Mościcki + Pietrzak: Musimy porozmawiać o imperializmie

Paweł Mościcki, filozof, pisarz, tłumacz i gospodarz podcastu Inny Świat, produkowanego wraz z fundacją Strefa WolnoSłowa, zaprasza mnie raz w miesiącu w ramach jednego z formatów tworzących program. Są to rozmowy, w których „musimy porozmawiać” na jakiś temat.

W najnowszym, który ukazał się w poniedziałek 26 sierpnia, zajmujemy się dziwnym powrotem do głównonurtowej debaty kategorii imperializmu. Dziwnym, bo na trzy dekady z hakiem wymazanym z języka codziennych rozmów, wraz z całym pakietem innych pojęć wyśmianych i wyegzorcyzmowanych jako „komunistyczna” czy „sowiecka” „propaganda”, „peerelowska nowomowa”, itp.  

Od 2022 r. w Polsce służy niemal wyłącznie opisowi „metody” czy „natury” działań Rosji. Można czasem odnieść wrażenie, że to fenomen specyficznie rosyjski, że tylko Rosja jest imperialistyczna, albo może inne państwa czasem są, ale – no nie wiem – naśladują jedynie Rosję czy się od niej uczą, albo są imperialistyczne inaczej, łagodniej czy mnie szkodliwie niż Rosja.

Z Mościckim rozmontowujemy trochę tę dziwną konstrukcję, zastanawiamy się nad prawdziwym znaczeniem pojęcia imperializmu, a także nad pytaniem, czy są dzisiaj w ogóle jeszcze jakiekolwiek inne imperializmy niż amerykański.

Zapraszamy:

Zachęcamy też do śledzenia podcastu na Facebooku i Twitterze, pardon, na X. A także do wspierania jego rozwoju za pośrednictwem Patronite.

Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).

Sankcje i sankcje

W poprzednim tekście pt. Europa znowu zapłaci nazywam reżim sankcji przeciwko Rosji (wymuszony na Europie przez Stany Zjednoczone) bezmyślnym. W warunkach intelektualnego zagubienia panującego w Polsce na lewicy, w reakcji na krytykę sankcji wobec Rosji pojawiają się rutynowo pytania w rodzaju: no ale czy my na lewicy (takiej z prawdziwego zdarzenia, nie tej nędzy, jaką mamy w Sejmie) nie chcielibyśmy – no właśnie – nałożenia surowych sankcji na Izrael, dopóki się nie opamięta?

Chcielibyśmy.

Ja na pewno. Od kilkunastu lat i niezmiennie należę do zdeklarowanych zwolenników BDS i do niego przekonuję, podejmowałem nawet pewne wysiłki zasiania w Polsce ziarna kulturalnego bojkotu Izraela. BDS – skrót od Boycott, Divestment, Sanctions – to zainicjowana przez palestyńskie społeczeństwo obywatelskie międzynarodowa kampania wzywająca do bojkotu Izraela, wycofania stamtąd inwestycji i obłożenia kraju sankcjami ekonomicznymi i dyplomatycznymi, dopóki nie zaprzestanie on popełnianych na Palestyńczykach zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. W tym brutalnego reżimu rasowego apartheidu, gorszego niż ten, któremu położono w końcu kres w Republice Południowej Afryki (zdaniem samych weteranów walki z tamtym apartheidem). Żądania te są wzorowane właśnie na środkach, które pomogły najpierw zdelegitymizować, a następnie obalić tamten apartheid.

Symboliczne gesty i polityka

Czy to stanowisko nie jest wewnętrznie sprzeczne? Domaganie się obłożenia sankcjami Izraela i krytyka sankcji nałożonych na Rosję? Nie, nie jest sprzeczne.

Czytaj dalej

Wybory 2023 (dlaczego nie głosowałem)

Jeszcze niezupełnie po wszystkim, bo wstępującego rządu wciąż w Warszawie nie ma. Ale przynajmniej nikt mnie więcej nie będzie nękał po nocach, że nic innego się nie liczy, tylko pokonać PiS i Kaczyńskiego. A w ogóle to najważniejsze wybory po 1989.

Mam wrażenie, że to ostatnie słyszałem przy tylu wyborach od sam już nie wiem, ilu lat. Jeżeli każde kolejne wybory są najważniejsze od początku tzw. wolnych wyborów, i zależy od nich przetrwanie tej naszej liberalnej demokracji, to o czym to tak naprawdę świadczy? Nie o tym, jak lichym i karłowatym tworem – i to najwyraźniej strukturalnie, a nie tylko z winy wyłącznie PiS-u – musi być cała ta nadwiślańska liberalna demokracja?

Dokładnie za rok zapytam wszystkie – że tak powiem – osoby nękające, co zostało dostarczone? Zalegalizowali chociaż tę aborcję? Moje jednopłciowe małżeństwo, zawarte siedem lat temu w Londynie, jest już w końcu uznawane w moim kraju? O ile zakład, że nawet zmian tak banalnie łatwych (bo niewymagających rzucania wyzwania neoliberalnemu reżimowi akumulacji kapitału – to tutaj leżą prawdziwe przeszkody) się nie doczekamy, na pewno nie w wykonaniu tych ludzi? Przecież oni byli już u władzy, za naszego życia; wiemy, czego się możemy po nich racjonalnie spodziewać, analizując to, co już kiedyś robili (i czego nie robili). Obecność zredukowanej parlamentarnej lewicy w tym gronie będzie jedynie legitymizować politykę neoliberałów, niezdolna nic w niej kształtować.

Więc nie, nie wierzę, że koalicja anty-PiS (jeżeli/kiedy uformuje rząd), dostarczy nawet najłatwiejsze do zrealizowania tematy, których można by się spodziewać po prostu po liberałach (jak prawo do aborcji i legalizacja związków jednopłciowych). Ci ludzie nie są liberałami po prostu – oni są polskimi liberałami. To ogromna różnica.

Czytaj dalej

Pożegnanie z Sinéad

Nie potrafię pisać o muzyce, nie mam przygotowania ani systematycznej wiedzy. Moje playlisty każdy koneser uznałby z miejsca za dzieła w znacznej mierze przypadku. Dlatego z zasady o muzyce nie piszę – co najwyżej, a i to rzadko, przywołując ją (lub kogoś z muzycznym dorobkiem) jako przykład w innych słusznych sprawach.

Tym razem jednak ciężko mi tak całkiem nic nie napisać – trzeba chociaż pożegnanie. Zajęło mi to kilka dni, bo słabo u mnie wciąż z czasem reakcji. Abstrahując od tego, że wiadomość o śmierci Sinéad zastała mnie bardziej nieprzygotowanym niż większość wiadomości z tego gatunku. Była na śmierć naprawdę za młoda i wydawało się to tak niedawno, gdy w wywiadzie w irlandzkiej telewizji sprawiała wrażenie, jakby odnalazła wewnętrzny spokój, nawet jeśli szeroko odmawiano zrozumienia dla sposobu, w jaki go odnalazła (zaczytując się w Koranie i przechodząc na islam, jednocześnie zmieniając nazwisko na Shuhada’ Sadaqat).

Trzeba napisać chociaż pożegnanie, bo na wieść o jej śmierci, rozpłakałem się i zapadłem znowu w Troy i Feel So Different. Nigdy nie sporządzę listy moich ulubionych piosenek, bo nigdy takich list nie sporządzam – ani piosenek, ani filmów, ani książek, niczego – ale gdybym sporządzał, to te dwie by się tam znalazły.

Trzeba napisać pożegnanie, bo chociaż muzyka nigdy nie rządziła moją wyobraźnią, to Sinéad była dla mnie w niełatwym okresie życia wyjątkowo ważna. Tych kilka trudnych lat nastych, kiedy nie wiedziałem, co ze mną, nielubiącym samego siebie nastoletnim gejem, będzie w kraju takim katolickim, takim dla takich jak ja surowym i takim ponurym – tych kilka trudnych lat dużo słuchałem jej muzyki, jej głosu balansującemu między lirycznym szeptem a gwałtownym krzykiem. Ten jej niezwykły w owych czasach image, cała ta jej piorunująca osobowość. Angielskiego zacząłem się uczyć późno, bo dopiero w szesnastym roku życia, więc z tekstów rozumiałem czasem tylko tytuł, ze dwa zdania w środku i pojedyncze słowa – a jednak, wracałem do tych utworów po latach z uczuciem zdumienia, że to, co najważniejsze, jednak na jakimś niewerbalnym poziomie rozumiałem doskonale, i się w tym odnajdowałem, i miałem wrażenie, że coś tej dziwnej, odważnej dziewczynie z drugiego końca Europy zawdzięczam, że coś z nią mam wspólnego, czerpałem z jej głosu i scenicznej osobowości jakieś trudne do sprecyzowania wsparcie.

Żegnaj, Sinéad, żegnaj, Shuhado. Piękna, niespokojna, skrzywdzona istoto. I hope you’re happy now. This world could never make you so.

Czytaj dalej

Na wschodzie bez zmian

Metronom (2022) debiutującego w fabule rumuńskiego reżysera Alexandru Belca (rocznik 1980) to film dobry, nawet bardzo, pod każdym względem rzemiosła i kunsztu, nie bez powodu nagrodzony za reżyserię przez jury sekcji Un Certain Regard (a więc poza konkursem głównym) Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes w roku zeszłym, 2022. Świetne zdjęcia, znakomicie poprowadzeni młodzi aktorzy. Umiar, brak patosu i przejmujące dramatyczne napięcie świetnie zainscenizowanych długich scen (znak firmowy rumuńskiego kina). Piękne kostiumy i znakomita scenografia – widz z Europy Wschodniej ma poczucie niemal dotykania tamtej rzeczywistości, tak prawdziwe są różne jej faktury. Nigdy nie byłem w Rumunii, a już na pewno nie w 1972 roku, kiedy toczy się akcja (urodziłem się 7 lat później), ale pewne rzeczy my, Wschodni Europejczycy, wszyscy rozpoznajemy – te tafle reliefowego szkła w drzwiach pokojów, rekwizyty szkolnej sali, itd.

Jest to dziwny przypadek filmu, który autentycznie mi się jako film podobał – a jednocześnie nie tylko cieszę się, że nie ma, póki co, dystrybucji w Polsce (widziałem go w kinie w Amsterdamie), ale wręcz mam nadzieję, że tak pozostanie i przebije się on do jakkolwiek pojętej szerszej świadomości dopiero z jakiegoś dystansu czasowego. Wiem, wiem – dlaczego w takim razie o nim po polsku, a więc dla Polaków, piszę? No cóż, bo potrzebuję porządkować myśli z przyczyn – nazwijmy to tak – terapeutycznych. Piszę o tym, o czym udaje mi się rozpisać i poczuć kontrolę nad koleją własnych myśli. A poza tym – krótki tekst o nieznanym w Polsce rumuńskim filmie? Kto go tutaj znajdzie, oprócz tych nielicznych, którzy zaglądają tu, żeby czytać wszystko, co nowego napisałem?

Czytaj dalej

NATO, AUKUS, Europa

Tekst ukazał się pierwotnie 21 września 2021 na łamach portalu STRAJK.eu.

Na przestrzeni zaledwie trzech tygodni miały miejsce wydarzenia, które warto ująć razem i zadać na głos pytania, które podsuwają. Przełom sierpnia i września: ucieczka Stanów Zjednoczonych przed talibami z Afganistanu. Popłoch i zamęt, jakie zapanowały wśród ich (głównie europejskich) sojuszników – tam na miejscu, w oddziałach, w górach środkowej Azji, ale też w zdezorientowanych europejskich stolicach. Połowa września: nowe, jeszcze bliższe, jeszcze silniejsze militarne zbliżenie Stanów Zjednoczonych z sojusznikami wyselekcjonowanymi na podstawie wspólnoty języka angielskiego. Póki co, nosi ksywkę AUKUS, urobioną od Australii, Wielkiej Brytanii (United Kingdom) i USA.

O AUKUS mówi się, że ma „stawiać czoła” rosnącym w siłę Chinom. Niby chodzi o rozpychanie się Chin na Pacyfiku, choć Wielka Brytania leży na zupełnie innym oceanie. Na Spokojnym znacznie poważniejsze i bardziej bezpośrednie interesy ma Francja (Polinezja, Nowa Kaledonia, te sprawy), a ją z tego zbliżenia ostentacyjnie wykolegowano. Prezydent Emmanuel Macron niemal puścił dym uszami. Francja spodziewała się sprzedać Australii nuklearne łodzie podwodne, co się już nie wydarzy, bo Anglosasi chcą teraz robić takie interesy tylko we własnym gronie. Poczucie obrazy jest w Paryżu takie, że Pałac Elizejski odwołał ambasadorów w Canberrze i w Waszyngtonie.

Czytaj dalej

Kabul w snach innych ludzi

Donald Trump musiał zbombardować instalacje wojskowe w Syrii, żeby doczekać się miłych słów z anten i łam wszystkich znaczących liberalnych mediów w USA. Musiał zrzucić trochę bomb na Bliskim Wschodzie, żeby w końcu usłyszeć o swojej pierwszej wielkiej, „prawdziwie prezydenckiej chwili”, zamiast zwyczajowych porównań do Mussoliniego i kpin z fryzury. Przekupniom newsów i politycznego komentarza podarował wtedy nadzieję, że może nie będzie z niego wcale taki antyinterwencjonista, na jakiego pozował w kampanii. Odwrotnie niż Donald Trump, Joe Biden był od samego swojego startu w wyborach tych samych mediów faworytem – właściwie to one wybrały go na prezydenta. Wystarczyło zakończyć wreszcie jakąś wojnę – decyzja, którą przecież odłożył w czasie (zawarte w Katarze porozumienie między Trumpem a talibami zakładało wycofanie US Army już w maju) – żeby wszystkie liberalne media anglosfery połączyły się w ataku na jego „nieodpowiedzialną”, „nierozważną”, „niebezpieczną”, „szkodliwą” decyzję. Ich zjednoczony front sprawił, że notowania społecznego poparcia natychmiast poleciały Bidenowi na łeb na szyję, do najniższego dotąd poziomu. Amerykański establiszment przypomniał w ten sposób Bidenowi, jak bardzo Imperium Dolara uzależnione jest od wojny i żeby mu się już nigdy więcej nic tak nie pomyliło. Amerykański prezydent ma rozpętywać nowe wojny a nie kończyć stare!

Kiedy talibowie odzyskiwali – bez większego oporu ze strony namaszczonego przez NATO rządu – Kabul, czytałem ostatnie strony The Runaways, wspaniałej powieści Fatimy Bhutto. Fatima w Kabulu się urodziła. Jej najnowsza powieść jest o młodych ludziach, którzy poszli w zbrojny dżihad – u niej jest to tym razem Państwo Islamskie. I dlaczego poszli. Na Twitterze Bhutto zaatakowała niedawno hipokryzję przejętych poniewczasie celebrytów – na przykładzie Angeliny Jolie, która założyła sobie Instagrama dopiero teraz, w tym celu. „Żeby udzielić głosu afgańskim kobietom i dziewczętom”. „Sądząc po opiniach wiodących feministek i aktorek, Afganistan jeszcze tydzień temu był rajem” – kpiła Bhutto.

Brytyjski raper Lowkey, którego matka pochodzi z innego okupowanego przez Amerykanów i ich sojuszników kraju, Iraku, pytał w kanałach niezależnego medium Double Down News: gdzie byli wszyscy obrońcy praw człowieka, nagle przejęci sytuacją w Afganistanie, przez dwadzieścia lat amerykańskiej inwazji i okupacji?

Jest taki słynny cytat z Lacana: Ceux qui sont tombés dans les rêves des autres sont foutus. Na polski najczęściej tłumaczą go jakoś tak: „Ci, którzy wpadli w sny innych ludzi, są straceni”. Nie oddaje to w pełni dosadności oryginału, który mówi raczej: „mają przejebane”. To nie ja, to Lacan. Afgańczycy, a afgańskie kobiety w szczególności, wpadli w humanitarne sny oświeconych zachodnich liberałów, imperialnych humanitarystów, pod amerykańskim sztandarem. A lewica nie może dać się wrobić w śnienie tych samych – nieswoich – snów o nich.

Czytaj dalej

Putin, Kreml, cyrylica, Ruscy

Gdy Bernie Sanders zaczął wygrywać w Partii Demokratycznej pierwsze prawybory, MSNBC, „New York Times” i „Washington Post” odkryły, że Rosjanie spiskują również na jego korzyść. Zwolennicy Sandersa okażą się teraz marionetkami Putina, jak – powiedzmy – „żółte kamizelki” we Francji. Lewica w USA i Francji zwija się ze śmiechu, gdy czyta lub słyszy takie rzeczy, bo rozumie, kto i po co wytwarza takie rewelacje – żeby dyskredytować wszystko, co nie po myśli hegemonicznego neoliberalnego skrajnego centrum, coraz trudniejszego do odróżnienia od skrajnej prawicy. Inaczej sytuacja wygląda w Polsce, gdzie wątki i klisze rusofobiczne trafiają na podatny grunt nawet na lewicy.

Czytaj dalej

Reductio ad Putinum

Na naszych oczach, na całym świecie, w różnym, ale wszędzie niepokojącym tempie, liberalna demokracja degeneruje się do różnych form i stopni autorytaryzmu. Od Orbana na Węgrzech po Bolsonaro w Brazylii, od Erdogana w Turcji po Duterte na Filipinach, od Modiego w Indiach po Trumpa w Białym Domu i Macrona w Pałacu Elizejskim (tak, to nie jest pomyłka, złotego chłopca neoliberalnego „skrajnego centrum” należy umieszczać w tym samym szeregu). Jednak żaden ze współczesnych autokratów, nowych ani starych, miękkich ani twardych, nie jest demonizowany na skalę porównywalną z prezydentem Rosji Władimirem Putinem.

Sprowadzanie każdej krytyki tego czy innego rządu albo polityka do porównań z Putinem, do komunałów, że „Putin tylko na to czeka”, albo że to po prostu „robota Putina” – stało się intelektualnym wytrychem komentatorów różnych szkół, dziennikarzy mediów o różnych ideologicznych profilach i polityków rozmaitych opcji. Reductio ad Putinum pełni funkcje ostatecznego argumentu i gwoździa do trumny adwersarza, wywołuje wrażenie krańcowej politycznej grozy.

Czytaj dalej

Kolejny rok niespokojnego słońca

Planeta nie może już dłużej dźwigać systemu ekonomicznego, którego bezlitosnej eksploatacji poddali ją (jak i większość z nas) nasi władcy. Kolejne miesiące minionego roku przynosiły z sobą kolejne rekordy temperatur kiedykolwiek o danej porze roku zarejestrowanej, a na rozgrzanej planecie słońce podpaliło lasy od Kalifornii po Grecję. Dowiedzieliśmy się już ponad wszelką wątpliwość, że na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich dekad wymordowaliśmy większą część dzikiego życia na Ziemi, i że proces ten postępuje coraz szybciej. Nasza planeta nie daje już rady i mówi nam to na każdym kroku. Nasi władcy – królowie, książęta i kapłani schyłkowego kapitalizmu – dzielą się tymczasem niemal wszyscy na tych, którzy udają, że tego nie wiedzą i nie widzą, oraz tych, którzy udają, że coś robią, tańcząc dla picu walce lunatyków na kolejnych „poświęconych klimatowi” kongresach.

Tak samo zresztą nie wytrzymuje sam ów system ekonomiczny, nie wytrzymują jej formalne ramy polityczne i geopolityczne. System osiągnął granice swojej ekspansji, granice tego, gdzie i ile kosztów może eksternalizować: fizycznie skończył mu się świat. Nie znalazł drogi wyjścia z krachu roku 2008, wówczas przysypanego tylko tymczasowo górą wydrukowanych nagle pieniędzy; ratuje się grabieżą i przykręcaniem śruby tym, których coraz brutalniej wyzyskuje. Rok zamknął największy spadek na Wall Street od 2008 roku, a na pewno nie jest to świętego Rynku ostatnie słowo.

Czytaj dalej