzy jako „antysemitów”; w wielu przypadkach sam fakt, że taka groźba wisi w powietrzu, jest wystarczającą bronią.)

No dobrze, ale ta pierwsza sala aż tyle przecież nie mówi? Może i wprost nie mówi, ale odniosłem nieodparte wrażenie, że wpisana jest w nią kalkulacja, co zwiedzający ma sobie dopowiedzieć, w jakim kierunku wyobraźnia odbiorcy ma donieść wystrzeliwane przez autorów kule.

Mam takie wrażenie, bo ta pierwsza sala ustanawia swego rodzaju „template”, według którego wymyślone zostaną następne. Muzeum dosłownie zadrukowane jest takimi opatrzonymi nikłym kontekstualnym czy krytycznym komentarzem, powyrywanymi z większych całości cytatami ze źródeł – od arabskich podróżników, przez żydowskich kronikarzy, po dokumenty prawa. Towarzyszą im za to ilustracje i modele, zawsze przywołujące to, co o żydowskiej historii już „wiemy”.

***

Polin (87)

Rozesłali Tatarzy i Kozacy zagony po Polsce, Rusi i Litwie […] Rusini od razu podnieśli bunt i mordowali panów i Żydów.

Ten akurat cytat z Natana Hanowera (kronika pt. Jewen macula czyli Bagno głębokie z 1653) dla Esther Benbassy, która jednakże przygląda się więcej niż dwu zdaniom, jest jednym z najlepszych przykładów na coś zupełnie innego niż dla twórców wystawy. „Kozacy zarzynali tak wielu Żydów i katolików, jak tylko się dało, bez rozróżnienia”[4] – podkreśla Benbassa, a Żydzi stali się celem nie ze względu na swoją etnoreligijną odmienność, a dlatego, że przyjechali tam jako urzędnicy na usługach polskich panów, przeciwko którym skierowane było powstanie Chmielnickiego. Ich żydowska tożsamość nie miała żadnego znaczenia w tych wydarzeniach i Kozaków w ogóle nie interesowała, a jedyną płaszczyzną, w której ten konflikt się rozgrywał, były stosunki władzy.

Esther Benbassa jest profesorą nowożytnej historii Żydów na paryskiej Sorbonie, a książka La Souffrance comme identité (‘Cierpienie jako tożsamość’)[5], do której się teraz odwołuję, została przez Académie française uhonorowana Prix Guizot.

Dla Benbassy kronika Hanowera jest przykładem na specyficzne manowce, na jakie od średniowiecza prowadziło coś, co dzisiaj nazywalibyśmy „polityką tożsamości” europejskich Żydów. W sytuacji niechęci, a nawet jawnej wrogości żydowskiej tradycji wobec badania i poznawania przeszłości, czyli wobec historii, zamiast historii przez stulecia kultywowana była „pamięć”. Historia vs pamięć – tak Benbassa ujmuje w swojej książce kluczową, brzemienną w skutki opozycję. Żydzi na porażkę judaizmu w rywalizacji z chrześcijaństwem odpowiedzieli intensyfikacją ekskluzywizmu własnej kultury – odtąd Żydem można się było tylko urodzić, z matki Żydówki. Stali się niezwykle istostnym Innym chrześcijańskiej Europy – bo choć wydali Chrystusa, czyli go „poznali”, to jednak nie przyjęli jego „Dobrej Nowiny”; to odróżniało ich od wszystkich innych Innych chrześcijańskiej Europy. Przypadła im przez to tragiczna rola urzędowego kozła ofiarnego, zawsze pod ręką, gdy wybuchła zaraza, spadło jakieś inne wielkie nieszczęście, albo możni lub kler katolicki chcieli gdzieś odwrócić gniew społeczny. Na to z kolei ich odpowiedzią było czerpanie specyficznej tożsamościowej pociechy z własnej zbiorowej zdolności do stawiania czoła wrogości otoczenia i trwania mimo prześladowań. Wehikułem tej tożsamościowej pociechy były zbiorowe praktyki takiej właśnie „pamięci”, w której cała historia Żydów przyjmuje postać żałobnej liturgii o antyjudaistycznych, a potem antysemickich prześladowaniach, w której pogrom i zmuszanie do przyjęcia chrztu stają się matrycami, w jakie wlewa się nawet te wydarzenia historyczne, które nie nosiły znamion ani jednego, ani drugiego (Hanower wzorował się na kilku starszych kronikach zupełnie innych wydarzeń). Więcej nawet, pogrom i zmuszanie do przyjęcia chrztu stają się razem matrycą historii Żydów w ogóle, historii Żydów jako takiej.

Ostatecznie stało się to nie tylko wyrazem cierpienia, ale i remedium na nie. Pocieszało ludzi bardziej niż sprawiało im ból. I umacniane było przez stulecia, na przestrzeni których Żydów dosięgało nieszczęście za nieszczęściem. Ale to w żadnym razie nie znaczy, że życie Żydów w średniowieczu było niczym innym jak tylko ciągiem prześladowań. To jest dalekie od prawdy[6].

Dalej Benbassa wyjaśnia, dlaczego jest to tak dalekie od prawdy. Ale mniejsza w tym momencie o to. Chodzi o to, że dla Benbassy kronika Hanowera jest przykładem tych mechanizmów. Dla twórców wystawy jest natomiast pozbawioną krytycznego komentarza, dokumentalną „relacją z wydarzeń”. Podobno wystawę przygotowało grono stu historyków. Co się stało z krytyczną lekturą źródeł jako podstawą historii jako nauki?

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Gdyby to były wyłącznie akademickie kontrowersje wokół paru kronikarzy sprzed kilkuset lat, to nie robiłoby to na mnie takiego wrażenia. Problem polega na tym, że ostatecznie stawki tego wszystkiego są jak najbardziej współczesne, co się staje jasne, gdy jesteśmy na wystawie już daleko w XIX wiek, stulecie, w którym Graetz et consortes uznali tożsamościową liturgię pamięci o cierpieniu skumulowaną w poprzednich stuleciach za podstawę akademickiej historii Żydów, tworząc jej „płaczliwą”, jak to nazywa Benbassa, wersję. Kiedy docieramy do powstania syjonizmu, zostaje on wprowadzony do narracji wyłącznie jako nurt intelektualny i polityczny stanowiący jedynie obronną odpowiedź na europejski rasizm w ogóle i antysemityzm w szczególności. Bez żadnych sugestii, że jednocześnie syjonizm sam w sobie również jest rasizmem. Żydzi, uświęceni stuleciami kierowanej przeciw nim z zewnątrz przemocy, mogą – wygląda na to – być jedynie przedmiotem rasizmu innych. Że stali się również jego podmiotem, jest świętokradztwem, na którego wyszeptanie twórcy wystawy nie mogli – sobie i zwiedzającym – pozwolić.

***

Benbassa tak pisze o świątyniach świeckiej religii „pamięci Holokaustu”, stanowiącej rdzeń współczesnej żydowskiej tożsamości (i – dodam – uderzającego w jej współczesnej postaci agresywnego partykularyzmu):

Nowa religia potrzebowała, by Żydzi bez przerwy wyobrażali sobie, że są w komorach gazowych albo na ich progu. Z tego punktu widzenia wizyta w którymś z muzeów holokaustu w Stanach Zjednoczonych jest niezwykle kształcąca. Muzea te przypisują zwiedzającym tożsamość Żydów, którzy zostali zagazowani lub w inny sposób zginęli w obozach. Komory gazowe, krematoria, wejścia do obozów są w nich odtworzone. Co więcej, komunikaty porozmieszczane przez niektóre z tych muzeów, miejsca, w których rytuał pamięci o ludobójstwie jest celebrowany, są przekazywane pośród emocji i wytwarzają jeszcze więcej emocji w odpowiedzi. Od zwiedzającego oczekuje się, by odczuwał wydarzenie, a nie by je zrozumiał. Patos dominuje nad świadomością. Jednak żeby nie zapomnieć, trzeba rozumieć; żeby rozumieć, trzeba umieścić wydarzenie z powrotem w kontekście, który uczynił je w ogóle możliwym. W istocie, by nie zapomnieć, potrzebujemy historii, a nie emocji, które zawsze umykają i trzeba ciągle je ożywiać, z rosnącą za każdym razem intensywnością. Dalej z kolei wynika z tego, że w takim stanie umysłu wyobrażenie sobie, że Żydzi i nie-Żydzi staną twarzą w twarz z własną odpowiedzialnością, tak aby zapobiec powtórzeniu się epizodów takiego barbarzyństwa, staje się niemożliwe. W procesie przerobienia w uniwersalną religię, której przesłanie daje się łatwo zrozumieć, pamięć ludobójstwa złożyła się, paradoksalnie, na deuniwersalizację Żydów, oddalając ich ich od innych, którzy cierpieli i ryglując ich wewnątrz ich własnego cierpienia.[7]

Wystawa stała w Polin nie posuwa się do takiej pornografii, by odtwarzać komory gazowe – budynek Rainera Mahlamäkiego jest z zbyt dobrym na to guście. Ale kiedy docieramy do II wojny światowej i do hitlerowskiego judeocydu, i tak okazuje się, że mimo wszystko znajdujemy się jak najbardziej w tym samym paradygmacie: przewagi emocji nad świadomością i próbą zrozumienia, co się stało w Europie w latach 1942-1945. Przestrzeń tej części wystawy powciskana jest w coraz bardziej nieprzyjemne, ciasne, opresywne pomieszczenia o nieregularnych kształtach, mających wywoływać ponurą grozę, poczucie osaczenia, klaustrofobię. Pojęcie „komór” mimo wszystko kołacze się po głowie.

No i wreszcie sekcja poświęcona okresowi PRL. Szokujące eksplozje antysemityzmu i jego cyniczna instrumentalizacja przez aparat partyjny spotykają się w tej ekspozycji z zasłużoną i niejako naturalną krytyką. Co jest bulwersujące, to przedstawienie jako oczywistego i bezproblemowego – niejako naturalnego – rozwiązania fali emigracji Polaków żydowskiego pochodzenia do Izraela. Podobnie jak wcześniej twórcy przemilczeli charakter syjonizmu jako nie tylko odpowiedzi na europejski rasizm, ale także jeden z wariantów samego tego rasizmu, tak samo przemilczane jest, że wybawienie Żydów ode złego w postaci emigracji do Izraela odbywa się czyimś kosztem. I to akurat kosztem ludu, który nie miał w stosunku do Żydów nic na sumieniu. (Sam pomysł, że we krwi można przez kilka tysiącleci nosić prawo do jakiejś ziemi, prawo, które przeważa nad prawem rodzin, które tam żyją i tę ziemię uprawiają od pokoleń, jest rasistowski par excellence, nawet gdyby entogenetyczna ciągłość między starożytnymi mieszkańcami Palestyny a współczesnymi Żydami nie była zupełną fikcją).

Palestyńczycy są najzupełniej nieobecni w zebranych tam materiałach i relacjach o emigracji do Izraela, nie ma po nich dosłownie żadnego śladu. Niczym w starych fantazjach ojców syjonizmu, ta ziemia była, w oczach twórców wystawy, „ziemią bez ludu” i czekała sobie pusta na żydowski „lud bez ziemi”. Ponieważ nieobecni są Palestyńczycy, można też było wymazać całą przemoc im zadawaną od samych narodzin Państwa Izrael, najpierw w wojnie, w której rodzący się Izrael zagarnął znacznie więcej niż i tak już skandalicznie niesprawiedliwy (na korzyść „Państwa Żydowskiego”) podział mandatowej Palestyny przez ONZ, w czystce etnicznej setek tysięcy Palestyńczyków w toku tej wojny, a potem w całym szeregu kolejnych najeźdźczych wojen i w nielegalnej okupacji Zachodniego Brzegu Jordanu i Gazy, która trwa do dzisiaj.

Ile rodzin Polaków pochodzenia żydowskiego, które wyjechały do Izraela, otrzymało od izraelskiego rządu materialne wsparcie, by osiedlić się na ziemi zagrabionej w toku tej przemocy rodzinom palestyńskim? Ilu palestyńskich cywilów członkowie tych rodzin zastrzelili, odbywając obowiązkową służbę wojskową w Cahalu? Ile z tych rodzin utrzymuje się z pracy w dziedzinach izraelskiej gospodarki bezpośrednio powiąznych z okupacją Zachodniego Brzegu Jordanu i Gazy (od uprawy zagrabionej ziemi, przez przemysł zbrojeniowy i technologie bezpieczeństwa, po różnego rodzaju usługi świadczone armii i instytucjom utrzymującym „porządek” okupacyjny)? Ale takich pytań oczekiwać można by tylko od placowki prawdziwie historycznej, podczas gdy Polin jest raczej świątynią żydowskiej „pamięci”.

***

Polin (21)

Cofnijmy się trochę i przyjrzyjmy wystawie z niejakiego oddalenia, by zebrać jej przekaz „do kupy”, jako swego rodzaju całościowy „łuk narracyjny”. Żeby to dobrze zrobić, warto się cofnąć na tyle, by objąć wzrokiem wystawę wraz z tym co ją poprzedza, z nastrojem, w jaki wrzucony jest zwiedzający, kiedy kieruje się do kolejki do wejścia na wystawę i musi w tej kolejce swoje odstać. Ściany wokół niego wyginają się jak fale. W prezentacji na stronie internetowej muzeum architekt Mahlamäki mówi o wyrwie, jaką eksterminacja polskich Żydów stanowi w ich tysiącletniej historii na tych ziemiach, więc można by pomyśleć, że właśnie o wyrwę chodzi. Ale o ile z zewnątrz to, co wcina się w zwartą bryłę muzeum w dość nieregularny sposób, rzeczywiście można czytać jako wyrwę, to bynajmniej nie wygląda tak już w środku. To są fale i skojarzenie, jakiemu trudno się oprzeć, to rozstępujące się fale Morza Czerwonego, dzięki którym Żydzi uciekają w Księdze Wyjścia z Egiptu.

Ponieważ odstawszy swoje pomiędzy tymi rozstępującymi się falami Morza Czerwonego, zwiedzający przechodzi w końcu do pierwszej sali wystawy, w której historia polskich Żydów zaczyna się od ich przybycia do pokrytego kniejami kraju, w rezultacie budowane jest wrażenie organicznej ciągłości między polskimi Żydami a starożytnymi plemionami, które jakoby uciekły z Egiptu. Żydowska tożsamość staje się w ten sposób tożsamością rozumianą esencjalistycznie, „rasowo”, zamiast jako fenomen z porządku transmisji kulturowej, a więc „pozaorganicznej”. To ma sens mniej więcej taki, jakby wystawę o historii Polaków zacząć od katakumb, w których ukrywali się przed prześladowaniami pierwsi chrześcijanie. Przykład ten pokazuje, że te same formy dyskursu tożsamościowego, które w odniesieniu lub wykonaniu jakiejkolwiek innej grupy, jakiegokolwiek innego zbiorowego podmiotu tożsamościowego, zostałyby przyjęte z konsternacją lub śmiechem, i spotkałyby się dziś z odruchową i zasłużoną krytyką przynajmniej z lewej strony spektrum ideologicznego, przechodzą niezauważone, kiedy mowa o jest o Żydach, bądź kiedy Żydzi opowiadają o sobie. Anything goes.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Wróćmy do wystawy. Kiedy pomost organicznej ciągłości między wyznawcami Jahwe, którzy pod wodzą Mojżesza uciekli z Egiptu, a Żydami, którzy w średniowieczu przybyli do Polski (w domyśle: po wielowiekowej tułaczce przez prześladujący ich świat chrześcijański), jest już przerzucony, widzimy, jak Żydzi trafili w tym pokrytym kniejami królestwie pod wyjątkową w skali europejskiej opiekę gwarantujących ich ochronę rozmaitymi dekretami monarchów.

To też jest zresztą mit, tym razem specyficznie polski – że status Żydów w średniowiecznej Polsce był wyjątkowy. Benbassa podkreśla, że Żydzi byli w średniowieczu raczej uprzywilejowaną mniejszością, która prosperowała w warunkach de facto sojuszu z klasami panującymi, przez wieki objęta w większości królestw i księstw feudalnej Europy różnymi ochronnymi dekretami panujących. To właśnie to uprzywilejowane położenie i przychylność dworów panujących wystawiały ich na akty przemocy, gdy dochodziło do tąpnięć lub dramatycznych przesunięć w kręgach władzy, pomiędzy różnymi siłami politycznymi w obrębie klas panujących, itd.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

W opowieści, którą nam snuje wystawa, okres spokoju pod opieką monarchów dobiega jednak i w Polsce końca. Również i tutaj dosięga Żydów odwieczna nienawiść chrześcijanskiego świata, która ciągnie się przez wieki łańcuchem przemocy. Ten łańcuch przemocy eksploduje w końcu hitlerowskim ludobójstwem europejskich, w tym polskich Żydów, przedstawionym jednak według emocjonalnych, antyintelektualnych przykazań religii „pamięci Holokaustu”. Ale po tym kulminacyjnym punkcie przychodzi wreszcie dziejowe zbawienie, choć niektórzy jego nadejście przyjęli w pełni do wiadomości dopiero w roku 1968. Tym zbawieniem jest „Państwo Żydowskie” powołane na „ziemi bez ludu” dla „ludu bez ziemi”. Żydzi tym samym mogą powrócić tam, dokąd kiedyś zaprowadził ich Mojżesz.

***

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin zmusza do postawienia całego szeregu pytań, których lewica w Polsce w swojej większości wydaje się zadawać niezdolna, zafiksowana na historycznym wyobrażeniu Żydów jako szczególnie uprzywilejowanej dyskursywnie ofiary i intelektualnie sparaliżowana poczuciem, że polska kultura i polskie społeczeństwo nigdy wystarczająco nie rozliczyły się z historią swojego antysemityzmu. Rzeczywiście się nie rozliczyły. Ale to poczucie powoduje, że pojawienie się takiej placówki jak Polin jest w środowiskach lewicowych przyjmowane niemal odruchowo w kategoriach nadrabiania tego rodzaju historycznych zaległości i emancypacji długo tłumionego żydowskiego żywiołu od tysiąca lat stanowiącego część polskiej kultury, który wreszcie odzyskuje należne mu miejsce. Czy jednak emancypacyjne i uniwersalistyczne intencje tak rozumujących osób nie zostają cynicznie przechwycone i de facto zaciągnięte na służbę wyjątkowo agresywnego partykularyzmu?

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Kiedy centralna wystawa takiego muzeum stanowi raczej utkane z mitów symulakrum, niż opowieść z porządku historii rozumianej jako nauka stawiająca pewne wymagania krytyczne, należy mieć odwagę zadać pytanie, które we Francji zadali Alain Badiou i Eric Hazan[8], a w Stanach Zjednoczonych Norman Finkelstein[9]: czy rzeczywiście o historię i rozliczenia z nią w tym wszystkim chodzi, czy może raczej o całkiem współczesne stawki propagandowe, współczesne interesy i legitymizowanie jak najbardziej współczesnych stosunków władzy? Np. o konstruowanie i podtrzymywanie wizerunku Żydów jako wiecznej ofiary, ofiary nad ofiarami, której cierpienie w negatywnym sacrum Holokaustu zyskało ostatecznie status świętszego niż jakiekolwiek inne ludzkie cierpienie – po to, żeby za pomocą pacyfikującej emocjonalnej siły takiego przekazu przesłaniać współczesną rzeczywistość bezwzględnej rasistowskiej przemocy Państwa Izrael w stosunku do ludności palestyńskiej i do jego arabskich sąsiadów? Państwa Izrael, które rości sobie tytuł do reprezentowania wszystkich Żydów, i bezkrytyczna identyfikacja z którym stanowi, jak zauważa Shlomo Sand[10], kluczowy element tożsamości dla rosnących rzesz Żydów w diasporze, którzy tą identyfikacją zastępują utratę więzi z realnie przeżywaną praktyką religijną judaizmu. Ta bezkrytyczna identyfikacja potrafi przejawiać się bardzo agresywnie – np. doprowadzeniem do kryminalizacji solidarności z Palestyńczykami (we Francji).

Czy nasz opór przed przykładaniem do żydowskich dyskursów tożsamościowych tej samej krytycznej miary, jakiej nie wahalibyśmy się stosować w stosunku do żadnego innego zbiorowego podmiotu, ma jakieś lepsze uzasadnienie, niż specjalna taryfa ulgowa przyznawana „szczególnie prześladowanej i dyskryminowanej mniejszości”? Bo teza, że Żydzi są dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku, szczególnie w Europie prześladowaną i dyskryminowaną mniejszością, jest po prostu niepoważna. Są dziś w Europie mniejszości dyskryminowane, a nawet prześladowane: społeczności muzułmańskie, Romowie, afrykańscy i azjatyccy sans papiers, by wymienić tylko kilka. Ale Żydzi z całą pewnością nie są jedną z nich. Czy ten opór nie jest w takim razie w gruncie rzeczy sam w sobie antysemicki, bo oparty na milczącym założeniu, że Żydów coś esencjalnie odróżnia i dzieli od reszty ludzkości, w związku z czym w stosunku do nich zawieszamy stadardy intelektualne (ale również etyczne, polityczne) obowiązujące w każdym innym kontekście?

Kolejne ważne pytanie, to czy takie realizacje jak muzeum Polin ze swą wystawą stałą (ale też np. nagły, dziesięć lat temu jeszcze zupełnie niewyobrażalny, wysyp polskich filmów o antysemityzmie i judeocydzie 1942-45) są faktycznie wyłomem w prawicowej narracji, która zajmuje hegemoniczne miejsce w polskim dyskursie publicznym i we współczesnej polskiej kulturze (jak odruchowo chciałaby to widzieć lewica)? Czy może są manifestacją zupełnie innego procesu: nadrabiania przez polską prawicę, która nic przecież w jakiś widoczny sposób nie traci ze swej hegemonicznej pozycji, ideologicznych zaległości w stosunku do prawicy na Zachodzie? A więc stanowią próbę włączenia w tę prawicową hegemonię, zgrania z nią czegoś, co już od dawna jest doskonale zintegrowaną częścią ideologii prawicowej (w tym jej szczepów otwarcie rasistowskich) we Francji, Wielkiej Brytanii, USA i wielu innych krajach: tego, co Ivan Segré nazwał „reakcją filosemicką”[11]? Zachodnia prawica, wpatrzona z podziwem w to, jak Państwo Izrael „radzi sobie z Arabami”, dawno już zamknęła niedobitki antysemitów starej szkoły wciąż (ku jej własnemu dyskomfortowi) obecne w jej szeregach w domenie folkloru forów internetowych, żeby tam się wyżywały z dala od prawdziwej polityki, aż do samotnej śmierci przed zaplutym monitorem.

Muzeum Historii Żydów Polskich Polin

Przypisy

[1] Wyd. polskie: Shlomo Sand, Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?, przeł. Hanna Zbonikowska-Bernatowicz, Warszawa: Dialog 2014.

[2] Shlomo Sand, The Invention of the Jewish People, przeł. (na ang.) Yael Lotan, London – New York: Verso: 2010, s. 210-250. Cytuję na podstawie wydania angielskiego, bo tym dysponuję.

[3] Sh. Sand, The Invention…, s. 167.

[4] Cytuję na podstawie wydania angielskiego. Esther Benbassa: Suffering as Identity: The Jewish Paradigm, przeł. G. M. Goshgarian, London – New York: Verso 2010, s. 48.

[5] Wydanie francuskie: Esther Benbassa, La Souffrance comme identité, Paris : Fayard 2007.

[6] E. Benbassa, Suffering…, s. 42.

[7] E. Benbassa, Suffering…, s. 39-40.

[8] Alain Badiou, Eric Hazan, L’antisémitisme partout – Aujord’hui en France, Paris: La Fabrique 2011.

[9] Norman G. Finkelstein, The Holocaust Industry: Reflections on the Exploitation of Jewish Suffering, London – New York: Verso: 2000.

[10] Shlomo Sand, How I Stopped Being a Jew?, przeł. (na ang.) David Fernbach, London – New York: Verso 2014, s. 93 i in. Wydane już również po polsku przez Wydawnictwo Akademickie Dialog.

[11] Ivan Segré, La Réaction philosémite ou la trahison des clercs, Fécamp : Nouvelles Editions Lignes 2009.

Jarosław Pietrzak

Więcej zdjęć z muzeum Polin na moim fotoblogu Surface and Matter.

Ciało Marysi

Zażynki Anny Wakulik, na codzień kierowniczki literackiej Teatru im. Solskiego w Tarnowie, miały swoją prapremierę (w reżyserii Katarzyny Kalwat) pod koniec listopada 2012 r. w Teatrze Polskim w Poznaniu, gdzie ciągle jeszcze są wystawiane. Przywitane na miejscu przychylnie, nie wywołały jednak pozaartystycznego szumu, którego można było się spodziewać po temacie. Biorąc pod uwagę, jak niewiele u nas trzeba do wywołania skandalu, najprawdopodobniej jest to jeszcze jedno smutne świadectwo słabości społecznego oddziaływania teatru w Polsce.

Zażynki opowiadają historię trójkąta, w którym centralnym motywem, wiążącym dramatycznie całość, jest aborcja. Główna bohaterka Marysia usuwa ciążę. Jan, którego kochanką i asystentką w następstwie tej aborcji zostanie, jest ginekologiem zawdzięczającym swój status ekonomiczny nieformalnemu rynkowi usług, którego rozkwit jest bezpośrednią konsekwencją drakońskiego prawa znanego pod kryptonimem „kompromis aborcyjny”. Jest  jeszcze Piotr, syn Jana, w wieku zbliżonym do Marysi.

Tymczasem trzy miesiące po premierze w Poznaniu angielska wersja sztuki, pod tytułem A Time to Reap (w przekładzie Catherine Grosvenor), stanęła na deskach jednej z najbardziej zasłużonych scen Londynu, Royal Court Theatre. To w ramach programu literackiego RCT w 2011 roku sztuka została przez Wakulik napisana. Przedstawienie w reżyserii Caroline Steinbeis cieszy się godnym odnotowania powodzeniem – teatralny blog dziennika „The Guardian” wymieniał je jako jedną z rzeczy, na które koniecznie należy się wybrać, i nawet wczesne spektakle w czwartkowe popołudnia (jeden z londyńskich zwyczajów teatralnych) wyprzedane były do ostatniego miejsca.

Londyńskie przedstawienie, oprócz zmian w tekście – wprowadzonych, by uczynić całość bardziej zrozumiałą dla brytyjskiego widza – również od strony inscenizacyjnej wygląda zupełnie inaczej niż wersja poznańska (znana mi, co prawda, jedynie z opisów), i to jak wygląda, ma poważne konsekwencje interpretacyjne. O ile w Poznaniu przestrzeń sceny podzielona jest między kilka miejsc akcji, do których należy też gabinet z całą brutalnością sygnalizowany ginekologicznym krzesłem, o tyle w RCT nie tylko scena, ale i publiczność wpisana jest w przestrzeń stylizowaną na wnętrze starego kościółka na polskiej prowincji. Stary prowincjonalny kościółek dominuje więc nad całością przedstawienia, niezależnie, gdzie toczy się akcja (oprócz Miasteczka, tu konkretnie przybierającego nazwę Niepokalanowa, mamy jeszcze Warszawę i Londyn). Skutek tego jest taki, że cała rzeczywistość świata bohaterów wydaje się „naddeterminowana” przenikającym ją zespołem anachronicznych przeżytków średniowiecznej z ducha katolickiej religijności.

Choć mamy na scenie do czynienia z kawałkiem wciągającego, świetnie zagranego (Sinéad Matthews, Max Bennett i Owen Teale) teatru, coś tu trochę ciąży w stronę „orientalizacji” (w sensie, jaki nadał temu pojęciu Edward Said) polskich osobliwości politycznych i obyczajowych – jakby oto zatroskany zachodni liberał spoglądał na dziwne w swej nieadektwatnej nienowoczesności rubieże „dzikiego wschodu” Europy (rubieże, z których spojrzenia może też jednocześnie wyczytać własny wyidealizowany wizerunek). Marysia i Piotr porównują ogólną niewydarzoność Polski – z Warszawą, jako postkomunistyczną dziurą włącznie – z wyzwalającą „zajebistością” Londynu, gdzie toczy się część akcji, podobno proporcjonalnie większa tu niż w inscenizacji poznańskiej i w oryginale tekstu.

Wakulik deklaruje, że nie chciała napisać sztuki agresywnej. Jednak jej tekst ma znacznie większy potencjał polityczny, niż udało się to pokazać na londyńskiej scenie, na której wszystko ciąży w stronę zachodniego zdziwienia wschodem kontynentu i co najwyżej rutynowej liberalnej nadziei, że już na naszych oczach dokonują się obiecujące zmiany w mentalności.

Dominacja Kościoła katolickiego w Polsce – najbardziej restrykcyjne przepisy antyaborcyjne w Europie są jednym z jej najbardziej spektakularnych przejawów – nie jest bowiem prostą kontynuacją obyczajowego „zacofania”, upartym trwaniem anachronicznej, przednowoczesnej mentalności. Polska miała w swojej dwudziestowiecznej historii wcale nie krótki okres państwa faktycznie świeckiego, w którym Kościół pozostawał liczącym się graczem, niezdolnym jednak narzucać norm życia społecznego. Zdolność tę odzyskał dopiero w konsekwencji obranej po 1989 r. drogi transformacji ustrojowej. Wtórne polskie średniowiecze to nie opór „polskiej duszy” przed modernizacją, ale owoc źle obranej drogi modernizacji i popełnionych na niej grzechów politycznych, społecznych i ekonomicznych. Fundamentalizm katolicki był na tej drodze jedynym, co zostawiono na pociechę społeczeństwu w znacznej mierze wykiwanemu przez fundamentalizm wolnorynkowy.

Tekst Wakulik można jednak czytać (i wystawić) radykalniej, stawiając opór melodramatowi, do którego preferencję, choć dobrze maskowaną (udanym) scenicznym poczuciem humoru, wydaje się mieć Steinbeis.

Między Marysią a Janem i Piotrem zieje klasowa przepaść. Po jednej stronie tej przepaści kobieta ma dostęp do praw reprodukcyjnych, po drugiej go nie ma – barierą są ceny naliczane za czarnorynkowe zabiegi przez ludzi takich jak Jan. O prawach kobiety decyduje siła portfela (jej portfela, portfela jej mężczyzny, portfela jej rodziców). Darmowy zabieg, który Jan oferuje Marysi, jest w wykonaniu kierowanych przez Steinbeis aktorów głównie impulsem do narodzin emocjonalnej relacji między nim a Marysią, ale czy w rzeczywistości nie jest to początek jej wielopoziomowej ekonomicznej zależności od niego? W tej relacji Marysia, słabo wykształcona dziewczyna z biednej rodziny na polskiej prowincji, nigdy nie uzyska pozycji prawdziwie samodzielnej, pozostanie pracownicą i kochanką zamężnego, w separacji, ale nierozwiedzionego, starszego, zamożnego mężczyzny. Zabieg, za który w żaden sposób nie była w stanie zapłacić, obciąży ją długiem, który spłaca emocjonalnym zaangażowaniem i świadczeniem w gabinecie Jana pracy asystentki. Marzenie o architekturze, a więc o awansie społecznym, samorealizacji okaże się nieosiągalne i z czasem zostanie porzucone.

Położenie Marysi nie jest więc rezultatem wyłącznie czy przede wszystkim trwania w porządku społecznym archaicznych, opierających się nowoczesności, specyficznie polskich przeżytków katolicyzmu. Kiedy Marysia usiłuje opisać dramat swojej opresji, przywołuje obrazy wielkich billboardów oskarżających ją o morderstwo i mówiących, że „aborcję dla Polek zalegalizował Hitler”. Żeby wielkie billboardy można było w Warszawie do takiej kampanii wykorzystać, wpierw musiały one przesłonić miasto w procesie zawłaszczania przestrzeni publicznej przez Rynek, a więc wskutek obrania tej a nie innej drogi modernizacji – drogi dającej bałwanowi Rynku niekwestionowane pierwszeństwo przed interesem ogólnospołecznym.

Charakteryzujący to przedstawienie redukcjonizm, sprowadzający złożoność mechanizmów opresji kobiet w Polsce i złożoność procesów społecznych w naszym kraju do wiszącego nad wszystkim „problemu polskiego katolicyzmu” obciąża jednak raczej konto reżyserki spektaklu, a nie autorki dramatu, której należą się gratulacje i trzymanie kciuków za dalszy przebieg kariery. Zażynki to dopiero druga (od czasuKopciucha Janusza Głowackiego w 1981 roku) polska sztuka wystawiona kiedykolwiek na deskach RCT, sceny konsekrowanej nazwiskami Johna Osborne’a, Christophera Hamptona, Hanifa Kureishi, Davida Hare’a, Sarah Kane czy Marka Ravenhilla. Do gratulacji warto jednak dołączyć także życzenia, by Zażynki odżyły w kolejnych – odważniejszych i bardziej upolitycznionych – realizacjach, nawet wbrew intencji autorki, by sztuka nie była zbyt agresywna.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie na łamach internetowego „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej (25 marca 2013)