Brzydkie słowo: Hindusi

Jest w polszczyźnie oczywisty, a zarazem przedziwny problem, który nabiera rosnącego ciężaru politycznego i etycznego.

Przedziwny, bo dotyczy demonimu, a więc rzeczownika nazywającego mieszkańców i/lub obywateli danego miejsca, miasta, państwa, terytorium – w tym wypadku: ogromnego kraju. Przedziwny, bo o ile można zrozumieć, że prawie nikt w Polsce nie wie, jak nazywać mieszkańców jakiejś wyspy tak niepozornej i mało Polakom znanej jak Mauritius lub odległego kraju bez większych kontaktów z Polską, jak Wybrzeże Kości Słoniowej (a Ty, Czytelniczko, wiesz?), to w przypadku jednego z dwóch najludniejszych państw świata jest w tym coś autentycznie zdumiewającego.

Czytaj dalej

Narendra Modi idzie po Bollywood

Tekst ukazał się pierwotnie 13 listopada 2021 na łamach portalu Strajk.eu.

Ostry zwrot w stronę obskuranckiej prawicy i nowych autorytaryzmów jest procesem tak globalnym, że trudno wskazać jednoznacznego „lidera” i „awangardę”. O palmę pierwszeństwa rywalizuje co najmniej kilku przywódców i ich rządy, w zależności od aspektów, na których skupiałaby się analiza. Indie premiera Narendry Modiego wylądowałyby jednak wysoko w tabeli ze względu na to, jak długo postępują już tą ścieżką, jak daleko posunęły się tam procesy religijnego integryzmu i demontażu instytucji liberalnej demokracji, czy ile już tam miało miejsce pogromów (głównie ludności muzułmańskiej) oraz innych wybuchów religijnej i etnicznej przemocy.

O znaczeniu wszystkiego, co dzieje się w Indiach, decydują wreszcie ich rozmiary. Drugi najludniejszy kraj świata, do dziś odruchowo metkowany jako „największa demokracja”, w żywej pamięci innych społeczeństw – w szczególności globalnego Południa – długo aspirujący do roli „potęgi moralnej” świata ery dekolonizacji, dziś jest niebezpiecznym przykładem wskazującym złą drogę narodom znajdującym się pod jego kulturalnym i politycznym wpływem.

Jednym z wehikułów kulturalnego oddziaływania Indii na świecie jest kinematografia, w szczególności jej największy i najbardziej globalny ośrodek bombajski, popularnie (od lat 70. XX w.) zwany Bollywoodem. Powstają tam filmy w największym spośród 380 języków Indii, hindi. Tamtędy przebiega też jeden z wielu frontów kulturalnych i ideologicznych wojen toczonych przez premiera Modiego i jego skrajnie prawicową partię BJP.

Czytaj dalej

2015

Długa, ciemna noc

Żyjemy w strasznych czasach, ale nawet na standardy takich czasów zamknięty właśnie rok 2015 chyba bez większych wątpliwości można uznać za najgorszy jak dotąd rok XXI wieku.

***

Unia Europejska nie tylko znalazła się w najgłębszym kryzysie w swojej historii, ale też – zarzynając Grecję i obracając europejskie państwo w kraj Trzeciego Świata, kolonię niemieckich i francuskich banków na zawsze w niewoli niespłacalnego nigdy długu – ujawniła być może swoje prawdziwe oblicze jako organizacji par excellence i nieodwracalnie neoliberalnej: pozbawionego nawet pozorów solidarności technokratycznego monstrum na służbie wielkiego, ponadnarodowego kapitału, obliczonego na miażdżenie demokratycznego oporu przeciwko dyktatowi rynków. Katastrofa traktatu TTIP, jeżeli ruchom społecznym nie uda się go zablokować, będzie logicznym zwieńczeniem tej trajektorii Unii. Lewica i ruchy postępowe znalazły się w stytuacji, w której muszą zacząć sobie zadawać pytania, których wcześniej najczęściej sobie nie zadawały – na pewno nie miały ich w zwyczaju sobie zadawać w Polsce.

Skoro Unia Europejska stała się Hydrą Kapitału, wysysającą soki ze słabszych ekonomicznie krajów peryferyjnych, i wypluwającą je, gdy kończą się perspektywy zysków z ich eksploatacji przez kilka krajów zachodnio-północnego „bieguna” Europy – to może o to właśnie od początku w projekcie Unii Europejskiej chodziło? Skoro strefa euro w tak jednoznaczny sposób (wystarczy spojrzeć na dynamikę bilansów handlowych Niemiec i krajów Południa Europy od wprowadzenia unii monetarnej) okazała się niczym innym jak wehikułem powiększania niemieckiej przewagi ekonomicznej nad resztą kontynentu i narzucania przez niemiecką finansjerę polityki gwałcącej wyrażaną demokratycznie wolę europejskich społeczeństw – to może od początku o to w projekcie „wspólnej waluty” tak naprawdę chodziło? Skoro źródłem konfliktów i napięć pomiędzy państwami europejskimi jest obecnie sama struktura konstrukcji europejskiej, to może wszyscy my, których do idei zjednoczonej Europy przyciągła internacjonalistyczna wizja zjednoczonego, wolnego od konfliktów narodowych kontynentu oraz uniwersalistycznej kultury, jaką na takim podłożu można by budować – może my wszyscy po prostu daliśmy się nabrać, byliśmy pożytecznymi idiotami odgrywającymi niewielkie role w przez i pod kogoś innego napisanym scenariuszu?

Nie stać nas już dłużej na odgrywanie starej i kompletnie już zdezaktualizowanej komedii, w której obowiązywał prosty i jednoznaczny podział na entuzjastycznych wobec Unii postępowców z jednej i zacofanych ksenofobów z drugiej strony. Może warto zacząć pytać, czy lepszym sposobem na zbudowanie Europy, która będzie solidarną wspólnotą postępu społecznego, a nie bezduszną, niepoddawalną demokratycznej kontroli technokracją, nie byłoby aby czasem budowanie jej niezależnie od Unii Europejskiej albo nawet zamiast niej, na jej grobie? (Tym bardziej, że jeśli sprawy będą podążać swoim obecnym torem, w narzuconym w minionym roku tempie, być Unia Europejska za dziesięć lat będzie już tylko stosem nieczytanego przez nikogo papieru).

Los, jaki stał się udziałem Grecji, powinien napawać przerażeniem każdego myślącego człowieka w Europie. Niemieckie elity pokazały, że w razie oporu wobec polityki gospodarczej i wizji europejskich finansów, która służy niemal wyłącznie ich (niemieckich elit) interesom, nie zawahają się w zbuntowanych republikach traktowanej jak ich „imperium zewnętrzne” Unii Europejskiej sprawować władzy przy użyciu bankowych zamachów stanu. Że głęboko wpisane w świadomość niemieckiej burżuazji jest podejście do Europy jako „naturalnej” przestrzeni jej własnej ekspansji, a także swego rodzaju „surplusu”, który zawsze można puścić z dymem, gdyby coś zagrażało jej pozycji ekonomicznej i politycznej (dwie wojny światowe, a teraz finansowe zamachy stanu, to wszystko w ciągu niewiele więcej niż stulecia). Władza niemieckiej finansjery okazała się tak potężna, że nic nie dało rady uratować Grecji – ani rosnące w całej Europie (z wyjątkiem chyba tylko tej moralnej pustyni między Odrą a Bugiem) poczucie solidarności z Grekami, ani głosy najbardziej wpływowych ekonomistów, że proponowane rozwiązania przyniosą zgubę Grecji, ale i Europie, uczynią spłacenie greckiego długu zupełnie nierealnym, a więc powiększą sumę strat. Bo nie chodziło w tym w ogóle o ekonomię sensu stricto. Chodziło o pokazową akcję ukarania i złamania woli narodu, który śmiał Cesarzowej Angeli i europejskiej banksterce reprezentowanej przez Dijsselbloema powiedzieć „nie!”. Żeby inne europejskie społeczeństwa nie ważyły się podejmować politycznych eksperymentów, kwestionujących absolutną władzę neoliberalnych technokratów. Nie udało się jeszcze zagasić wszystkich ognisk oporu, te jednak najmocniej trzymają się w słabych, małych krajach Południa, jak Portugalia, które mogą zostać złamane równie łatwo i bezwzględnie jak Grecja, chyba że nowa lewicowa koalicja zdoła szybko wyprowadzić kraj z pułapki strefy euro.

Rozmiary Hiszpanii dawałyby jej większe pole manewru, ale najważniejsza siła przeciwna wymuszanej na reszcie Europy przez Niemcy polityce zaciskania pasa, Podemos, nie tylko nie odniosła wystarczającego sukcesu w niedawnych wyborach, ale jest też ruchem bez porównania bardziej tchórzliwym niż lewica portugalska czy Syriza, dopóki ta ostatnia nie została złamana i – dla niezdrowej tożsamościowej fiksacji na punkcie pozostania w strefie euro – nie przyjęła programu swojej opozycji. Jak powiedział Frédéric Lordon, Tsipras i Warufakis przynajmniej próbowali walczyć, Iglesias kluczowego problemu wspólnej waluty nie ma odwagi nawet poruszać. Chyba że Iglesias myśli, jak kiedyś Fidel Castro, czyli zamierza prawdziwy rozmach swojego programu ogłosić dopiero po objęciu władzy. Ale jakoś nie sądzę.

***

Dekady katastrofalnych interwencji Zachodu na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz w Afryce Północnej wyprowadziły cały ten szmat świata na bezprecedensowe poziomy chaosu. Chaos ten rozprzestrzeniał się i połębiał niemal z tygodnia na tydzień, aż wreszcie, w 2015, rykoszety zaczęły uderzać w Europę, i to właściwie z różnych stron jednocześnie.

Kryzys uchodźczy wszedł w 2015 na zupełnie nowy poziom – przez ostatnich dwanaście miesięcy do Europy dotarło ponad milion osób, uciekających z ogarniętych wojami Syrii, Libii, Afganistanu… Nikt nie wie, ile pięknych ludzkich istnień zgasło po drodze, głównie w wodach Morza Śródziemnego, ilu Aylanów Kurdich nigdy nie poznamy z imienia. Nikt nie wie, ile zgaśnie zabitych przez europejską zimę, która dopiero się zaczęła. Staje się jasne, że na ich milczącą masową śmierć gdzieś w czyśćcu nieprzekraczalnego „pomiędzy” – pomiędzy Europą a jej „zewnętrzem”, na pograniczach między państwami, na dworcach, drogach i bezdrożach kontynentu – liczą żałosne jak chyba jeszcze nigdy dotąd, nędzne wyszehradzkie skurwysyny Dzikiego Wschodu Unii, które odmawiają solidarnego udziału w jakimkolwiek politycznym rozwiązaniu kryzysu, za który ponoszą przecież część odpowiedzialności. Dla właściwego pryszczatym łamagom onanistycznego pragnienia, by poocierać się o muskuły cudzej (amerykańskiej) potęgi, rozbiły kiedyś próby stworzenia ogólnoeuropejskiego frontu delegitymizacji amerykańskiej wojny w Iraku, z którego to kraju ruin powstała Organizacja Państwa Islamskiego. Wyszehradzkie skurwysyny nie są oczywiście jedynymi, którzy nie będą musieli jeszcze w XXII wieku wstydzić się swojej postawy w obliczu tego kryzysu. Póki co, właściwie tylko Szwecja i Niemcy wychodzą z niego z twarzą, nie ma się jednak co oszukiwać – jedną z głównych motywacji Merkel było ratowanie wizerunku po szkodach, jakich ten wizerunek doznał w toku operacji zarzynania Grecji. Szwecja, która przyjęła największą w stosunku do własnej populacji proporcję uchodźców, stanęła przed groźbą niemożności radzenia sobie z dalszą eskalacją kryzysu i przymknęła granice. Szwedzka minister Åsa Romson rozplakała się, gdy musiała ogłosić, że inne państwa UE muszą w końcu również zacząć pomagać.

Masy uchodźców, które wylały się w końcu z Turcji i Libanu na brzegi Europy, to oczywiście nie wszystko. Wyparte eksportowanej przez Zachód przemocy, koniecznej, by podtrzymać skadal neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału na skalę globalną i niemożliwe przecież na dłuższą metę do utrzymania poziomy konsumpcji grabionej z Bliskiego Wschodu taniej energii, powróciło w 2015 także w innych formach: od zamachów w Paryżu w styczniu po zamachy w Paryżu w listopadzie, zorganizowane przez zdesperowanych młodych ludzi uwiedzionych przez Daesz i jakoby z nim powiązanych. Koniec mrzonek, że wysyłana w świat przemoc nigdy nie wróci do domu. Odpowiedź zachodnich mocarstw? – najbardziej katastrofalna z możliwych: jeszcze więcej bomb, jeszcze więcej wojny, jakby to nie zachodnie wojny w regionie wszystko w ogóle spowodowały. I normalizacja permanentnego stanu wyjątkowego (czyli pełzający demontaż demokracji liberalnej) na własnym terytorium. Odpowiedź zachodnich społeczeństw? – wzrost poparcia dla skrajnej prawicy, rasizm, retoryka wojny cywilizacji na nowych sterydach, dalsza marginalizacja lewicy…

***

Polacy naprawdę dali w 2015 czadu. Za życia nie doświadczyłem wielu powodów do dumy z kraju, z którego mam wątpliwe szczęście pochodzić, ale to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, to było sporo nawet na mój stopień rozczarowania krajem i zamieszkującym je, zdemoralizowanym ćwierćwieczem neoliberalnego prania mózgów, „społeczeństwem”.

Gdy zarzynano Grecję, nie tylko nasze pajace na najwyższych eszelonach politycznych struktur Unii szukały form waloryzacji swojego autorytetu w robieniu dobrze Merkel i Dijsselbloemowi – również polskie społeczeństwo poczuwało się do (ubranej w szmatki „moralnego oburzenia” na żyjących ponad stan śródziemnomorskich leni) solidarności z niemiecką grabieżą bardziej niż z losem upokarzanej i równanej z ziemią Grecji. Jakby samo narcystyczne wyobrażanie sobie nas samych po stronie silniejszego mogło zaczarować rzeczywistość, w której nasze faktyczne położenie w Europie (jako nieinnowacyjnej, podwykonawczej gospodarki konkurującej głównie niskimi kosztami pracy i uzależnionej od obcego kapitału) stawia nas bliżej losu Grecji, niż mamy jaja się przed sobą przyznać.

Gdy Europa nie mogła już dłużej udawać, że kryzysu uchodźczego nie ma i musiała zacząć szukać politycznego rozwiązania (zamiast zostawiać wszystko na barkach kilku krajów, które geograficzny przypadek rzucił na pierwszą linię – Malty, Włoch, Grecji), Polacy wpadli w rasistowski szał, niezależnie od tego, czy ktoś się szczególnie dobijał do polskich bram, czy nie. Wszyscy, którzy żywimy przywiązanie do wartości uniwersalizmu, albo po prostu jesteśmy elementarnie przyzwoitymi ludźmi, przeżyliśmy bolesne chwile, przekonując się, jak doskonałą aplikacją do wykrywania rasistów wśród krewnych, przyjaciół i znajomych okazał się Facebook. Kiedy ostatni raz straciliśmy szacunek do tak wielu od lat znanych nam ludzi w tak krótkim czasie? Oczywiście, nie tylko wyszehradzkie skurwysyny zachowały się w te sytuacji haniebnie. Nie muszę daleko szukać, rząd Wielkiej Brytanii, gdzie od lat żyję, zadeklarował, że na przestrzeni czterech lat przyjmie rocznie tyle osób, ile Niemcy i Szwecja przyjmowały w pewnym momencie dziennie. Ale w Wielkiej Brytanii ludzie organizowali się spontanicznie i masowo, żeby zmusić rząd do przyjęcia wielokrotnie większej liczby uchodźców, i żeby oddolnie zorganizować pomoc dla nich – w Polsce tymczasem ludzie wychodzili na ulice, żeby wyrazić swoją nienawiść do uciekających przed śmiercią ofiar wojny! (dodajmy: wojny wywołanej przez Zachód, przez Polskę jako jego przydupasa też, jeśli pamiętamy, że wicekrólem zdemolowanego Iraku, kolebki Daesz, był kiedyś Marek Belka).

W październiku szambo wybiło do reszty. Jakkolwiek rozumiana, jakkolwiek niedoskonała – jakakolwiek lewica została wymieciona bez śladu z ław parlamentu, czyniąc polski Sejm jedynym całkowicie prawicowym parlamentem w Europie, w którym miejsce zrobiło się za to nawet dla neonazistowskiej skrajnej prawicy i klinicznych przypadków szaleństwa. Niektórzy się cieszą, że Razem przekroczyło prog uprawniający do państwowej subwencji – ale kto nam obieca, że ta sytuacja skończy się na jednej kadencji? Co, jeśli nie? Natychmiast cofnął się w czasie cały dyskurs publiczny. Gdy już zaczynaliśmy mieć nieśmiałą nadzieję, że na horyzoncie polskich debat politycznych zaczynają się pojawiać poważne dyskusje o realnych problemach ekonomicznych, o wizjach rozwoju, o porównaniach alternatywnych rozwiązań dotyczących polityki zatrudnienia czy inwestycji ekonomiczncyh, bezprecedensowe zwycięstwo PiS skasowało wszystkie te nadzieje jednym wielkim przyciskiem delete. Świat się wali, a Polacy znów cofnęli się do infantylnego stadium plemiennego sporu o to, w której wersji prawicowego piekła lepiej dogorywać, w którym na dodatek obydwa plemiona nawzajem traktują się od komunistów. I znów ta stara śpiewka – albo jesteś wyznawcą Prezesa i jego nawiedzonej świty, albo „broniących demokracji” neoliberalnych banksterów, z Balcerowiczem przywróćonego do roli Arcykapłana Neoliberalnego Rozumu. Po innych opcjach ślad zaginął. Jedyne, co tacy „obrońcy demokracji” mają do zaoferowania, to powrót do tego, co było przez ostatnie ćwierć wieku, tak jakby to nie to, co było przez ostanie ćwierć wieku – kształt transformacji ustrojowej opartej na klasowej pogardzie, intensyfikacji wykluczeń i bardzo selektywnej, klasowej wolności – wybiło tym szambem w 2015.

***

Gdzie by nie przesunąć palcem po mapie, trudno o współrzędne dające powody do większego optymizmu. Nawet Chiny najwyraźniej wkraczają w fazę ekonomicznego kryzysu. Nawet one tracą już zdolność częściowego chociaż buforowania ekonomicznej niewydolności globalnego systemu późnego kapitalizmu. Co pełniłoby zupełnie inną rolę, gdyby istniało większe społeczne poczucie, że kapitalizm jest przekarczalny i gdyby powszechniejsza była wiara w jakiś pozytywny (czyli jakoś socjalistyczny) projekt jego przekroczenia.

W różnych punktach Afryki rozlewają się ogniska chaosu. W Japonii konsoliduje się i pogrąża w irracjonalizmie tamtejszy konserwatyzm. Rosja Putina ostatecznie powiedziała basta! prowadzonej od ćwierć wieku przez USA i NATO polityce jej stopniowego „spychania”, a docelowo także (jeśli wierzyć pewnym dokumentom strategicznym, m. in autorstwa Brzezińskiego) doprowadzenia w przewidywalnej przyszłości do jej faktycznej dekompozycji jako funkcjonującego, scentralizowanego państwa. I postanowiła przejąć geopolityczną inicjatywę. Kto wie, jak długą serię wojen zastępczych i wojen o wpływy mamy teraz przed sobą? Indie podążają ścieżką reakcyjnego integryzmu, hinduskiego fundamentalizmu i agresywnego kwestionowania wielokulturowej natury indyjskiego dorobku cywilizacyjnego; w błyskawicznym tempie demontują liberalne zabezpieczenia swojego systemu politycznego i wkrótce „największą demokracją świata” będą już tylko z nazwy i we wspomnieniach.

Erdoğan w Turcji postanowił wykorzystać chaos w regionie – wojny w sąsiednich państwach, Daesz, kryzys uchodźczy, za pomocą którego może wywierać naciski na Europę – jako zespół okoliczności sprzyjających jego marzeniu, by przejść do historii jako ten, który odrodził Turcję jako Imperium, jako ojciec jakiegoś Nowego Imperium Osmańskiego, jeśli trzeba, to na zbiorowej mogile Kurdów. Dynastia saudyjska postanowiła się ratować ucieczką do przodu: podpalić cały region, byle tylko utrzymać się jeszcze kilka lat tronu i swoich kont bankowych. Nawet jeżeli żaden scenariusz, w którym ten chaos w końcu w nią samą nie uderzy, nie jest na dłuższą metę choćby prawdopodobny. Egipt, najludniejszy kraj arabski, jest szczególnie bolesnym przypadkiem załamania się wszystkich nadziei wiązanych przez społeczeństwa Bliskiego Wschodu z Arabską Wiosną, znów w ramionach wojskowej dyktatury i pod wpływem nacisków z kontrolujących linie kredytowe niejednego kraju arabskiego królestw na południowych brzegach Zatoki Perskiej.

Kolejne zwycięstwo Binjamina Netanjahu i jego partii Likud skonsolidowało Izrael jako państwo jawnie już, i z coraz większą determinacją, faszystowskie, tym groźniejsze na skalę międzynarodową, że ekonomicznie uzależnione od wojny jako podstawowego produktu swojej gospodarki i uzbrojone w jakieś trzysta głowic nuklearnych. Zdesperowani Palestyńczycy podnieśli znowu głowy, ale ich osamotniona walka z czwartą potęgą militarną planety i prototypem reakcyjnych reżimów nadchodzącej (niedalekiej) przyszłości, podobnie jak siódma dekada ich cierpienia, znowu zniknęła z radarów światowej opinii publicznej, tym razem przesłonięta wojną w Syrii. Obama wydatkował cały swój polityczny kapitał na nuklearny deal z Iranem – to był wielki sukces, ale jego ceną było to, że nie zostało już tego kapitału, by efektywnie przeciwstawić się w jakiejkolwiek innej sprawie lobby izraelskiemu w Waszyngtonie (a to lobby izraelskie było najważniejszym przeciwnikiem w batalii o Iran Deal). Amerykańska subwencja dla izraelskiej okupacji i cyklicznych inwazji „Państwa Żydowskiego” na sąsiadujące kraje wzrosła więc z trzech do pięciu miliadów dolarów rocznie. Niebawem Amerykanie będą wybierać następcę Obamy – wygląda na to, że między rasistowskim klaunem a zamieszaną w zbrodnie wojenne w Libii, proizraelską jastrzębicą.

O głębokości i „sile wciągania” reakcyjnego bagna, w które jako ludzkość się osuwamy, świadczy to, że postępowy cykl zakończył się nawet w tej części świata, która w ciągu minionych kilkunastu lat pełniła, bez przesady, rolę ostatniego bastionu Oświecenia: w Ameryce Łacińskiej. Prawica po raz pierwszy od stu lat wygrała demokratyczne wybory w Argentynie (wcześniej przejmowała władzę wyłącznie w drodze zamachów stanu) i zaczęła od ofensywy na media publiczne, by zabezpieczyć się przed krytyką, gdy przystąpi do demontażu socjalnych zdobyczy kirchnerismo. Lata ekonomicznego sabotażu stosowanego przez wielką wenezuelską burżuazję w kompradorskim sojuszu z Amerykanami wymęczyły tamtejsze społeczeństwo tak, że doprowadziły do utraty (we wzorowo przeporwadzonych wyborach) władzy przez obóz chavista – nowa, prawicowa władza nie ukrywa, że jej zamiarem jest demontaż zdobyczy socjalnych i odwrócenie postępu społecznego dokonanego w zakończonej właśnie epoce bolivarianismo. Stopniowy dryf brazylijskiej Partido dos Trabalhadores w stronę bezideowego technokratyzmu, za rządów Dilmy Rousseff coraz bardziej uległej wobec żądań wielkiego kapitału, znacząco zmniejszył społeczne poparcie dla PT i podniósł poziom społecznych frustracji, na czym swoje ugrać postanowiła prawica, dążąc do impeachmentu presidenty największego państwa Ameryki Łacińskiej (pomimo iż źródłem niezadowolenia jest niewystaczająco lewicowa polityka rządu PT, a nie prawoskręt nastrojów społecznych).

***

Pośród tego ponurego pejzażu niewiele da się znaleźć sygnałów optymistycznych, pozytywnych. Wyspowe eksperymenty z bezwarunkowym dochodem podstawowym (miasta w Holandii, Finlandia) mogą się kiedyś okazać pierwszymi jaskółkami konstruktywnych projektów wyjścia poza horyzont kapitalizmu, ale dopiero w trudnej do przewidzenia przyszłości. By to było w ogóle do pomyślenia, najpierw musimy jednak wyjść z ciemnej nocy, w jaką się osunęliśmy i, póki co, osuwamy coraz głębiej. Prawdziwym powiewem świeżego powietrza było zwycięstwo Jeremy’ego Corbyna w wyborach na przewodniczącego brytyjskiej Partii Pracy. Jak powiedział Tariq Ali, Corbyn jest najbardziej lewicowym przywódcą, jakiego kiedykolwiek miała Labour Party. Być może trzeba żyć w Wielkiej Brytanii, żeby sobie naprawdę zdawać sprawę, jak wielka zmiana zaszła w tutejszej polityce w ciągu ostatnich miesięcy. Jego zwycięstwo sprawiło, że do Labour w kilka tygodni zapisało się kilkadziesiąt tysięcy nowych członków oraz członków, którzy przed laty odeszli z partii rozczarowani degrengoladą epoki blairyzmu. Do mainstreamu brytyjskiej polityki powróciły kwestie do niedawna stamtąd wygnane, zamiast „ile jeszcze austerity?” zaczęliśmy rozmawiać „dlaczego, po co i czy w ogóle jakiejkolwiek jeszcze austerity?”. Polityka stała się na powrót przestrzenią prawdziwego sporu. Z dnia na dzień polityka stała się w Wielkiej Brytanii porywająca, znów stała się piękna. Znów stała się tym samym, co miłość: „procedurą prawdy”. Jeżeli Labour pod przywództwem Corbyna udałoby się za kilka lat dojść do władzy, byłby to przełom polityczny na skalę Europy. W przeciwieństwie do Grecji, Portugalii czy nawet Hiszpanii, Wielka Brytania jest jedną z kluczowych gospodarek nie tylko Unii Europejskiej; nie tylko nie jest w podobny sposób zależna od obcego kapitału, ale też jest kapitału jednym z głównych eksporterów; posiada suwerenną kontrolę nad własną, cieszącą się międzynarodową wiarygodnością walutą, co daje jej ogromne pole manewru w zakresie polityki gospodarczej. W Wielkiej Brytanii to się może udać – złamanie lewicowego rządu tutaj nie będzie takie łatwe jak w Grecji. Ale Corbyn ma potężnych, wyjątkowo zmobilizowanych wrogów – wśród wyhodowanych w latach blairystowskiej demoralizacji wpływowych posłów własnej partii i po stronie wielkiego kapitału medialnego, który przypuścił na niego bezprecedensowy atak. Który to atak był jednym z czynników mobilizujących te dziesiątki tysięcy ludzi zapisujących się do Labour (wśród nich piszący te słowa), żeby dostarczyć Corbynowi wystarczającego poparcia w partyjnych szeregach, by przetrwał ewentualne próby wewnątrzpartyjnego „zamachu stanu”.

***

2015 był najgorszym jak dotąd rokiem XXI wieku. Nie oszukujmy się jednak: wkraczamy właśnie w rok 2016, który może być tylko gorszy.

Nie uda się ugasić żadnego z pożarów, które zapłonęły w 2015. Pojawią się nowe ogniska zapalne. Globalny system kapitalistyczny będzie trzeszczał w coraz to nowych miejscach. I nie będzie to nawet rok przełomowy. Na przełom, moment, w którym tendencje zaczną się w końcu odwracać, będziemy czekać dłużej, być może bardzo długo. Nie wiemy, za jaką cenę. Ostatnim razem tak głęboki strukturalny kryzys akumulacji kapitału na skalę planety przełamał dopiero spektakl destrukcji już istniejącego kapitału w postaci II wojny światowej. Stawki są jeszcze poważniejsze niż wtedy, wręcz ostateczne. Znów pod znakiem zapytania znajdują się wszystkie emancypacyjne obietnice Oświecenia i warunki możliwości dalszej o nie walki, ale tym razem do kompletu z nimi zagrożone są już nawet ekologiczne warunki naszego przetrwania jako gatunku – odliczamy już waściwie dni do momentu, w którym zniszczenia wywołane przez kapitalistyczną eksploatację planety przekroczą próg nieodwracalności, „niezatrzymywalności” i zapoczątkują proces ziorowego samobójstwa ludzkości. Wkroczyliśmy w długą, ciemną noc. Długą, ciemną noc, której nie możemy przespać. Każdy, kto pozwala sobie dzisiaj na „nieinteresowanie się polityką”, bierze na siebie odpowiedzialność za nadchodzące katastrofy, za piekło, w jakim będą żyły jego dzieci i wnuki, oraz – let’s face it – za nadchodzącą ekologiczną zagładę ludzkości.

Jarosław Pietrzak

Polub mnie na Facebooku, obserwuj mnie na Twitterze

Aamir Khan w filmie Rebeliant

Wszyscy jesteśmy niedotykalni

Dialektyka materialistyczna Rebelianta Ketana Mehty

 

Okrucieństwa popełnione przez zrewoltowanych Sipajów w Indiach są przerażające, obrzydliwe, niewysłowione. Ale można się ich spodziewać po zbrojnych buntach narodowych, rasowych czy religijnych. Takie same miała w zwyczaju oklaskiwać czcigodna Anglia, gdy były popełniane przez Wandejczyków na „Niebieskich”, przez hiszpańskich partyzantów na niewiernych Francuzach, przez Serbów na niemieckich i węgierskich sąsiadach, przez Chorwatów na buntownikach wiedeńskich, przez gwardię Cavaignaca albo przez Bonapartego na synach i córkach francuskich proletariuszy. Jak niegodziwe byłoby zachowanie się Sipajów, odbija ono tylko, w skoncentrowanej formie, zachowanie się Anglii w Indiach.

Karol Marks[1]

 

Wiadomo wszakże, że głębokie – może niewysłowione, ale faktycznie rozstrzygające – powody każdego zerwania rozstrzygają o tym, czy jego efektem będzie jedynie oczekiwanie na wolność, czy też wolność sama.

Louis Althusser[2]

 

Zachód i władza spojrzenia

Wynikająca z dominacji ekonomicznej, militarnej i politycznej budowanej przez całą epokę nowożytną/nowoczesną (czyli kapitalistyczną) hegemonia Zachodu w światowym obiegu kultury przyzwyczaiła nas do tego, co tak trafnie wyrażają słowa Karola Marksa z 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte: „Nie mogą się sami reprezentować, muszą być reprezentowani”[3]. Dominująca pozycja Zachodu pozwoliła mu poczuć się autorem prawomocnych i jedynie słusznych koncepcji estetyki, jak również dominujących tekstów kultury, punktów widzenia, reprezentacji – literackich, plastycznych, filmowych itd. Pozwoliła mu także narzucać swoje sposoby reprezentacji również przedstawicielom zdominowanych kultur. Oczywiście zawsze było to tylko częścią prawdy, ale kapitalistycznemu Zachodowi sprawia jednak narcystyczną przyjemność przekonanie, że na pewno jest to co najmniej większa część prawdy.

Bollywood istnieje jakby na złość temu wszystkiemu, co dla kulturowej arogancji Zachodu, władcy dyskursów, bywa naprawdę irytujące. Żeby chociaż stawiało mu opór w ścisłym tego słowa znaczeniu! Ale nie. Bollywood po prostu za nic sobie ma jego hegemonię. Najstarsza i jedna z największych cywilizacji ludzkości, ma dziś największą i najpopularniejszą kinematografię planety, reprezentuje samą siebie swoim własnym językiem, własnymi sposobami i z własnego punktu widzenia (czy też może: punktów widzenia). Jest to niewątpliwie podłoże protekcjonalnego traktowania Bollywoodu przez ogromną część zachodniej prasy i zachodniej publiczności, jednoznacznie postrzegających produkcję bombajskiego ośrodka filmowego jako ekscesywny kicz podporządkowany polityce programowego, krańcowego eskapizmu (co ciekawe, ten punkt widzenia mogą na Zachodzie podzielać protekcjonalni krytycy indyjskiego kina popularnego oraz ci spośród jego wielbicieli, którymi kieruje pragnienie eskapistyczne). Taki uniformizujący paternalizm wpisuje się w ideologię imperialistycznej dominacji i eksploatacji, którą Edward Said nazwał „orientalizmem”[4]. Bollywood jest eskapistyczne, dokładnie tak jak Hollywood, ale – podobnie jak Hollywood – nie jest takie zawsze i w każdym przypadku.

 

Pierwsze Kino Trzeciego Świata

Jedyną koncepcją w zakresie teorii filmu, która narodziła się poza kontekstem euroamerykańskim, była ściśle powiązana z filmową praktyką radykalna koncepcja „Trzeciego Kina”. Rozwijana jako platforma wspólnego kulturowego działania twórców i interpretatorów kina na eksploatowanych peryferiach światowego systemu kapitalistycznego, w krajach Azji, Afryki i Ameryki Południowej. W myśl tej koncepcji, „Pierwszym Kinem” byłoby dominujące komercyjne kino gatunków z centralą w Hollywood, „Dugim” zaś wywodzące się z europejskiego filmowego modernizmu kino autorskie, którego świątyniami są miejsca takie jak Cannes i Wenecja. Dialektyczną pozycję powstającego od lat 60. XX wieku „Trzeciego Kina” w stosunku do dwóch pierwszych można wyrazić tak:

  1. w przeciwieństwie do odpolityczniającej i perswadującej zgodę na status quo ideologicznej funkcji „Pierwszego Kina”, „Trzecie Kino” widziało siebie jako środek ekspresji politycznej (emancypacyjnej, antykolonialnej, antyneokolonialnej, antyimperialistycznej, socjalistycznej) specyficznie peryferyjnego doświadczenia i środek upolitycznienia odbiorcy w kontekście tego specyficznego doświadczenia;
  2. inaczej niż „Drugie Kino”, którego punkt ciężkości spoczywał na ekspresji modernistycznie pojmowanej indywidualności Autora filmu (dążenie do formalnej doskonałości, konsekwencja autorskiego stylu), „Trzecie Kino” uznawało się bardziej za praktykę polityczną, przez co akceptowało formalną hybrydyczność, a nawet radykalną niespójność[5].

Indie są na mapie filmowej Trzeciego Świata wyjątkiem, z którym porównywać mógł się w pewnym momencie chyba jedynie Egipt – ekonomicznie partyzancka praktyka twórcza „Trzeciego Kina” pojawiła się tam obok potężnego miejscowego odpowiednika „Pierwszego”. I tu należałoby spojrzeć na rolę miejscowego Pierwszego Kina (z epicentrum w Bombaju i galaktyką innych, wzorowanych na nim, ośrodków), uwzględniając dialektyczną złożoność jego położenia. Potężna społecznie pozycja we własnym kręgu kulturowym pełni niepodważalnie istotną rolę jako czynnik kulturalnego oporu przeciwko wyrażającej się i dokonywanej także za pośrednictwem kultury (i jej przemysłów) imperialnej i neokolonialnej dominacji Zachodu, której przeciwstawia własne formy kulturowej ekspresji (co czyni jednocześnie w bardzo otwarty i inkluzywny dla impulsów z zewnątrz sposób). Jednocześnie, z drugiej strony, popularne kino hindi (i konfiguracje kina popularnego w innych językach Indii i ośrodkach produkcyjnych poza Bombajem) pełni funkcję ideologiczną właściwą „Pierwszemu Kinu”. Polegającą na ideologicznej perswazji przysposabiającej do pokornej akceptacji status quo – w tym konkretnym przypadku status quo peryferii kapitalistycznej gospodarki-świata, odgrodzonych od faktycznej nowoczesności barierami ekonomicznymi, które utrzymują je w pułapce trudnej do przełania, narzuconej przez imperia kolonialne wtórnej przednowoczesności i wytworzonego przez eksploatację kolonialną ekonomicznego nie-rozwoju [underdevelopment, maldevelopment].

Balansowanie na tej dialektycznej krawędzi stanowi jeden z głównych czynników konstytuujących fascynujący fenomen indyjskiego kina popularnego. Rebeliant (2005) Ketana Mehty powstał z tych wszystkich napięć, a nawet jakby z naddatku ich świadomości. Jest filmem dyskursywnie i estetycznie lokującym się w ramach lokalnego „Pierwszego Kina” peryferii (gatunku, jaki stanowi Bombay Cinema[6]), stawiającym sobie jednak kilka politycznych zadań właściwych „Trzeciemu Kinu”. Odpowiada bowiem na problematykę zepchnięcia starej i do końca XVIII wieku potężnej także ekonomicznie kultury indyjskiej na pozycję globalnego marginesu ekonomicznego przez światowe mocarstwa narodzonego w roku 1492 systemu społeczno-ekonomicznego, który w XIX wieku, mniej więcej wtedy, kiedy toczy się akcja Rebelianta, podłączył do siebie ostatecznie – nie pytając swych ofiar o zgodę – całą planetę[7].

Współczesny francuski filozof Alain Badiou określa cztery pola ludzkiej działalności mianem procesów/procedur (w zależności od przekładu) prawdy. Aktywności te odkrywają prawdę i zarazem powołują ją do życia. Są nimi nauka, sztuka, polityka i miłość. Kiedy w latach 60. XX wieku inny francuski filozof, również lewicowy, marksista strukturalny Louis Althusser, opisywał metody dialektycznego dochodzenia przez operacje teoretyczne do prawdy, mówił tylko o dociekaniach naukowych, choć prawda, do której dążyły, miała charakter jak najbardziej polityczny, nakierowany na uczynienie świata lepszym miejscem dla każdej z istot ludzkich[8]. U Althussera, w jego analizie dialektyki materialistycznej, spotkały się już więc dwa pola z późniejszego areału Badiou – nauka i polityka. Przenieśmy to jednak dalej i zastosujmy Althusserowski model dialektyki materialistycznej do przedsięwzięcia z pola sztuki (popularnej, „Pierwszego Kina” peryferii), grającego o najwyższe stawki na polu polityki i mającego na celu przedefiniowanie/odsłonięcie/ustanowienie prawdy.

 

Filmowa praktyka teoretyczna

Powstanie Sipajów wybuchło w 1857 roku. Było największą rewoltą antykolonialną w dziejach ludzkości i przedmiotem jednego z najsłynniejszych wystąpień publicystycznych[9] najwybitniejszego i najważniejszego z krytyków kapitalizmu, Karola Marksa, który bronił powstania przed imperialną propagandą próbującą delegitymizować jego zasadność. Szereg analiz historycznych wykazuje bezpośredni związek wybuchu powstania z nasilającą się eksploatacją kolonialną subkontynentu indyjskiego przez potężną machinę akamulacji kapitału, brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Jak jednak podkreśla William Dalrymple[10], powstańcy nie wyrażali się świadomie w takich kategoriach, postrzegając rewoltę jako wojnę stricte religijną, skierowaną przeciwko panoszącym się w kraju innowiercom (dla muzułmanów w szeregach Sipajów był to po prostu dżihad). Można więc powiedzieć, że buntownicy stanowili chwytającą za broń „klasę-w-sobie”, która nigdy do końca nie stała się samoświadomą „klasą-dla-siebie”, posługując się w swej słusznej walce – z braku lepszych – chybionymi strukturami ideologicznymi (tak jak dzisiaj np. Hamas w sprawie palestyńskiej).

Ekspresja polityczna wyrażająca się w tego rodzaju kategoriach jest w tak wielokulturowym kraju jak Indie szczególnie niebezpieczna. Szczególnie dzisiaj. I nie służy bynajmniej żadnym celom wyzwoleńczym, a kanalizowaniu społecznych frustracji narastających w lawinowym tempie od momentu ostatecznego przyjęcia przez Indie neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału (dokonanie to obciąża konto i sumienia rządu premiera P. V. Narasimhy Rao) na eksplozje resentymentów i agresji o podłożu wyznaniowym i etnicznym wewnątrz społeczeństwa indyjskiego. Jedną z najbardziej zmediatyzowanych w ostatnich latach kulminacji tej tendencji była seria zamachów w Bombaju 26 listopada 2008, ale początków procesu należy szukać w eksploatacji przez prawicowe partie BJP (Bharatiya Janata Party), Shiv Sena i Vishva Hindu Parishad problemu meczetu Babara (Babri Masdźid) w Ajodhji[11]. W tej sytuacji narracje wyjaśniające historię przez wąski pryzmat konfliktów między religiami są niebezpiecznym przedmiotem politycznej instrumentalizacji w bynajmniej nie emancypacyjnych kierunkach[12].

Ujmując przedmiot w kategoriach Althusserowskiej dialektyki materialistycznej: stan rzeczy polegający na połączeniu sposobu, w jaki artykułowała się politycznie rebelia Sipajów, ze sposobem, w jaki w potocznym odbiorze interpretowana jest historia w epoce wybuchającego na dolnym biegunie globalizacji neoliberalnej obłędu integryzmów etnicznych i religijnych byłby odpowiednikiem Ogólności I, stanu wiedzy (poznania, rozumienia rzeczywistości) przed uruchomieniem poznawczego cyklu praktyki teoretycznej – Ogólności II, procesu, który ma na celu przedefiniowanie problemu w celu dotarcia do prawdy. Odpowiednikiem Ogólności II, czyli praktyki teoretycznej, która stawia pytania na nowo, by zrozumieć rzeczywistość byłoby fimowe przedsięwzięcie, podejmujące jeden z kluczowych w indyjskiej historii tematów, by przedstawić nowe (mówiąc Lacanem: bliższe Realnemu) odczytanie rzeczywistości – historycznej, ale za jej pośrednictwem także i współczesnej. Jaką to praktykę teoretyczną wykonuje film Mehty i jaką Ogólność III, zamykającą sekwencję dialektyczną, próbuje ustanowić?

Po pierwsze wykonuje serię dialektycznych „owszem, ale…”. Owszem, posługujemy się skodyfikowanym i „zmodułowanym” wehikułem kulturalnym, jakim jest Bombay Cinema, peryferyjnym „Pierwszym Kinem” – ale po to, żeby zagrać o stawki polityczne przeciwne legitymizacji i perswazji status quo. Owszem, posłużymy się kinem popularnym, ale po to, żeby wsparci siłą jego społecznego oddziaływania postawić tezy polityczne może wcale nie nowe, ale brzmiące jak najodważniejsza prowokacja w gąszczu zbłądzeń postmodernizmu. Owszem, główny bohater, Mangal Pandey, jest bohaterem hinduskim, ale żeby zapobiec odczytaniu filmu przez pryzmat tożsamości religijnych, gra go jeden z trzech najbardziej wpływowych muzułmańskich gwiazdorów Bollywoodu, Aamir Khan. Owszem, film posługuje się silnie zmitologizowaną narracją o wybuchu powstania Sipajów (dziś uważa się przedstawione w nim wypadki, a nawet postać Mangala Pandeya, za oderwane od faktycznego wybuchu rebelii, który nastąpił nieco później, bez związku z tymi wydarzeniami[13]), ale robi to po to, żeby pokazać pewne ważniejsze prawdy strukturalne, w perspektywie historycznej, ale przecinające także postkolonialną/neokolonialną współczesność – od niektórych jej przejawów (imperializmu kulturalnego) pozwoliłem sobie rozpocząć niniejszy tekst.

 

Centrum, peryferie i Kapitał

W jednej z początkowych scen „Rebelianta” brytyjski oficer, kapitan William Gordon, przechadza się po targu w towarzystwie Angielki Emily. Spotykają handlarza kobietami, co wywołuje następującą rozmowę:

Emily: W Królestwie zniesiono niewolnictwo. Dlaczego Kompania pozwala na to tutaj?

Gordon: Kompania pozwala, bo potrzebuje niewolnictwa. Tamten człowiek jest z Kompanii.

Emily: Jak to?

Gordon: Kompania skupuje te dziewczyny do domów rozrywki. Dla białych żołnierzy. Żeby zapobiegać chorobom w armii – jakoby.

Inna ważna wymiana replik następuje w sekwencji przyjęcia w gronie przedstawicieli Kompanii Wschodnioindyjskiej, krzyżującej wiele poziomów strukturalnych napięć strukturalnych świata przedstawionego.

Emily: Piękny widok. Całe hektary czerwonych maków. To do celów religijnych?

Gordon: Nie, to ziemia Kompanii.

Emily: Po co Kompania uprawia maki?

Gordon: Bo tylko z nich wyrabia się opium. Kompania Wschodnioindyjska zmusza indyjskich rolników do uprawy opium.

Emily: Opium?

Gordon: Tak. Kompania skupuje je po ustalonych przez samą siebie cenach i wysyła do Chin, żeby uzależnić cały naród.

Emily: Dlaczego?

Gordon: Tylko to możemy sprzedawać Chińczykom w zamian za herbatę i srebra.

Inny Brytyjczyk: Lepiej darujmy paniom ten wykład.

Gordon: Cesarz chiński oponuje, nie chce kupować opium. A zatem Kompania postanawia wypowiedzieć mu wojnę. A na tej wojnie to  indyjscy Sipaje muszą walczyć i umierać. Koło się zamyka. Nazywamy to „wolnym rynkiem”.

Te dwie rozmowy znakomicie wyrażają perspektywę, w jakiej film ustawia opisywaną rzeczywistość historyczną i ewokowaną teraźniejszość. Emily naiwnie podąża za oficjalną ideologią brytyjskiego panowania i polityki Kompanii, zadaje krańcowo naiwne pytania, bo przyjmuje za dobrą monetę wszystkie oficjalne deklaracje i fikcje ideologiczne uzasadniające status quo. Kapitan Gordon, ze względu na swoje niskie klasowo i odmienne religijnie pochodzenie (w przeciwieństwie do protestanckiej większości swoich rodaków jest katolikiem), zajmuje ambiwalentną pozycję – w obrębie pola władzy (Kompanii) i jednocześnie na jego marginesie. Dzięki temu podchodzi do ideologii krytycznie i z dystansem. Jego (pozornie cyniczne, ale to tylko maska) riposty obnażają stosunki nierówności, niesprawiedliwości i strukturalnej – ekonomicznej, ale też militarnej i fizycznej – przemocy, na której opiera się błędne koło akumulacji kapitału.

„Wolny rynek”, centralny fetysz i najważniejsza fikcja systemu, legitymizuje się zestawem wolności osobistych i politycznych pozornie oczywistych w metropolii, ale za swój warunek ma przemoc i odebranie ich reszcie świata. Wolność osobistą w Londynie (dodajmy: nigdy nie wszystkich ludzi) umożliwia posługiwanie się niewolnictwem w koloniach, potrzebne choćby – jak tutaj – by kontrolować dyscyplinę i zdrowie seksualne personelu aparatu represji, umożliwiającego eksploatację bogactw Indii. Tak jak dzisiaj „wolny rynek” możliwy jest tylko dzięki finansowaniu zamachów stanu w Ameryce Łacińskiej i wojen domowych w Afryce czy Pakistanie, bombardowaniom Belgradu, skazaniu na śmierć miliona ludzi w Iraku, ufortyfikowaniu Twierdzy Europa, strzałom włoskich żołnierzy do afrykańskich uciekinierów przed głodem i murowi oddzielającemu Palestynę od reszty świata. Gordon wie to, co my dzisiaj wiemy choćby z drobiazgowych analiz takich historyków kapitalizmu, jak Fernand Braudel, Immanuel Wallerstein czy Mike Davis. Coś takiego jak „wolny rynek” nigdy nie istniało inaczej jak w formie fikcji i bezwzględnej przemocy. Przybywało na bagnetach, kulach armatnich, aktach prawnych wywłaszczających społeczności lokalne z właśności wspólnej, głowicach rakiet i szrapnelach. Jedna z drugoplanowych bohaterek filmu Mehty, zmuszona jest na „wolnym” rynku sprzedawać mleko ze swych piersi dziecku europejskiej kobiety, w wyniku czego nie ma go dość dla własnego synka. Jego głód musi tłumić smarując sutki opium. Usypia nim dziecko, czyniąc je być może uzależnionym na resztę życia. Opium produkują miejscowi chłopi. Z przymusu, żeby brytyjska machina akumulacji miała co wymieniać za bogactwa Chin. Zajmowany przez maki areał mogłyby zajmować uprawy żywności, której wystarczająca ilość i kompozycja zapewne pozwoliłyby organizmowi kobiety wytwarzać dość mleka, by karmić obydwoje niemowląt…

W epoce, gdy nawet studia postkolonialne, nawet z perspektywy wyeksploatowanych dawnych kolonii, „oddychają atmosferą ponownego uznania imperialnej dominacji, począwszy od lat siedemdziesiątych, ponownego globalnego narzucenia i umocnienia zarówno ‘logiki unilateralnego kapitału’ (w wymiarze gospodarczym), jak i aktywnie interwencjonistycznego ‘Nowego Ładu Światowego’ z siedzibą główną w Waszyngtonie (w wymiarze politycznym)”[14]; w epoce, gdy nawet indyjscy intelektualiści, jak Arjun Appadurai, sprowadzeni na manowce postmodernistycznego ahistoryzmu, udają że „analizują”[15] współczesne implozje tożsamości kulturowych zapadających się w odmęty integryzmów, czyniąc to w zupełnym oderwaniu od długofalowych procesów i realnych stosunków dominacji ekonomicznej – w takiej epoce film Ketana Mehty ustawia cały świat przedstawiony w perspektywie konfliktu wyznaczającego ukrywane i tak chętnie przemilczane Realne systemu, w którym żyjemy i który właśnie mniej więcej wtedy, kiedy toczy się akcja filmu, objął ostatecznie cały świat.

Realnym jest oczywiście Kapitał i konflikt pomiędzy jego dysponentami z jednej strony a eksploatowanymi ofiarami z drugiej. „Rebelianta” otwiera voice-over wprowadzajacy nas w kontekst historyczny: „Los jednej piątej ludzkości spoczywa w rękach Firmy, Kompanii Wschodnioindyjskiej, najbardziej dochodowego przedsiębiorstwa w historii”. Kiedy indyjscy bohaterowie mówią tu o swoich opresorach, rzadko używają słowa ‘Anglicy’ czy ‘Brytyjczycy’, zamiast niego stosują ‘Kompania/Firma’. Firma jest w filmie figurą Kapitału, trudnej do uchwycenia instancji sprawującej realną władzę w systemie. Scena rozmowy między Sipajem Mangalem Pandeyem a kapitanem Gordonem, w której Anglik próbuje wytłumaczyć swojemu indyjskiemu przyjacielowi, co to właściwie jest Kompania, po co ona istnieje i co nią kieruje, ukazuje jednocześnie kilka problemów. Nieuchwytność Kapitału jako bytu, który wyraża się w niekończącym się pędzie pogoni za zyskiem, Kapitału, którego „nikt nigdy nie widział, ani go nie spotkał” (Frederic Jameson), ale nie czyni go to ani na chwilę siłą ani odrobinę mniej realną. Widzimy jednocześnie, że logika Kapitału jawi się jako zupełnie obca indyjskim społeczeństwom i to właśnie, a nie rzekome zacofanie gospodarcze, jak woli z gruntu fałszywa imperialistyczna interpretacja historii[16], wydaje je tak bezbronnymi na jego pastwę. Ekonomiczna organizacja społeczeństw Indii jako „gospodarki-świata” (Immanuel Wallerstein) zorganizowana była w tzw. trybutarny system produkcji. Polega on na tym, że nadwyżki produkcji i wartości są konsumowane na manifestowanie władzy, a gospodarka podporządkowana jest politycznej funkcji reprodukcji społeczeństwa[17].

W wydajnym trybutarnym systemie produkcji, takim jak Indie do momentu podboju brytyjskiego[18], klasy dominujące utrzymywały swoją pozycję dzięki kontraktowi społecznemu polegającemu na wypełnianiu obowiązku opieki nad klasami ubogimi w sytuacjach kryzysów społecznych i przyrodniczych, które mogłyby np. grozić głodem (miały obowiązek magazynować żywność w okresach dobrych zbiorów i rozdawać ją okresach suszy i powodzi, inwestować w infrastrukturę zapobiegającą skutkom katastrof przyrody, a spekulację cenami żywności w okresach klęsk żywiołowych karały obcinaniem części ciała spekulantów). Dzięki wypełnianiu przez klasy dominujące tych obowiązków, przed przybyciem do Indii Kompanii Wschodnioindyjskiej klęski głodu występowały w Indiach średnio jedynie raz na 120 lat, a przez dwa ostatnie poprzedzające je stulecia nie wystąpiła w Indiach w ogóle. Zanim więc Indie padły ofiarą brytyjskiej kolonizacji, większość mieszkańców subkontynentu nigdy nie doświadczyła ani nie była nawet pośrednio świadkiem klęski głodu. Dwieście lat brytyjskiego panowania, grabieży i wywożenia indyjskiej produkcji rolnej, by spekulować nią na kierowanym pogonią za zyskiem „wolnym rynku” ze światową stolicą w Londynie, oraz wprowadzonego decyzją Londynu tzw. standardu złota (które to posunięcie doprowadziło do depresjacji siły nabywczej rolników w koloniach i na peryferiach kapitalistycznego systemu-świata) spowodowało klęski głodu średnio co trzy-cztery lata. Dlatego świadomą politykę grabieży i morzenia subkontynentu głodem amerykański historyk Mike Davis nazwał jednym z „późnowiktoriańskich holocaustów”[19]. Impozycja „wolnego rynku”, którego elementarny fałsz wyszydzał William Gordon, wyssała bogactwa Indii[20] i wepchnęła subkontynent w struktury ekonomicznego nie-rozwoju (czy też rozwoju nieprawidowego, niekorzystnego dla nich), skazujące go na biedę trwającą do dzisiaj.

Zwróćmy jeszcze uwagę, że zaraz po scenie rozmowy, w której Gordon próbował wyjaśnić Mangalowi „enigmę Kapitału” (David Harvey), Brytyjczyk dostrzega w okolicy rytuał sati – wdowa po starcu prowadzona jest na stos z jego zwłokami, na którym ma zostać spalona. Zderzenie tych dwóch sytuacji w jednej sekwencji nie jest ani przypadkowe, ani bez znaczenia, chodzi w nim bowiem o zamarkowanie strukturalnego i przyczynowo-skutkowego związku między tematami tych dwu scen. Narracja o zacofaniu obyczajowym i kulturalnym społeczeństw peryferii (podnosząca np. wątki opresji kobiet w tych kulturach) jest jednym z ulubionych ideologicznych instrumentów ekspansji kapitalistycznej, wspiera bowiem jedną z głównych narracji uzasadniających podboje kolonialne: narrację o niesieniu „postępu” i walce z „barbarzyństwem”. Od Katherine Mayo i jej książki Mother India[21] po haniebne wyskoki Oriany Fallaci, opowieść o cierpieniu kobiet w Trzecim Świecie uzasadniała rasistowską pogardę oraz tezę o potrzebie dominacji, podboju i złamania oporu poniżanych społeczeństw. Zapominając o drugiej stronie medalu (notabene tej samej, o której zapomina np. Appadurai): że to właśnie eskploatacja kolonialna (i neokolonialna) oraz agresja imperialna tworzą i podtrzymują warunki wpychające w obyczajowe zacofanie i utrzymujące w nim[22], co właśnie najlepiej ilustruje przykład sati. Przed podbojem brytyjskim był to wyjątkowo rzadki obyczaj, praktykowany jedynie w niektórych kastach arystokratycznych. Zakazany przez władze kolonialne jako przejaw wschodniego barbarzyństwa, zaczął się masowo rozprzestrzeniać w coraz to nowych grupach społecznych – jego praktykowanie stało się mechanizmem kulturowej samoobrony, indyjskie społeczeństwa zaczęły z obroną sati utożsamiać obronę własnej kultury – a nawet egzystencji – przed pretensjami najeźdźców. I tak właśnie rysują to kadry Rebelianta.[23] „Zacofanie” obyczajowe, które propaganda impreriów nowoczesnych prezentuje jako uzasadnienie podboju i kolonizacji, w istocie jest ich skutkiem.

 

Progi upolitycznienia i stawki uniwersalizmu

Upolitycznienie Mangala Pandeya i ogółu Sipajów jako bohatera zbiorowego odbywa się w sekwencji kilku progów. Najpierw mamy plotkę, że naboje, do których używania Kompania zmusza Sipajów, a które przed załadowaniem trzeba przegryźć, nasączone są tłuszczem krowim i świńskim – pierwszy łamie więc czystość rytualną hindusów, ponieważ pochodzi od zwięrzęcia dla nich świętego, a drugi muzułmanów, gdyż świnia jest dla nich stworzeniem nieczystym. Następnie, gdy Mangal, w geście zaufania do Williama Gordona – zapewniającego go, że to wszystko nieprawda – przegryzł nabój, okazuje się, że plotka była prawdziwa. Mangal staje wtedy przed przerażającą z tradycjonalistycznego punktu widzenia perspektywą całkowitego wykluczenia na resztę życia, zostania niedotykalnym. Nikt go już nie dotknie, nie zje z nim, ani nie spali jego ciała po jego śmierci. Wtedy następuje kolejny krok upolitycznienia zbiorowości Sipajów: jego towarzysze służby odrzucają reakcyjną strategię wykluczenia na rzecz strategii najgłębszego uniwersalizmu – dotykają jego ramienia i mówią: „Wszyscy jesteśmy niedotykalni”. Jak wiemy choćby od Slavoja Žižka, wartości uniwersalne wcielone są w człowieka na najsłabszej pozycji, na najgłębszym marginesie i wymagają bezwarunkowej solidarności z nim i rewindykacji jego praw.

Kolejnym niezbędnym progiem upolitycznienia stanie się konieczność opuszczenia świątyni w genialnej sekwencji spomiędzy kadrów której słuchać szept Karola Marksa: „religia to opium dla ludu”. Ostre spojrzenia spiskowców planujących rewoltę kontrastują z tępym, nieprzytomnym i nieobecnym wzrokiem pogrążonych w ogłupiającym rytuale, otumanionych narkotykami, pozostałych zebranych w świątyni, śpiewających pieśń wyrażającą główną ideologiczną funkcję religii jako przeszkody na drodze do (mówiąc klasykiem) „emancypacji ludzkiej”[24] – pokorną i głęboką zgodę na status quo, jak okrutny i niesprawiedliwy by nie był. Wyjście ze świątyni oznacza odrzucenie religii (a wraz z nią wszelkiej idelogii podtrzymującej status quo, którą religia reprezentuje na zasadzie pars pro toto). Odtąd nie ma już muzułmanów i hindusów, ofiary stają w uniwersalnej jedności przeciwko wyzyskującemu je Kapitałowi – z napisów końcowych dowiadujemy się, że dołączy do nich także kapitan Gordon. Odkąd jako Realne świata społecznego wkracza Kapitał, wszystkie tożsamości stają się podporząkowaną mu instrumentalnie  fikcją. Tylko jeden wymiar tożsamości nie jest wówczas fikcją: albo jest się dysponentem bądź funkcjonariuszem Kapitału, albo wyzyskiwanym. Kapitan Gordon, wyśmiewany za plecami przez kolegów oficerów syn biednych katolików, przejdzie więc na słuszną stronę powstańców.

Mówiąc „wszyscy jesteśmy niedotykalni”, Sipajowie robią to samo, co zrewoltowani niewolnicy ustanawiający republikę Haiti. Rewolucja Haitańska, najpiękniejsza, najbardziej spójna aksjologicznie, ale też najbardziej zapomniana z wielkich rewolucji nowoczesnych[25], na kartach swojej konstytucji zapisała, że wszyscy są Czarni. Niewolnicy plantacji cukrowych na Haiti potraktowali słowa liberté, égalité, fraternité tak poważnie, jak nigdy nie uczyniła tego słów tych ojczyzna. W ten sam sposób filmowi Sipajowie traktują demokratyczne deklaracje ciemiężących ich Brytyjczyków: wytoczą przeciwko nim jej własne ideały. „W Anglii królowa jest na monetach, ale rządzi lud!”. W Anglii lud nie rządził prawie albo zgoła nigdy, ale Anglia nie może tego przyznać otwarcie: fikcja „demokracji” stanowi jeden z elementów legitymizacji władzy angielskiej (i każdej innej euroatlantyckiej) burżuazji. Dla filmowych Sipajów postulat władzy ludu wymierzony jest w dwu kierunkach: przeciwko Kapitałowi (władzy Kompanii), ale także – uprzedzająco – przeciwko pragnącym odrestaurować status quo ante indyjskich książąt i królów. Sipajowie dają im do zrozumienia, że bunt nie ma na celu powrotu do starego świata dającego przywileje radżom i obsługującemu ich personelowi, a stworzenie nowego, który będzie lepszy od wszystkiego, co było wcześniej.

Skoro była już mowa o wartościach uniwersalistycznych (a więc rewindykujących niezbywalne prawa wszystkich ludzi), za którymi poprzez historię Mangala i jego towarzyszy, opowiada się film, do nich również wydaje się odwoływać sekwencja święta Holi. Wielu autorów krytycznych, z Immanuelem Wallersteinem na czele[26], podkreślało ideologiczny charakter zachodnich pretensji do uniwersalizmu jego własnych liberalnych wartości. Pretensje te przez stulecia były instrumentem zachodniego imperializmu, uzasadniania podboju i eksploatacji niezachodnich społeczeństw. Odpowiedzią, jaką proponuje Rebeliant, jest szukanie potencjału uniwersalizmu w samych kulturach podporządkowanych. Sekwencja Holi pokazuje potencjał uniwersalizmu tkwiący w indyjskiej afirmacji mnogiej różnorodności, której ekspresją jest wzajemne obrzucanie się wszystkich uczestników festiwalu bogactwem kolorowych proszków przy jednoczesnym mieszaniu się wszystkich ludzi w tłumie. O ile pluralizm tożsamości kulturowych był/jest w Indiach wehikułem utrzymywania status quo, bo przez reprodukcję spetryfikowanego podziału pracy zarządza różnicami, które reprodukują także społeczną hierarchię wraz ze stosunkami dominacji i władzy, o tyle nastawienie na mnogość doprowadzone do krańcowej postaci może mimo to unieważnić wszystkie różnice i uczynić wszystkich w tej złożonej różnorodności równymi. To właśnie dokonuje się w obrazach festiwalu, w którym od nadmiaru kolorów wszyscy – pokryci każdy unikalną kombinacją przypadkowych plam barwnych – zaczynają w pewnym sensie wyglądać tak samo. Każdy napotkany człowiek został w ten wir wchłonięty – prostytutki, hidźra, wdowa, która nie chciała umrzeć na stosie, napotkani Anglicy, itd.

 

Wczoraj i dziś

Można powiedzieć, że „Rebeliant” fałszuje rzeczywistość historyczną: opowiada zmitologizowaną wersję wybuchu powstania Sipajów i czyni to na dodatek w sposób ujmujący powstanie w kategoriach znacznie bardziej dojrzałych politycznie, niż ono samo było w stanie się ujmować, uczepione w istocie retoryki wojny o religię. Można także – zatrzymując się na linearnym odbiorze filmu – uznać, że dość naiwnie wieńczy on indyjską historię momentem odzyskania niepodległości przez ruch, którego symbolem był Mahatma Gandhi. Jakby problemy wytworzonej przez epokę kolonialną struktury kapitalizmu zależnego przeminęły wraz z odejściem brytyjskich żołnierzy (tak odczytany, film popadłby na koniec w odpolityczniający komfort afirmacji wyzwolenia, które się jednak rzekomo dokonało – czyli już o nie walczyć nie trzeba, już jest dobrze). I tu docieramy do finalnego „owszem, ale…”.

Owszem, ale film dąży do przerzucenia mostu poznawczego pomiędzy przeanalizowaną materialistycznie przeszłością a teraźniejszością społeczeństwa peryferii kapitalizmu, która to teraźniejszość z tej przeszłości się narodziła i trwa wciąż w tej samej strukturze. Wątek tłuszczu krowiego i świńskiego ewokuje dość bezpośrednio kontekst współczesny – skandal, jaki wybuchł, gdy Indie obiegła wiadomość (plotka?), że w restauracjach McDonald’s w tym kraju stosowano tłuszcz i mięso z krów, bez poszanowania dla panującego w nim kulturowego zakazu zabijania i jedzenia tych zwierząt. Działo(by) się to z tego samego powodu, dla którego Kompania nie używała tuszczu z kruków – tak było taniej. Uruchamiony więc tym samym zostaje poziom interpretacji odsyłający do współczesności. Wciąż żyjemy w tym samym systemie, w którym władzę sprawuje Kapitał, tyle, że dzisiaj jego machina nie nosi nazwy Kompania Wschodnioindyjska tylko CocaCola, McDonald’s, Halliburton, Monsanto… I tak jak obalenie władzy Kompanii Wschodnioindyjskiej nie przyniosło wolności, a tylko kolejny etap walki o nią (Company Raj przeszedł w British Raj), tak wyzwoleniem wciąż nie było (dla żadnego ze społeczeństw postkolonialnych) odzyskanie formalnej niepodległości. Walka o wyzwolenie (o „skok ludzkości z królestwa konieczności do królestwa wolności”) wciąż pozostaje naszym zadaniem i obowiązkiem – mówi tak naprawdę film Ketana Mehty. Kapitał wciąż – nieprzerwanie – sprawuje totalitarną władzę nad życiem nas wszystkich.

Przypisy:

[1] Karol Marks, Powstanie indyjskie, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, t. 12, Warszawa: Książka i Wiedza 1967. Cyt. za przedrukiem w: „Le Monde diplomatique – edycja polska”, nr 8 (18) sierpień 2007, s. 15.

[2] Louis Althusser, O dialektyce matrialistycznej, [w:] tegoż, W imię Marksa, przeł. Michał Herer, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2009, s. 224.

[3] Cyt. za: Edward W. Said, Orientalizm, przeł. Monika Wyrwas-Wiśniewska, Poznań 2005, s. 27.

[4] E. Said, dz. cyt.

[5] Zob. Np. Rethinking Third Cinema, red. Anthony R. Guneratne, Wimal Dissanayake, New York – London: Routledge 2003; Robert Stam, Film Theory: An Introduction, Malden: Blackwell Publishers 2000; Questions of Third Cinema, red. Jim Pines, Paul Willemen, London BFI Publishing 1989;

[6] Zgadzam się ze stanowiskiem Vijaya Mishry, że Bombay Cinema to odrębny gatunek filmowy. Vijay Mishra, Bollywood Cinema: Temples of Desire, New York/London 2002.

[7] Immanuel Wallerstein, The Modern World-System, vol. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century, New York/London, 1974. Tegoż, The Modern World-System, vol. II: Mercantilism and the Consolidation of the European World-Economy, 1600-1750, New York 1980. Tegoż, The Modern World-System, vol. III: The Second Great Expansion of the Capitalist World-Economy, 1730-1840’s, San Diego 1989. Mike Davis, Late Victorian Holocausts. El Niño Famines and the Making of the Third World, London-New York: Verso 2001.

[8] Louis Althusser, dz. cyt., s. 191-226.

[9] Cytowany tekst Marksa Powstanie indyjskie został napisany 4 września 1857 r. dla amerykańskiego dziennika „New York Daily Tribune” (nr 5119, 16 września 1857).

[10] William Dalrymple, The Last Mughal. The Fall of a Dynasty, Delhi, 1857, London: Bloomsbury 2006. Tegoż, Historia powstania Sipajów czyli model wojny imperialnej, “Le Monde diplomatique – edycja polska” nr 8(18)/2007, s. 14-15.

[11] Raport badającej te wydarzenia przez kilkanaście lat komisji śledczej pod przewodnictwem sędziego Manmohana Singha Liberhana dostępny jest w całości (ponad tysiąc stron) w Internecie, m.in. w portalu „India Times”, pod adresem: http://docs.indiatimes.com/liberhan/liberhan.pdf

[12] Problematykę tę we wpółczesnym kinie bollywoodzkim starałem się zarysować w eseju: Bollywood i muzułmanie, „Le Monde diplomatique – edycja polska”, nr 2(48)/2010. Nieco dłuższa wersja tekstu dostępna jest online pod adresem: http://lewica.pl/index.php?id=21075.

[13] Zob. W. Dalrymple, The Last Mughal…

[14] Neil Lazarus, Studia postkolonialne po inwazji na Irak, przeł. Barbara Sochacka, „Recykling Idei” nr 10, wiosna/lato 2008, s. 42. Pierwodruk: „New Formations”, nr 59, Autumn 2006, s. 10-22.

[15] Np. Arjun Appadurai, Nowoczesność bez granic, przeł. Zbigniew Pucek, Universitas, Kraków 2005.

[16] Do końca XVIII Indie, pojmowane jako gospodarka-świat w rozumieniu Braudela i Wallersteina, były drugą po Chinach potęgą ekonomiczną wytwarzającą około 25% światowej produkcji, daleko wyprzedzając Europę – zacofaną wtedy gospodarczo, jednak inwestującą w rozwój militarny, umożliwiający kolejne etapy globalnej ekspansji i grabieży. Zob. zwł. M. Davis, dz. cyt.; J. Goody, Kapitalizm i nowoczesność. Islam, Chiny, Indie a narodziny Zachodu, przeł. Mariusz Turowski, Warszawa 2006; M. Turowski, Wielkie rozwidlenie? Jak powstał Trzeci Świat, „Lewą Nogą” nr 17, s. 303-331.

[17] W kapitalistycznym systemie produkcji – i tym się on różni od wszystkich przednowoczesnych systemów produkcji – jest odwrotnie: struktury i funkcje polityczne podporządkowane są ekonomicznemu imperatywowi akumulacji kapitału (nawet za cenę systematycznej zagłady części ludzkości, jak tego kapitalizm dowodzi od ludobójstw Indian amerykańskich w pierwszej historycznie fazie akumulacji kapitalistycznej sfinansowanej grabieżą złota zwożonego z Ameryki, po III Rzeszę, czy w końcu dzisiejszy Irak).

[18] Europejski feudalizm był niewydajnym i popadającym w ciągłe kryzysy (klęski głodu, epidemie) inwariantem trybutarnego systemu produkcji. To właśnie jego niewydajność i wewnętrzne sprzeczności popchnęły pragnącą je przekroczyć Europę na drogę akumulacji kapitalistycznej, która Zachodowi przyniosła dynamiczny rozwój, ale kosztem reszty ludzkości, dla której była (i w przeważającej większości jest) monstrualną katastrofą.

[19] M. Davis, dz. cyt.

[20] India is rich, powiada jednemu z przedstawicieli Kompanii jeden z bohaterów drugoplanowych

[21] Katherine Mayo, Mother India, London 1927.

[22] Z nowszych prac odnoszących się m. in. do tej problematyki, warto wskazać Jasbir K. Puar, Terrorist Assemblages. Homonationalism in Queer Times, Duke University Press, Durham and London, 2007.

[23] Podobnie jest zresztą z postacią Hiry (Rani Mukherji) i wątkiem domu publicznego, w którym ona pracuje. Brak szacunku, z jakim europejscy „goście” traktują kurtyzany, jest tu znakiem następującej pod kolonialnym obcasem stopniowej degradacji ich przedtem prestiżowej pozycji społecznej. Byłby to jeden z wielu wymiarów pogarszania się położenia kobiet w bezpośredniej konsekwencji podboju kolonialnego.

[24] Tekst pieśni wyraża bierne, odwodzące od działania oczekiwanie na wyroki Boga. Tekst polskiego przekładu za wydaniem DVD: „O Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / O, Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / Pełen czci do Ciebie lecę, jak do płomienia leci ufna ćma. / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb. / Pokaż mi drogę do Twego światła, niechaj mi oczu nie przesłania mgła. / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb. / O Mesjaszu, do nadziei, drogę pokaż nam. / O, Mesjaszu, do nadziei drogę pokaż nam. / Serce tak mnie boli, w nocy wciąż się budzę. / Ciągle rzucam się na łóżku, czuję w piersi burzę. / Co to dalej będzie? Co się teraz stanie? / Cały świat zatrzymał oddech, co to będzie dziś? / O mój Panie, o Mesjaszu. / Czemu stawiasz mi przeszkody, próby ognia zsyłasz mi? / Miłościwy Boże, wysłuchaj moich próśb.” Nie należy jednak zapominać, że istnieje też lewicowa, marksistowska wariacja na temat słowa ‘Mesjasz’. Imię jej Walter Benjamin, u którego Mesjaszem jest  – ni mniej, ni więcej – Rewolucja.

[25] Zob. Peter Hallward, Haitańska inspiracja, przeł. Mateusz Janik, “Recykling Idei” nr 10, wiosna/lato 2008, s. 10-15.

[26] I. Wallerstein, Europejski uniwersalizm. Retoryka władzy, przełożył Adam Ostolski, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2007.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się w tomie Bollywood – prawdy i mity pod redakcją Grażyny Stachówny i Katarzyny Magiery, w serii „Studia Filmoznawcze” Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego (2011).

 

Bombaj na mapie

Pomaluj mnie na żółto: Rang De Basanti

Polscy żurnaliści twierdzą, że indyjskie kino popularne jest eskapistyczne i konserwatywne. „Dowodu” na ów eskapizm dostarcza im zwykle ogromna ilość muzyki w filmach bollywoodzkich, a na konserwatyzm – to, że się w nich nie pokazuje seksu. Bardziej niż o indyjskich filmach, świadczy to jednak o poziomie intelektualnym polskich dziennikarzy. Lansowane przez naszych żurnalistów frazesy na temat tego kina mają charakter rasistowskich uprzedzeń i wyrastają z założenia: „jeśli tak za tym szaleją jacyś nieoświeceni blaskiem zachodniej cywilizacji Indusi, Azjaci, Murzyni czy inni Arabowie, to dopiero musi być szajs”.

„Rang De Basanti”, tegoroczny indyjski kandydat do Oscara w kategorii „najlepszy film zagraniczny”, pokazywany już na wielu festiwalach międzynarodowych, jest doskonałym przykładem zarówno na to, jak błędne są to wyobrażenia, jak i na to, jak elastyczna, rozciągliwa, dynamiczna i żywa jest formuła kina bombajskiego. Tytuł nawiązuje do zwrotu „main rang de basanti”, co w języku hindi dosłownie znaczy „pomaluj mnie na żółto”, a metaforycznie wyraża gotowość podmiotu do poświęcenia się w imię wartości wyższych. Barwa żółta, która jest kolorystyczną dominantą filmu, symbolizuje bowiem w kulturze indyjskiej ofiarę i poświęcenie[1]. Rzecz jest bowiem o ofierze.

Jako że jestem nawiedzonym bolly-maniakiem, który złapał bakcyla już dwa lata temu, od dawna słyszałem różne wieści o „Rang De Basanti”. Z reguły jednak mówiły one, że jest to film krytykujący postawę współczesnej indyjskiej młodzieży, której brakuje patriotyzmu i, pochłonięta czczym imprezowaniem, nie potrafi się ona poświęcić dla kraju, jak to robiły wcześniejsze pokolenia. Brzmiało to, jakby zanosiło się na film nacjonalistyczny. Ku mojemu bardzo przyjemnemu zaskoczeniu ten znakomicie skonstruowany i opowiedziany film (efektowne klamry, antycypacje i paralele) okazał się zupełnie inny.

Sue (Alice Patten) jest młodą angielską dziennikarką i filmowcem. Jej dziadek w latach 20. XX wieku był oficerem brytyjskim w Indiach, w których zetknął się z ruchem rewolucyjnym pragnącym wyzwolić subkontynent z kolonialnej zależności od kapitalistycznego imperializmu Londynu. Zostawił jej z tego okresu pamiętniki, w których dał wyraz swojego podziwu dla moralnej siły ludzi, z którymi z urzędu miał obowiązek walczyć. Zafascynowana tymi postaciami Sue przyjeżdża do Indii, by zrobić o ludziach ze wspomnień dziadka film. W New Delhi przebywa w towarzystwie młodych ludzi, studentów uniwersytetu, z których jeden ładniejszy od drugiego. Jest wśród nich Pendżabczyk Daljeet, zwany DJ, którego gra wielki Aamir Khan, a w którym Sue z wzajemnością się zakocha. Jest muzułmanin Aslam (Kunal Kapoor). Jest syn biznesmena Karan (Siddarth Narayan). Jest także Sonia (Soha Ali Khan Pataudi), która wkrótce zaręczy się z pilotem wojskowym Ajayem (Madhavan). I Sukhi (Sharman Joshi), który nie ma szczęścia u dziewczyn. Szok dla Sue stanowi fakt, że ci młodzi ludzie (może oprócz Sonii) w ogóle nie traktują poważnie historii, którą ją przywiodła tutaj z drugiego końca świata. Wszystko to zbywają żartami, cynizmem i sarkazmem, choć widać, że dobre z nich chłopaki. Są dokładnie w wieku, w którym kilkadziesiąt lat wcześniej bohaterowie opowieści z zeszytów angielskiego oficera oddali życie, by wypędzić Imperium Brytyjskie z Indii. Angielka namawia ich do tego, by to oni zagrali rewolucjonistów w jej filmie.

Indyjskie klasy dominujące usiłują nierzadko rozgrywać napięcia społeczne przy pomocy rozmaitych obskuranckich integrystycznych atawizmów, z których największemu na imię Hindutva. Skłoniły one Geralda Jamesa Larsona do napisania słynnej książki o cierpieniach współczesnych Indii spowodowanych religią[2]. Struktura indyjskiej kultury, najbardziej pluralistycznej i najbardziej otwartej, jaka kiedykolwiek istniała, stawia jednak tym dążeniom i nurtom dość silny opór. Jak na kraj będący na 112 pozycji pod względem poziomu życia, nękany licznymi problemami typowymi dla trzecioświatowego kapitalizmu zależnego, wszelkie fundamentalizmy mają tam zdumiewająco wąski charakter, np. w porównaniu ze światem muzułmańskim, co podkreślają wszyscy zajmujący się przedmiotem (choć oczywiście ze względu na demograficzne rozmiary Indii, w liczbach bezwzględnych nie są to ilości małe)[3].

„Rang De Basanti” w pewnym sensie odbija to napięcie między próbami kierowania problemów społecznych na drogę nacjonalistycznej i integrystycznej instrumentalizacji, a oporem indyjskiej kultury przed tym procesem. W takim mianowicie sensie, że choć słowo „patriotyzm” pada tutaj ładnych parę razy, a pilot Ajay chowany jest z flagą państwową i wojskowymi fanfarami, film cały czas uparcie odwraca wszystko w inną stronę, pacyfikuje nacjonalistyczną interpretację rzeczywistości. Pokazuje, że integryzm jest artykulacją rzeczywistych problemów, tyle że zupełnie chybioną. Rewolucjoniści z czasów brytyjskiego Radżu czytają tu w celi Lenina, a nie jakichkolwiek nacjonalistów. Podnoszą rękę na Imperium według formuły „lud przeciwko imperializmowi”, a nie „naród przeciwko narodowi”, czyli tak jak właśnie postępował indyjski ruch wyzwoleńczy. Widoczny jest klasowy charakter antagonizmu: między masami ludowymi społeczeństw peryferii kapitalistycznego systemu-świata, do których należą od XIX wieku Indie[4], a klasami dominującymi społeczeństw centrum systemu z jednej strony i klasami dominującymi wewnątrz tych społeczeństw z drugiej. Dokładnie jak w analizach Małowista[5] i teorii Wallersteina[6]. „Rang De Basanti” przedstawia analizę napięć we współczesnym społeczeństwie indyjskim zdumiewająco odważną i przenikliwą. A jest to przecież film z najgłówniejszego mainstreamu indyjskiego kina popularnego, jak o tym świadczy choćby obsada, zrealizowany mimo wszystko w ramach formuły kina bombajskiego, stawiającego na specyficzną żywiołową widowiskowość górującą nad szczegółem psychologicznym czy realizmem rozumianym na sposób zachodni, z obowiązkową ogromną rolą muzyki i piosenek, swoją drogą znakomitych (autorem muzyki jest słynny A. R. Rahman).

Prawdziwym przedmiotem krytyki nie jest tutaj bynajmniej współczesna młodzież indyjska a skompradoryzowane klasy dominujące społeczeństwa indyjskiego. Brak zainteresowania młodzieży szerszymi problemami społecznymi, jej zainteresowanie przede wszystkim własnymi sprawami i imprezowaniem w dobrym towarzystwie, są tu pokazane jako postawy celowo wytworzone przez kompradorską burżuazję, w której żywotnym interesie leży społeczna i polityczna obojętność młodzieży. Obojętność ta stanowi bowiem gwarancję bezpieczeństwa dla burżuazji i klasy politycznej postępujących wbrew obiektywnemu dobru reszty społeczeństwa. W filmie reprezentuje to pojawiająca się co jakiś czas sieczka telewizyjna, nie proponująca wiele ponad to, w co się ubrać, co kupować i która dziewczyna ładniejsza. Ale nie tylko. Jeszcze bardziej dobitnie pokazuje to przykład ojca Karana, który zamieszany jest w machlojki z zakupem samolotów dla indyjskiej armii. Wychowuje on swojego syna w postawie egoizmu i obojętności społecznej, planując dla niego wyjazd na któryś z amerykańskich uniwersytetów; żeby się nie męczył bez potrzeby w tym biednym i skorumpowanym kraju. Za sytuację kraju odpowiadają jednak jego elity, do których ojciec Karana sam należy, a w korupcji ma osobiście spory udział, o czym jednak jakoś zapomina.

Jednym z bohaterów jest też Laxman (Atul Kulkarni), pochłonięty fundamentalistycznym szałem Hindutvy, pragnący bronić Indie przed wpływami kultury Zachodu z jednej strony, a z drugiej przed obecnością muzułmanów, którzy dla niego są Pakistańczykami, nawet jeśli nigdy w Pakistanie nie byli, i którym odmawia on prawa do „indyjskości”. Reżyser Rakesh Omprakash Mehra pokazuje, że impulsy integrystyczne rodzą się w samym społeczeństwie Indii, w niektórych jego kręgach, w odpowiedzi na rzeczywiste problemy, z jakimi się borykają, ale główną rolę w wytwarzaniu i manipulowaniu nimi odgrywają klasy dominujące. Reprezentuje je tu polityczna poczwara, która manipuluje Laxmanem i innymi tego rodzaju ludźmi, podpuszcza ich do integrystycznych rozruchów, a nawet za to płaci. A wrogość wobec muzułmanów powoduje defensywną wrogość i wyobcowanie samych muzułmanów, którzy, jak ojciec Aslama, bardzo boleśnie to odczuwają.

Jak każdy film bollywoodzki, „Rang De Basanti” posługuje się mocnymi środkami wyrazu. Sekwencja piosenki „Khalbali” składa się ze zmontowanych na przemian, zderzonych z sobą, ujęć rewolucjonistów z lat 20., katowanych w kolonialnym więzieniu, z ujęciami bawiących się i tańczących przy tej piosence młodych ludzi we współczesnych Indiach. Muzułmanin Aslam, tańcząc i śmiejąc się, pisze wtedy sprayem na murze hasło „Inquilab Zindabad!” („Niech żyje rewolucja!”), za które jego rówieśnicy w czasach brytyjskiego Radżu płacili bardzo wysoką cenę. To, że Karam, Aslam, DJ, Sukhi i Sonia żyją w epoce, w której mogą to na murze napisać bezpiecznie i bezkarnie, wzmaga ich poczucie, że nie ma już wyższych spraw, którym byłoby trzeba w podobny sposób się poświęcić. Do czasu.

Praca nad rolami i nad filmem Sue stopniowo nie tyle może otwiera im oczy, co przygotowuje ich do otwarcia oczu w momencie, gdy ich przyjaciel a narzeczony Soni, Ajay, zginie w samolocie. W wyniku procesów korupcyjnych w Ministerstwie Obrony armia zakupiła wiele wadliwych maszyn. Ajay latał jedną z nich. By zatuszować sprawę i oddalić podejrzenia od siebie, minister próbuje nawet przedstawić Ajaya jako pilota nieodpowiedzialnego, który spowodował nieszczęście własną głupotą, co dolewa oliwy do ognia, gdyż Ajay nie tylko był pilotem nagradzanym, ale zginął w jakimś stopniu w wyniku tego, że za wszelką cenę chciał uniknąć upadku samolotu na osiedla mieszkalne, na co się zanosiło; uratował więc wiele ludzkich istnień. Manifestacja ludzi domagających się śledztwa, ujawnienia prawdy i pociągnięcia winnych (polityków) do odpowiedzialności spotyka się z brutalną odpowiedzią ze strony państwowego aparatu represji. To oznacza przebudzenie bohaterów, nawet integrysty Laxmana, który widzi, że wojsko zostało wysłane na manifestantów przez polityka, któremu ufał.

Samir Amin pisze, że indyjski ruch wyzwoleńczy wyszedł ze słusznego założenia, że wyzwolenie z kleszczy imperializmu musi się odbyć poprzez wyzwolenie narodowe z zależności od Wielkiej Brytanii. Problem polega jednak, jego zdaniem, na tym, że na tym poprzestano, zachowując strukturę społeczną peryferyjnego kapitalizmu zainstalowaną w Indiach przez brytyjski Radż[7]. Klasy dominujące uległy kompradoryzacji czyli stały się pośrednikami między centrami kapitału a terytorium, na którym mają pozycję dominującą i w pośrednictwie tym reprezentują interesy światowego kapitału wbrew interesowi własnych społeczeństw. Albo inaczej: czerpią na swoim terytorium korzyści z niekorzystnego położenia reszty swojego społeczeństwa w obrębie światowego systemu kapitalistycznego, przez co w ich żywotnym interesie leży utrwalanie tego niekorzystnego położenia całości. W filmie Mehry jest kilka bardzo mocnych scen, w których przedstawiciele kompradorskiej burżuazji i klasy politycznej oraz ich aparat represji ukazani są jako bezpośredni następcy kolonizatorów. Są oni zdefiniowani jako wrogowie reszty indyjskiego społeczeństwa. We śnie jednego z bohaterów wydający rozkaz strzelania do cywilów angielski oficer przeistacza się nagle we współczesnego ministra obrony, który wykrzykuje wciąż ten sam rozkaz, co wcześniej brytyjski wojskowy.

Grupa zrozpaczonych i rozwścieczonych studentów bierze w końcu sprawę w swoje ręce. Zabijają ministra a Karan morduje też zamieszanego w szwindle z handlem samolotami ojca. Jest to jeden z najtrwalszych i najmocniejszych toposów indyjskiej kultury: odebranie życia ukochanej osoby przez podmiot posiadający po temu swego rodzaju symboliczne uprawomocnienie[8]. Topos ten powraca często w indyjskim kinie (np. w tamtejszym filmie wszech czasów, „Mother India” Mehbooba Khana z 1957 roku, z legendarną Nargis w roli głównej, matka zabija syna). Motywowane egoizmem, partykularyzmem i chciwością zbrodnie w białych rękawiczkach popełniane przez ojca dają Karanowi prawo a nawet swego rodzaju obowiązek ukarania go przez odebranie mu życia. Karan w ten sposób odcina się też symbolicznie od ideologii samolubnego ekskluzywizmu, w której usiłował go wychować ojciec.

Aparat represji klas panujących w postaci oddziałów antyterrorystycznych uderza na tych kilku bezbronnych chłopców z absurdalnie ogromną siłą nastawioną od początku na ich bezwzględną eliminację, nawet jeśli się poddadzą i staną z rękami podniesionymi do góry. Można powiedzieć, że twórcy komentują tutaj użytek, jaki z antyterrorystycznej retoryki robią aparaty państwa na całym świecie, to znaczy wykorzystują ją do poszerzania tylnymi drzwiami zakresu swojej coraz bardziej niedemokratycznej i antydemokratycznej władzy.

Larson za podstawowy wyznacznik ciągłości indyjskiej kultury uznaje paradokslanie jej nieciągłość („discontinuity as continuity”)[9], co oznacza, że pozostaje ona sobą przez permanentną zmianę i zdolność pomieszczenia w obrębie samej siebie nieskończonej ilości składników, które bezustannie wchłania. Amartya Sen na dowód tego, jak bardzo pluralistyczna jest indyjska kultura, podaje czasem taki przykład, że z jednej strony jest to kultura, która wydała największą na świecie literaturę religijną (sama tylko „Mahabharata” jest siedem razy dłuższa niż „Iliada” i „Odyseja” razem wzięte), ma również jedną z największych i najstarszych ateistycznych i materialistycznych tradycji intelektualnych[10] (np. tzw. lokajata). To może trochę wyjaśnia, jak w formule kina bombajskiego, niezbyt realistycznej z natury, bo wyrastającej z takiej właśnie tradycji indyjskich sztuk widowiskowych[11], można było mimo wszystko pomieścić te wszystkie społeczne obserwacje. Intelektualny rozmach „Rang De Basanti” jest bowiem zdumiewający. W Indiach ten marksistowski w gruncie rzeczy film powstał w samym centrum popularnego show-biznesu. W Polsce nawet najbardziej snobujący się na ambitnych filmowcy nie mają odwagi choćby spojrzeć w takim kierunku, a co dopiero w nim pójść.

Przypisy:

[1] http://www.imdb.com/title/tt0405508/trivia

[2] Gerald James Larson, India’s Agony over Religion, Albany 1995.

[3] Zob. np. Samir Amin, India, a Great Power?, “Monthly Review” February 2005.

[4] Zob. Mike Davis, Late Victorian Holocausts. El Niño Famines and the Making of the Third World, London/New York 2001.

[5] Marian Małowist, Wschód a zachód Europy w XIII-XVI wieku. Konfrontacja struktur społeczno-gospodarczych, Warszawa 1973. Idem, Europa i jej ekspansja XIV-XVII w., 1993. Idem, Europa a Afryka Zachodnia w dobie wczesnej ekspansji kolonialnej, Warszawa 1969. I inne.

[6] Immanuel Wallerstein, The Modern World-System, vol. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century. New York/London, 1974. Idem, The Modern World-System, vol. II: Mercantilism and the Consolidation of the European World-Economy, 1600-1750. New York 1980. Idem, The Modern World-System, vol. III: The Second Great Expansion of the Capitalist World-Economy, 1730-1840’s. San Diego 1989. Idem, The Capitalist World-Economy. Cambridge 1979. I inne.

[7] S. Amin, op. cit. M. Davis, op. cit.

[8] Vijay Mishra, Bollywood Cinema. Temples of Desire, New York/London 2002, s. 86.

[9] G. J. Larson, op. cit., s. 44-141.

[10] Amartya Sen, Human Rights and Asian Values: What Lee Kuan Yew and Le Peng don’t  understand about Asia, “The New Republic”, July 14, 1997.

[11] Na temat estetyki indyjskich sztuk widowiskowych zob. Bharata Muni, The Nātyaśāstra. A Treatise on Hindu Dramaturgy and Histrionics, tłum. Manomohan Ghosh, Calcutta, 1961-67 (tekst fundamentalny indyjskiej estetyki, z II wieku p.n.e.). Maria Krzysztof Byrski, Concept of Ancient Indian Theatre, New Delhi 1974. Marzenna Jakubczak, Estetyka indyjska, [hasło w:] Powszechna Encyklopedia Filozofii, t. 3, Lublin, s. 232-239. Krzysztof Renik, Kathakali. Sztuka indyjskiego teatru, Warszawa 1994. Idem, Śladem Bharaty, Warszawa 2001. Farley Richmond, Teatr w Południowej Azji, [w:] Historia teatru, red. John Russell Brown, tłum. Hanna Baltyn-Karpińska, Warszawa 1999. Na temat estetyki indyjskiego kina w tym kontekście: V. Mishra, op. cit. Jarosław Pietrzak, Co Bollywood ma wspólnego z kiczem?, „Panoptikum” 2006 nr 5 (12);

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie w roku 2006 na nieistniejącej już stronie Ecriture.com.pl oraz Lewica.pl. Film trafił później do dystrybucji w Polsce pod tytułem Kolor Szafranu.