Anatomia upadku (Anatomie d’une chute / Anatomy of a Fall) w reżyserii Francuzki Justine Triet z zaskoczenia zdobyła zeszłoroczną (2023) Złotą Palmę Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Triet (rocznik 1978) zrobiła wcześniej trzy fabuły, niespecjalnie znane poza Francją, choć dwie z nich z gwiazdami w obsadzie (Virginie Efira, Adèle Axarchopoulos). W relacjach z Cannes’23 jej najnowszy film nie wydawał się królować – aż do ceremonii ogłoszenia laureatów. W minionych dniach na film spadł deszcz nominacji do amerykańskich Oscarów i francuskich Césarów.
Czytaj dalejLe Monde diplomatique
Oszołomienie, obezwładnienie
Euphoria Juliana Rosefeldta
Julian Rosefeldt, niemiecki artysta wizualny i filmowiec, urodzony w 1965 w Monachium, zachwycił publiczność tegorocznej, 76. edycji Holland Festival, okupującej wiele obiektów Amsterdamu przez cały czerwiec. Holland Festival to jeden z najstarszych w Europie festiwali poświęconych teatrowi i innym sztukom scenicznym, przedstawiający niderlandzkiej publiczności, co się dzieje na scenach świata. Euphoria to dzieło dość dla tej imprezy nietypowe: wieloekranowa instalacja filmowa, przewidziana na prawie dwie godziny oglądania – lub dłużej, jeśli ktoś tak woli, bo można ją potencjalnie oglądać w kółko.
Euphoria powstała na zamówienie nowojorskiej Park Avenue Armory w koprodukcji z Holland Festival właśnie, niemieckim Ruhrtriennale, gdzie miała światową premierę w zeszłym roku, oraz australijskim RISING Melbourne, przy współpracy z Sydney Festival i Weltkulturerbe Völklinger Hütte. No tak, to nie mogło być tanie.
Jest to pod każdym względem zapierająca dech w piersiach realizacja. Jeżeli ktoś wyobraża sobie wieloekranowe instalacje na podobieństwo tego, co one oznaczały dwie dekady temu – jakieś powiedzmy rozmyte obrazy wideo snujące się „anarracyjnie” po trzech czy czterech dużych monitorach zawieszonych na ścianach w galerii – to nie jest ta sytuacja. Tutaj mamy do czynienia z rozmachem większym nawet niż kilkuekranowe eksperymentalne projekty dokumentalne Hito Steyerl (np. ten poświęcony Park Avenue Armory właśnie: Drill z 2019).
Czytaj dalejSmutna księżniczka z perłami w zupie
Agnieszka Jakimiak pisze w „Dwutygodniku”, że „polityczny pazur Larraína ustąpił miejsca refleksji o nieszczęśliwej księżniczce, zamkniętej w pałacu z kości słoniowej”. A nawet, że chilijski reżyser „wydaje się zapominać: Diana Spencer pochodziła z arystokratycznej i arcybogatej rodziny, jej małżeństwo z Karolem było wynikiem ustawki wysoko postawionych babć. […] Dlatego jej filmowy monolog o tym, że lubi uciechy życia charakterystycznego dla middle class i woli jeść kurczaki z KFC zamiast polować na bażanty, których (w przeciwieństwie do kurczaków) żałuje, jest dość obraźliwy i odrobinę uzurpatorski”[1].
No więc na początek wyjaśnijmy może, że nie, Pablo Larraín wcale nie zapomina. Lady Di w jego najnowszym filmie Spencer pragnie się wymknąć do sąsiedniej posiadłości, widmowej mansion, w której się wychowała, wokół której rozciągają się połacie ziemi mniej rozlegle bez wątpienia niż te, na których postawiono Sandringham House, ale też na pewno nie jest to trawnik przed domem średnioklasowej rodziny. Nie chciałoby mi się nawet sprawdzać, czy Diana rzeczywiście wychowała się tuż obok i czy posiadłość jej rodziny uległa tak szybko aż takiemu zapuszczeniu – tak niewiele mnie jej życiorys interesuje. Mniemam, że to, jak i wymykanie się tam bohaterki przez płot po nocy, to motywy fikcyjne, do kompletu z duchem Anny Boleyn. Całkiem jak bohater Gaela Garcíi Bernala ścigający poetę Pabla Nerudę w eponimicznym filmie z 2016. I uważam, że mają one (takie motywy) pełne prawo być całkowitym zmyśleniem, natomiast z całą pewnością przypominają one widzowi, że Diana bynajmniej nie pochodziła „z ludu” – na pewno nie grają na tej wiedzy wymazanie.
Przepaść między Dianą a „ludem” czy „zwykłymi ludźmi” pokazuje już otwierająca film sekwencja jej zagubienia w szczerym polu. W przydrożnym lokalu fish & chips bohaterka nie jest w stanie nawiązać z obecnymi tam ludźmi elementarnej komunikacji w bardzo prostej sprawie: ustalenia, gdzie właściwie się znalazła. Diana jest dla nich tylko wizerunkiem służącym do utrzymania ich w politycznej pasywności, takiej samej jak ich milczenie na jej widok. Człowiek za tym wizerunkiem nie jest w stanie – z prostym życiowym problemem – przebić się do nich przez barierę zrobioną z samego tego wizerunku. Relacja dominacji więzi obydwie strony tej relacji, chciałoby się przywołać odpowiednich myślicieli.
Czytaj dalejHoryzonty pozornej równości. Przestrzeń w Nordic noir
Uderzającą cechą najlepszych seriali spod znaku Nordic noir – skandynawskich/nordyckich seriali kryminalnych, które podbiły globalny rynek telewizyjny od czasu legendarnego duńskiego Forbrydelsen, w Polsce z jakiegoś powodu wyświetlanego pod angielskim tytułem The Killing – jest sposób, w jaki funkcjonuje w nich przestrzeń. Coś w tym sposobie przenosi się z serialu na serial, wydaje się charakteryzować nie pojedyncze tytuły, nie dzieła poszczególnych twórców (jako ich autorska „sygnatura”), ani też produkcje poszczególnych nadawców telewizyjnych, a cały gatunek jako taki. Ujawnia się raz po raz w najciekawszych, najbardziej emblematycznych i najlepszych produkcjach telewizji szwedzkiej, duńskiej, fińskiej i norweskiej.
Nie ta sama Natura
Przestrzeń, pod postacią Natury, zawsze narzucała się skandynawskim narracjom – od islandzkich sag, przez powieści Selmy Lagerlöf, Knuta Hamsuna czy Vilhelma Moberga, po kino Victora Sjöströma, Bo Widerberga, Jana Troella czy Billego Augusta. Za wyjątkiem niedużej Danii krainy rozciągające się na północy Europy cechuje bowiem niska jak na warunki naszego kontynentu gęstość zaludnienia i dość rozległe terytoria (Norwegia jest tak długa jak Wschodnie Wybrzeże USA od Massachusetts po początek Florydy, i to nie licząc w ogóle wysp Svalbardu). Skandynawskie społeczeństwa nawet w okresie pełnej nowoczesności, dojrzałego kapitalizmu, stały w wyjątkowo jaskrawej i bezpośredniej konfrontacji z siłami natury, zmuszone stawiać czoła żywiołom srogiej zimy z jej długimi nocami, wyrywać płody opornej ziemi, owoce nieprzyjaznemu morzu, czy pokonywać ogromne odległości z jednej ludzkiej osady do drugiej, pomiędzy nimi przedzierając się przez rozległe obszary wciąż stawiającej człowiekowi opór, nieujarzmionej do końca przyrody.
Choć narracjom spod znaku Nordic noir poetycki rytm wybijają piękne północne panoramy i dalekie plany – horyzonty Kopenhagi, Malmö czy Helsinek, linie brzegu na Sundzie, Morzu Północnym czy na Bałtyku, ciemne smugi północnego, iglastego lasu – taka przestrzeń robi tam coś zupełnie innego niż u wymienionych klasyków i tylu innych. Ktoś w którymś odcinku w końcu ucieka przez las albo przedziera się przez śnieg po kolana, ale nie są to opowieści o pokonywaniu sił natury per se. Nawet jeśli linia narracyjna w końcu odbija do starego drewnianego domku daleko w lesie czy do małej wioski na odludziu, są to opowieści o środowisku i sprawach wielko- lub mało- ale zawsze miejskich, o społeczeństwach już „nadrozwiniętego” kapitalizmu, tyle że jego północnoeuropejskiego, brzegowego odgałęzienia. Dynamiką, która napędza dramaturgię, jest dynamika klasowych społeczeństw późnej nowoczesności, wraz z napięciami, jakie generuje. Napięciami, które eksplodują zbrodniami, których zagadkom swoje wysiłki poświęcają Sara Lund, Saga Norén, Sofia Karppi, czy Kari Sorjonen.
Można by oczywiście powiedzieć, że twórcy eksploatują wizerunek swoich krajów, albo bezrefleksyjnie kleją tymi obrazkami sceny i sekwencje rozrzucone w czasie i przestrzeni. Można by, ale byłby to błąd. Bo jednak nie ma w tym nic automatycznego czy odruchowego, nacisk kładziony na te obrazy, sposób w jaki „szyją” narracyjną całość, jest zbyt konsekwentny i – nie bójmy się tego słowa – poetycki. Obrazy mostu na Sundzie snującego się przez mgłę z Kopenhagi do Malmö czy ujętych z góry ośnieżonych dróg przecinających lasy Finlandii (Karppi) należą do wizualnie najpiękniejszych, jakie widzieliśmy w europejskiej telewizji ostatnich lat.
Heroiny i bohaterowie tych opowieści pokonują te przestrzenie nie po to, żeby wyrwać coś przyrodzie – mięso lub korzenie, które wykarmią ich rodziny, odrobinę osłoniętej przestrzeni, które uchroni je przed zimnem czy nocą. Robią to po to, żeby wyrwać kogoś lub siebie z relacji międzyludzkiej przemocy, lub dotrzeć do Prawdy o relacjach takiej przemocy – w nadziei, że Prawda przetnie tej przemocy pętlę. Obrazy szerokiej przestrzeni, łączące wszystko w hipnotyzującą całość, działają tu jak wizualna ewokacja mitu, którego dekonstrukcji i krytyki podejmują się opowiadane przez twórców seriali Nordic noir historie.
Linie poziome
Kiedy kamera odbija na odległość tych pięknych panoram, widzimy kompozycje, w których dominują linie i elementy poziome, horyzontalne. Jasne, pejzaże są zwykle horyzontalne („taki format”); jasne, Kopenhaga pewnie rzeczywiście jest tak „płaskim” miastem (nigdy tam nie byłem); jasne, większość regionu nordyckiego jest raczej niewysoka i… no właśnie, płaska, z wyjątkiem Norwegii i Islandii, które stanowią jego mniejszość – pod względem powierzchni, populacji i produkcji telewizyjnej. A jednak, nawet górzysta Norwegia w serialu Grenseland (tytuł międzynarodowy: Borderliner) ciągnie się po ekranowym horyzoncie dość spłaszczonymi liniami. Poza tym każdą naturalną cechę rzeczywistości można pokazać w obiektywie tak, żeby jej oczywiste cechy podkreślać, uwypuklać, lub je maskować, zaprzeczać im. Można by stosować ukośne kąty, unikać kompozycji z długimi poziomymi liniami w panoramach, albo też przecinać takie linie elementami pionowymi. A jednak – nic z tych rzeczy. Długie linie horyzontu, brzegu, pasy lasu i akwenów w oddali – przecinają ekran wszerz. Ujęcia z góry, pokazujące płaską, równą powierzchnię góry czy lasu tak, żeby płaszczyzna ekranu była mniej więcej równoległa do filmowanej powierzchni ziemi czy wody (Most na Sundzie, Karppi). Masywny budynek głównej centrali duńskiej policji (The Killing) – pokazywany tak, żeby podkreślić ciężką horyzontalność jego niewysokiej struktury, a nie na przykład dominowanie nad tą częścią miasta.
Oprócz tego wszystkiego ogromną rolę odgrywają przestrzenne motywy, „toposy”, które nawet gdyby były inaczej pokazywane (a przecież nie są), z natury rzeczy przywołują w ludzkiej wyobraźni poziomość, horyzontalność – jak most (na Sundzie), czy tunel (podmorski z Helsinek do Tallinna, inwestycja planowana w drugim sezonie Karppi).
Horyzontalna płaskość fizycznej, geograficznej przestrzeni, poetycka emfaza pięknych wizualnych refrenów, jakimi powraca ona na ekran – to wszystko ewokuje powszechne euroatlantyckie wyobrażenie o współczesnych skandynawskich społeczeństwach. Wyobrażenie tak powszechne, że podzielane przez skrajną prawicę, konserwatystów, neoliberałów, chadeków i socjaldemokratów, a na politycznych pogorzeliskach naszej części Europy nawet przez znaczną część lewicy na lewo od oficjalnej lewicy parlamentarnej. Różne są oceny i diagnozy stawiane na podstawie tego wyobrażenia. Na jednym krańcu spektrum buzują niestrudzenie tezy, że to dlatego Szwecja zaraz się zawali, albo nawet „już jej właściwie nie ma”. Na drugim, że skandynawskie społeczeństwa już osiągnęły harmonię i socjalizm (mniejsza o to, że trzy z pięciu są monarchiami), ustanawiając ostateczny horyzont społecznych, postępowych aspiracji naszej cywilizacji. Te niezwykle rozbieżne oceny opierają się na wspólnej podstawie – wyobrażonej równości ucieleśnionej jakoby przez nordyckie społeczeństwa, ich rzekomej klasowej „płaskości”, „horyzontalności”, na tym, że pokonały i przełamały kapitalizmu tendencję do zaostrzania i eskalacji społecznych nierówności.
To tego właśnie wyobrażenia, tego mitu dekonstrukcji podejmują się historie Nordic noir, nawet jeśli w pierwszej chwili wiele z nich wydaje się tę równość podkreślać, akcentując chociażby jej wymiar płciowy. Tak często główną bohaterką jest policjantka, detektywka, inspektorka – kobieta wykonująca pozornie czy też tradycyjnie męską pracę, odważna, silna i dobra w tym, co robi. Czasem nieodczuwająca potrzeby męskiego uznania, czasem nieposzukująca relacji romantycznej, za to często w partnerskich, egalitarnych relacjach z innymi mężczyznami lub mężczyzną, najczęściej w kontekście służbowym.
Nordycki kapitalizm
Śledztwa, które relacjonują seriale Nordic noir, mają jednak za zadanie wykazanie czegoś przeciwnego: Północna Europa jest tak samo klasowa, kapitalistyczna, jak wszystkie inne społeczeństwa euroatlantyckie. Nawet jeśli struktura nordyckich nierówności jest daleka od skandalu, jaki charakteryzuje społeczeństwa anglosaskie czy latynoamerykańskie, wciąż są one społeczeństwami opartymi na strukturalnych nierównościach i wyzysku. Kiedy kryzys finansowy roku 2008 rozłożył islandzki system bankowy, zwracano uwagę, że pomimo egalitarnych i demokratycznych tradycji kraju (Althing to najstarszy istniejący nieprzerwanie parlament w Europie, istnieje od X wieku) elity finansowe trzymające w garści islandzkie banki, to te same rodziny, które kontrolują bogactwo kraju od stuleci. Szwecja natomiast posłużyła badaczom za jeden z dowodów, że najbogatsze rodziny we współczesnej Europie to najczęściej te same rodziny, które były najbogatsze już w XIV wieku.
Zbrodnie, o których opowiadają seriale Nordic noir,ujawniają wciąż głębokie pokłady patriarchalnych stosunków (przemoc seksualna); są włączone w technologie władzy obejmujące swoimi mackami niemal cały globalny system kapitalistyczny (np. narzucona światu przez Waszyngton „wojna z narkotykami”); rezonują na różnych poziomach władzy klasowej i politycznej, okazują się angażować złożone interesy, czasem są przez kolizje tych interesów wywoływane lub przez pogoń za nimi akcelerowane. W Karppi te interesy to pokazany krytycznie inny aspekt nordyckiego mitu: rzekoma „zieloność” tych gospodarek, pokazana raczej jako bezwzględna biznesowa rywalizacja w wyścigu technologicznym motywowana nie troską o wspólne przetrwanie nas wszystkich w warunkach ograniczoności ekosystemów (nordyckie społeczeństwa są w światowej czołówce konsumpcji energii per capita), a akumulacją kapitału, wyścigiem o zyski. Oraz jako rywalizacja o prestiż polityczny i inwestycje transnarodowe.
Skandynawia w Nordic noir to nie żaden socjalistyczny raj, a raczej społeczeństwa, którym udało się awansować w międzynarodowym podziale pracy, usadowić się wysoko w hierarchii rozwoju technologicznego, w łańcuchach przechwytywania wartości w handlu międzynarodowym (stąd tak ogromne znaczenie portów, statków i innych środków transportu międzynarodowego w fabułach). Nie są bezklasowymi społeczeństwami, które wyrugowały ze swojego życia nadmiar klasowej i ekonomicznej przemocy, a raczej małymi społeczeństwami, które dokonały daleko posuniętej „burżuazyfikacji” siebie jako całości (wielki temat Ibsena) i zepchnęły ten eksces na własny, ukrywany na co dzień margines, a przede wszystkim poza granice własnych terytoriów, daleko z pola widzenia. Znamienne, że relacja swego równości, którą obserwujemy między bohaterami pochodzącymi z sąsiadujących krajów skandynawskich (np. Danii i Szwecji w The Killing i Moście na Sundzie) nie znajduje swojego odpowiednika tam, gdzie Finowie spotykają Estończyków (Karppi) czy Rosjan (Sorjonen). Estonia i Rosja leżą gdzie indziej w łańcuchach logistycznych, łańcuchach wartości i hierarchiach technologicznych.
Przypomnijmy sobie moc, z jaką działały na nas obrazy otwierające drugi sezon Mostu na Sundzie. Pozbawiony załogi statek, który płynie „na oślep”, siłą własnego rozpędu, a pod jego pokładem kilka wycieńczonych, chorych, nieprzytomnych, skutych łańcuchami osób. Jakby wyeksportowana na peryferie kapitalistycznego systemu naga przemoc wyzysku wróciła z krainy wypartego ponurą senną marą, statkiem-widmem. Aż się prosi, byśmy szukali jeszcze więcej metafor, które mogłyby stać za tym obrazem. Statek, który płynie sam, przez nikogo nie sterowany, z umierającymi ludźmi na jego pokładzie, na zatracenie – metafora stosunków władzy, które reprodukują się siłą własnej dynamiki, i trzymają zakładników? Władzy kapitalistycznej, bo statek to globalny handel, globalna logistyka, globalne łańcuchy dostaw, szlaki morskie i porty przeładunkowe. Skuci pod pokładem ludzie mogą też przywoływać wypierany fundament kapitalistycznej ekspansji i kapitalistycznego „rozwoju”: kolonialne niewolnictwo. Innym zapomnianym faktem jest, że Dania i Szwecja próbowały swoich sił w wyścigu o kolonie – Dania ma wciąż w takim charakterze największą wyspę świata.
Jednak stawką, o jaką chodzi, jest to, że pozorna równość skandynawskich społeczeństw opiera się na tym, jak struktury globalnego wyzysku, eksploatacji, ekonomicznej przemocy, układają się dzisiaj, wciąż się reprodukują, i jakie miejsce w nich Skandynawia/region nordycki zajmuje współcześnie, ze swoim technologicznym zaawansowaniem, z silnymi systemami finansowymi, z globalną skalą operacji swoich największych korporacji – technologicznych, telekomunikacyjnych, paliwowych i energetycznych, logistycznych, wreszcie zbrojeniowych.
Dziś chciałoby się jeszcze dodać pozycję, jaką nordyckie państwa zdecydowały się zająć w ramach Unii Europejskiej, w odpowiedzi na kryzys strefy euro i kryzys wywołany przez pandemię COVID-19 – w koalicji zamożnych, nastawionych na dominację eksportową egoistów gotowych jeszcze bardziej pogrążyć społeczeństwa południowych i wschodnich peryferii Europy.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się w polskiej edycji „Le Monde diplomatique”, nr 5(165), wrzesień-październik 2020, s.50-51.
Ilustracja: kadr z serialu Most na Sundzie (2011-2018).
Filmowcy, PRL i neoliberalizm
Piotr Czerkawski w swojej książce Drżące kadry: Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u pomieścił wywiady z trzynastoma polskimi filmowcami, którzy tworzyli lub rozpoczynali swoje kariery w epoce „realnego socjalizmu”. Wielką zaletą książki jest różnorodność rozmówców, reprezentujących różne pokolenia i podejścia do kina, od magnatów po skromnych dokumentalistów. Są to: Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, Jerzy Antczak, Jerzy Gruza, Marek Piestrak, Wojciech Marczewski, Janusz Kondratiuk, Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi, Magdalena Łazarkiewicz, Maria Zmarz-Koczanowicz, Janusz Zaorski, Marek Piwowski.
Jedna z pierwszych recenzji książki (w “Polityce”) przedstawiła Czerkawskiego jako „bon-vivanta rodzimej krytyki filmowej”. Być może tak właśnie należy postrzegać sposób, w jaki Czerkawski zagaduje swoich rozmówców: wchodzi z nimi w komitywę, już się z nimi przyjaźni (takie odnosimy wrażenie), albo zaprzyjaźnić się chce w trakcie tej rozmowy. Pyta w taki sposób – i o takie rzeczy – żeby opowiadali o tym, co sami chcą opowiedzieć, jak sami chcą się przedstawić. Z żartownisiami (Gruza, Piwowski) żartuje, ze starszyzną (Hoffman) pochyla się nad historią, a narcyzom (Zanussi) pozwala robić sobie dobrze.
Przemoc Izraela
Przemoc Izraela w stosunku do Palestyńczyków przyjmuje formy tak okrutne i szokujące, stosowane na taką skalę, że nawet odruchowy sprzeciw i publiczne potępienia bardzo często sprawiają wrażenie bezradnych, w jakiś sposób nieadekwatnych, do tego stopnia, że czasem niemal strzelają kulą w płot.
Historia pewnego gwałtu
Édouard Louis, urodzony w 1995 roku, jest nową lewicową gwiazdą francuskiej literatury. Jego autobiograficzny debiut powieściowy, o dorastaniu homoseksualnego chłopca z klasy robotniczej na francuskiej prowincji, En finir avec Eddy Bellegueule (2014; ‘Skończyć z Eddym Belleguele’em’ albo ‘Koniec Eddy’ego Bellegueule’a’), okazał się bestsellerem i szybko został przetłumaczony na angielski, niemiecki, hiszpański i włoski. Druga powieść autora, Histoire de la violence (2016), właśnie ukazuje się po polsku, jako Historia przemocy, nakładem Wydawnictwa Pauza, w przekładzie Joanny Polachowskiej. Również autobiograficzna, ale ogniskuje się wokół jednego traumatycznego doświadczenia, brutalnego gwałtu, którego padł ofiarą.
Karol I i niepokój klas panujących
Londyńska Royal Academy of Arts z okazji swoich 250. urodzin przygotowała wystawę mającą przypomnieć słynną kolekcję sztuki europejskiej króla Anglii, Szkocji i Irlandii Karola I (1600-1649, panował od 1625). Niemałe kuratorskie wyzwanie, bo kolekcja ta została wkrótce po egzekucji monarchy wyprzedana i rozproszona, w geście symbolicznej zemsty na znienawidzonym przez parlament władcy, po którego śmierci Anglia przez chwilę (nieco ponad dekadę) była republiką.
Wystawa Charles I: King and Collector otwarta była dla zwiedzających od 27 stycznia do 15 kwietnia 2018. Gromadzi 140 spośród najważniejszych dzieł legendarnej kolekcji, która uchodzi za jedną z najwspanialszych, jakie kiedykolwiek zgromadzono w Anglii i pod koniec życia monarchy liczyła około 1500 obrazów i 500 rzeźb europejskich z XV-XVII w. Zobaczyć można prace takich artystów jak Andrea Mantegna, Tycjan, Paolo Veronese, Hans Holbein Młodszy, Peter Paul Rubens, Albrecht Dürer, Rembrandt van Rijn, Anthony Van Dyck czy ciesząca się od niedawna odzyskanym uznaniem (na innej wystawie w Londynie prezentowana była dopiero co jej protofeministyczna Judyta odcinająca głowę Holofernesowi) jedna z wielkich artystek nowożytnej historii europejskiej sztuki, Artemisia Gentileschi. Na wystawie w Royal Academy znajduje się jej zachwycająca Alegoria Malarstwa; są też dwie prace jej ojca i nauczyciela, Orazzio Gentileschiego.

Artemisia Gentileschi, Alegoria malarstwa
Na wystawie nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że oglądałem coś więcej niż imponującą historyczną wspominkę, a przynajmniej nie tylko ją. Ufundowana przez Jerzego III, licząca ćwierć tysiąclecia, Royal Academy jest tą instytucją artystyczną, która chyba najgłębiej i najwygodniej umoszczona jest w brytyjskim polu władzy. Wystawa poświęcona estetycznej emanacji niepokojów i konfliktów wewnątrz klas panujących wczesnej nowoczesności w Wielkiej Brytanii wydaje się być metaforą współczesnego stanu ducha tutejszych elit, tak mocno rezonuje z lękami i bojaźniami ich dnia dzisiejszego.
*
Z ideologicznymi napięciami ery Brexitu niepokojąco rymuje się konflikt, który naznaczył okres panowania Karola I: między reprezentowanym przez niego arystokratycznym paneuropejskim kosmopolityzmem, a tymi, którzy rozestetyzowania monarchy nie znosili z pozycji angielskiej specyficzności.
Karol I zachwycił się hiszpańskimi zbiorami sztuki, gdy pojechał tam w 1623, w nadziei na wynegocjowanie ślubu z tamtejszą habsburską księżniczką, jeszcze jako młody następca tronu. Z małżeństwa nic nie wyszło, zamiast żony przywiózł z sobą dzieła sztuki, które stanowiły zalążek jego przyszłej kolekcji. Później zakupił słynną kolekcję Gonzagów, książąt Mantui i systematycznie dokupywał stare i nowe dzieła mistrzów włoskich, hiszpańskich, holenderskich, niemieckich. Własne i swojego otoczenia portrety zlecał przybyłym z kontynentu malarzom (Van Dyckowi czy Holbeinowi Młodszemu).
Niespójna mieszanina tęsknoty do własnej splendid isolation oraz pragnienia sprzecznych geopolitycznych i ekonomicznych aliansów (z jednej strony z Europą, z drugiej ze światem anglosaskim z centrum w Stanach Zjednoczonych, z trzeciej z byle kim, kto zaoferowałby plączącej się po bliskowschodnich stolicach premier May jakiś deal) rozdzierająca współcześnie brytyjską burżuazję i jej podrygującą bez ładu i składu klasę polityczną, znajduje dla siebie poetyckie zwierciadło w napięciach i konfliktach, które wstrząsały dworem Karola I.
Jego poszukiwania żony w potężnych monarchiach katolickich wyrażały jego przywiązanie do szerszej, europejskiej tudzież ogólnochrześcijańskiej tożsamości kulturowej łączącej wielkie królewskie i książęce rody na całym kontynencie. Jego przeciwnicy żądali aliansów zawężonych do świata protestanckiego, nie raz też pomstowali na protestanckość niewystarczającą, nie dość radykalną, tej czy owej polityki, tego czy owego wyboru, gestu, posunięcia, ich ukrytą podstępnie „katolickość”. Jednocześnie jednym i drugim marzył się awans Anglii w gronie wczesnonowoczesnych europejskich organizmów politycznych, które rozwijały się między innymi dzięki rozsiewanym po świecie koloniom, zasysanym z nich bogactwom i rywalizacji o nie (o kolonie i bogactwa). Innymi słowy, dzięki stosunkom handlowym i stosunkom władzy (oraz stosunkom handlowym jako stosunkom władzy) oplatającym glob w rosnącej liczbie kierunków.
Zarazem jednak opozycje w tamtym XVII-wiecznym rozdaniu nie były oczywiste, łatwe, intuicyjne; „otwartość” (intelektualna, kulturalna) nie musiała iść w parze z „postępem” (politycznym, społecznym). Karol I przywoził do Londynu estetyczne manifestacje triumfów najbujniej rozkwitających kultur intelektualnych i artystycznych ówczesnej Europy, ale to on na angielskiej scenie politycznej reprezentował to, co najbardziej reakcyjne, będąc wojującym orędownikiem średniowiecznej koncepcji pochodzenia własnej władzy bezpośrednio od Boga, co miało ją stawiać poza kontrolą i oceną instancji ziemskich, ludzkich. Jego przeciwnicy pragnęli jedni tej władzy ograniczenia, inni całkowitego zniesienia, oraz politycznego upodmiotowienia innych aktorów życia społecznego – w medium Parlamentu.
Podobnie dzisiaj, na wstrząśniętym Brexitem polu politycznym Zjednoczonego Królestwa, trudno o łatwe zestawy opozycji ułożonych w te same ciągi i szeregi, do których wszyscy byli od dawna przyzwyczajeni. Przeciwnicy i zwolennicy Brexitu zasiadają jedni i drudzy tak w ławach Torysów, jak wśród Labourzystów. Przeciwnicy i zwolennicy mają często, jedni i drudzy, zupełnie co innego na myśli, definiując to, za lub przeciw czemu stoją, tzn. Brexit. Wielu (zwłaszcza rząd Theresy May) nie wie lub nie potrafi jasno odpowiedzieć, co właściwie mają na myśli. Skłócone w temacie są różne sektory wielkiego kapitału, nawzajem podkładające sobie świnie; jedni widzą w nim utratę stabilnej międzynarodowej ramy neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału, inni szansę na wzmożenie grabieży, zwłaszcza dóbr publicznych i świata pracy. Podzieleni są socjaliści i lewicowi aktywiści różnej maści, nierzadko w łonie tych samych organizacji; jedni widzą w tym szansę na wyjście poza neoliberalizm (np. na nacjonalizacje) niemożliwe w realnej Unii Europejskiej, takiej, jaką ona jest, a nie jaką ją sobie wyobrażają euroidealiści; inni widzą w tym zagrożenie kolejnym zmasowanym atakiem wielkiego kapitału na prawa świata pracy, usługi publiczne, standardy ekologiczne. Wszyscy się boją, bo pomimo iż od referendum minęło ponad półtora roku, nikt wciąż nie wie nawet w zarysie, jak będzie wyglądał rozwód z UE.
*
Najmocniejszy rezonans między czasem Karola I a czasem Brexitu wybrzmiewa jednak na głębokim, strukturalnym poziomie obydwu epok, na poziomie, na którym Brexit jest nie tyle rzeczywistością samą w sobie, co manifestacją procesów bez porównania bardziej fundamentalnych.
Karol I panował w okresie, w którym w Europie obumierały resztki średniowiecza i rodziła się indywidualna i zbiorowa, polityczna świadomość nowoczesności. Sam Karol, choć estetycznie był na bieżąco ze wszystkim, co w jego współczesności było najnowocześniejsze, reprezentował sobą wciąż polityczny lineaż średniowiecza, świat, w którym divine right of kings robiło za rację w sporze politycznym. Przechodząc ze średniowiecza w nowoczesność, świat ulegał głębokiej przemianie, której dynamika i sprzeczności dają się wyczytać z olśniewającej kolekcji bohatera wystawy.
Mantegna reprezentuje na przykład dziedzictwo średniowiecza, feudalizm i władzę Kościoła. Malarze dojrzałego włoskiego renesansu – moment, w którym średniowiecze współistnieje z nowoczesnością, jak zima z wiosną w marcu, w tym, że nowe, już nowoczesne sposoby realistycznego odzwierciedlania rzeczywistości, w tym przedstawiania ludzkiego ciała, zaprzęgnięte są we wciąż średniowieczną tematykę bijącą niezmordowane ukłony feudałom i Kościołowi; moment, który jest tyleż początkiem nowoczesności, co kulminacją, „szczytowaniem” średniowiecza.
Ale są też holenderskie portrety, wśród nich jeden z Rembrandta portretów jego matki, nieduży, ale przepiękny: zwykła kobieta, bohaterka małego, intymnego malarskiego arcydzieła, która zasłużyła na to samym swoim byciem człowiekiem, bliskim autorowi przedstawienia. By na to zasłużyć, nie musiała być księżną, baronową ani królową, nie musiała być piękna, nie musiała tego zawdzięczać pretekstowi religijnego czy mitologicznego tematu, w obręb którego by jej twarz przeszmuglowano. Autonomiczna ludzka istota, przedstawiona sama dla siebie, taką jaką była – ze zmęczonymi starością, przyłzawionymi oczyma, z zaciśniętymi od trosk lub towarzyszącego starości bólu, pomarszczonymi przez czas ustami. Narodziny emancypującej się nowoczesnej jednostkowej podmiotowości to przy Rembrandcie oczywiście tylko jedna strona medalu – jego zapowiadający jakby fotografię styl, tak mocno zaangażowany w rejestrację prawdy materialnej, dotykalnej rzeczywistości, która nas otacza, odbija też w sobie tę samą chęć poznania rzeczywistości, która stworzyła metody opisu naukowego, weryfikowalnych pomiarów, standardy wiarygodnej relacji, na podstawie której można dokonywać racjonalnej oceny rzeczywistości, w tym podejmować decyzje ekonomiczne racjonalne z punktu widzenia rodzącego się właśnie porządku społecznego, porządku opartego na imperatywie akumulacji kapitału. Nie był to przypadek matki Rembrandta, ale wiele innych jego portretów przedstawia ludzi, którzy co prawda nie dostali się na jego płótna zasługą swej błękitnej krwi, ale tego, że mogli sobie pozwolić na wynajęcie jego usług, bo dorobili się na kolonialnym handlu przyprawami, a jeden czy drugi może nawet ludźmi bądź świadczonych handlarzom ludźmi usług finansowych, to już jak najbardziej.
Wreszcie królewskie portrety Van Dycka – realizm rodzącej się nowoczesności służy tu majestatowi króla i arystokracji, jest narzędziem w ich politycznym projekcie, by dobrze wylądować i wygodnie się usadowić w zmieniającym się świecie, by wyrąbująca sobie przestrzeń nowoczesność, zasilana bogactwami „odkrywanego” świata, należała do tych samych ludzi, co średniowiecze, w nowej stylizacji, w wynalezionych na nowo formach legitymizacji.
Tak jak wtedy, władcy tego świata czują – wiedzą! – dziś doskonale, że coś już się kończy (kapitalizm), trzyma się tylko siłą przyzwyczajenia, a co i jak z tej śmierci się narodzi, jeszcze nie wiadomo, stąd wszyscy tak się boją. Paradoksalnie władcy tego świata boją się bardziej niż większość z nas, zbyt zajętych misją przetrwania od pierwszego do pierwszego – dlatego oni na wypadek końca świata budują sobie bunkry gdzieś w Nowej Zelandii i innych odległych krainach.
System osiągnął granice swojej reprodukcji i ekspansji. O ile zdesperowanych nieszczęśników do wyzyskiwania w najbliższym czasie mu nie zabraknie, kapitalizm kognitywny przekształcił sferę symboliczną w kolejną przestrzeń do podbicia przez rynek, itd., to jednak zasoby planety zużywa w tempie już niemal dwa razy szybszym, niż natura jest w stanie je odtwarzać, a także wepchnął nas w katastrofę klimatyczną, o której nie możemy nawet mówić, że nadchodzi, bo ona już tu jest i jej skutki mają potencjał wstrząśnięcia całością stosunków politycznych i ekonomicznych planety w perspektywie krótszej, niż większość z nas się spodziewa. Trwający już dekadę kryzys ekonomiczny dowodzi, że nikt nie ma pomysłu, jak kapitalistycznymi metodami można go przezwyciężyć – w różnych krajach próbowano już wszystkiego z arsenału kapitalistycznej ekonomii, od dogmatycznego zaciskania pasa (sobie – Londyn, innym – Berlin), po drukowanie pieniędzy na potęgę (Waszyngton, Tokio). Nic z tego nie działa, władcy świata kupują sobie jedynie czas, odkładając moment nieuchronnego rozpadu wielkiego, chyboczącego domku z kart, doraźnie sklejonego tu i ówdzie starą, brudną gumą do żucia, jakim jest współczesny kapitalizm. Gumy do żucia jest trochę, jakiś czas to tak postoi, ale nikt nie wie, jak długo, nikt nie masz też nadziei, że na dość długo.
Bezmyślne podrygi, jakie od czasu referendum brexitowego wykonuje brytyjska klasa polityczna, miotająca się jak kurczak bez głowy, od ściany do ściany, są symptomem tego kryzysu. Władcy świata i jego poszczególnych połaci nie wiedzą już, co robić, więc robią byle co.
Wolfgang Streeck zwraca uwagę, że o śmiertelnym charakterze obecnego kryzysu kapitalizmu świadczy całkowita erozja jego legitymizacji. Już chyba tylko w Polsce wierzy się jeszcze szeroko, że kapitalizm jest racjonalny, sprawiedliwy i ma sens. Że wciąż nie ma wystarczająco silnego wobec niego wyzwania, system zawdzięcza tylko temu, iż dziesięciolecia neoliberalno-neokonserwatywnego prania mózgów zniszczyły wiarę w alternatywy. System trzyma się wyłącznie siłą inercji i przyzwyczajenia, oraz słabością swoich rywali. Miarą obecnego kryzysu legitymizacji kapitalizmu jest dla Streecka to, że nawet beneficjenci status quo nie dbają już o żadne pozory. Nie czynią już najmniejszych wysiłków, by uszlachetniać, upiększać, zatajać czy mistyfikować swoje motywacje, czyny czy zasługi. Od bankierów na Wall Street i w City of London odpowiedzialnych za doprowadzenie swoich instytucji na krawędź bankructwa, przyznających sobie za to milionowe premie z pochodzących z publicznych bailoutów środków, po wyprzedaż Grecji za bezcen – grabież odbywa się dziś w biały dzień i na oczach nas wszystkich, bez ceregieli ani owijania w bawełnę. Władcy świata nie boją się utraty twarzy, bo wiedzą, że dawno ją utracili. Kradną, bo mają na tyle władzy, że mogą. Kradną w takim tempie i z takim rozmachem, bo wiedzą, że niewiele czasu im zostało, zanim wszystko się zawali. Kradną tak dużo, bo wtedy więcej z tego zachowają, jak już wszystko się zawali, poduszka, na której wylądują, będzie grubsza.
Przyglądając się żenującej i cokolwiek zdumiewającej indolencji torysów przez ostatnich kilka lat u władzy, trudno nie odnieść wrażenia, że źródłem ich dezorientacji, braku planu politycznego na najbliższą nawet przyszłość, jest głębokie zdziwienie, że świat, jaki znamy, jeszcze stoi, jakby się spodziewali, że zawali się szybciej. Przyglądając się szalonemu rozpędowi, z jakim bez dowodów szastali oskarżeniami Moskwy o próbę zamordowania jej byłego agenta Skripala, można odnieść wrażenie, że chcą wojny z Rosją, bo chcą, żeby świat się już wreszcie zawalił.
*
Przechadzając się głównymi galeriami Royal Academy miałem więc wrażenie, że oglądam wizualny poemat pozornie historyczny, którego prawdziwym tematem jest niepokój naszych władców, czy i przez to wzburzone morze uda im się przeprawić bezpiecznie na drugą stronę, znów na nasze grzbiety, tak jak im się ostatecznie udało u progu nowoczesności (od Florencji po Szwecję wykazano, że najbogatsze rodziny pod koniec średniowiecza i najbogatsze rodziny dziś, to mniej więcej te same rodziny). Jeśli jednak i tym razem im się uda, to świat urządzony kosztem większości z nas już po klimatycznej katastrofie okaże się najpewniej jeszcze – bez porównania – gorszy niż świat, jaki znamy. Czy zdołamy tym razem wszyscy zawczasu zrozumieć powagę sytuacji na tyle, by połączyć siły i wysadzić w końcu władców świata z siodła, a świat uczynić miejscem znośnym dla wszystkich? Czy też pozwolimy im odesłać na śmietnik najpiękniejsze obietnice nowoczesności, choć nigdy do końca nie spełnione, to podtrzymujące tak długo kolektywny horyzont naszej wspólnej ludzkiej godności? Czy zdołamy jednak wykorzystać nadchodzące burze i wstrząsy, by te obietnice w końcu chwycić za słowo, zrealizować, wspólnie je spełnić? Czy uda nam się nie tylko pościnać głowy Karolów Pierwszych naszych czasów, ale także nie dopuścić, by tylnymi drzwiami wrócili na ich miejsce ich synowie?
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się w miesięczniku Le Monde diplomatique – edycja polska (kwiecień 2018)
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Ilustracja nad tekstem: Anthony Van Dyck, Karol I (fragment)
Garść tłumaczeń
Mam na sumieniu kilka tłumaczeń, do których czuję się przywiązany, wrzucę je więc tutaj zebrane w postaci linków:
- Noam Chomsky, Pranie mózgu na wolności
- Walter Salles, Trauma kurczaka w krzyżowym ogniu
- Iara Lee, Spotwarzyć dobrych ludzi
- Jasbir K. Puar, Gejowska wojna propagandowa Izraela
- Rob Lucas, Śniąc kodem
- Franco Moretti, Ibsen i duch kapitalizmu
- Sabry Hafez, Nowa powieść egipska
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Na zdjęciu: akwedukt w Segovii.
Kiedy przyszli po muzułmanki…
Gdyby kilku uzbrojonych mężczyzn podchodziło do kobiet na plaży i zastraszało je, by się publicznie rozebrały, to czy byliby funkcjonariuszami policji czy nie, śmiało nazywalibyśmy to wszyscy co najmniej molestowaniem seksualnym. Niektórym sprawa przestaje wydawać się jasna, kiedy kobieta jest muzułmanką. Takie rzeczy działy się w sierpniu we Francji, m. in. w Nicei, po tym, jak merowie szeregu nadmorskich francuskich miast zakazali noszenia na ich plażach burkini, stroju kąpielowego zaprojektowanego przez australijską muzułmankę. „Socjalistycznemu” premierowi Manuelowi Vallsowi w spójny sposób mieści się ten zakaz w „uniwersalistycznych” zasadach Republiki, w jej laïcité, oficjalnej świeckości państwa. Już 26 sierpnia Conseil d’État, najwyższy francuski sąd administracyjny uznał, że wcale się w ogólnych zasadach Republiki nie mieści i uznał pierwszy taki zakaz za nielegalny.
Wydaje się, jakby Francuzi pozwalalali przesiąkać na terytorium Francji metropolitalnej temu, czego się nauczyli w swoich niegdysiejszych koloniach. Jakby ich stosunek do kobiet arabo-musulmanes przeciekał do Francji z Algierii i Tunezji tak samo, jak metody policyjnego nadzoru i represji zamieszkującej przedmieścia wielkich miast społeczności issues de l’immigration („pochodzących z imigracji”). Stary dobry Frantz Fanon, który część życia poświęcił Algierii, pisał jeszcze w czasach francuskiego imperium kolonialnego, drugiego co do wielkości po brytyjskim, że algierskie kobiety zajmowały szczególne miejsce w zespole francuskich obsesji na punkcie ich północnoafrykańskiej posiadłości[1]. Skoro kobiety pełnią tak istotną rolę w procesach transmisji kultury (wychowują dzieci), odbicie jak największej ich części z rąk ich mężczyzn oznaczałoby zdobycie klucza do zdominowania ich kultury, do udomowienia i oswojenia śniadego Obcego, który w końcu przestałby się stawiać, robić wyrzut ze swojego położenia, z wyzysku i przemocy, których pada ofiarą. Odsłonięcie skarbu fizycznego piękna arabskiej kobiety, ukrytego pod atrybutami symbolicznej przemocy kontrolujących ją arabskich mężczyzn, jej wyzwolenie spod tej kontroli wystawiłoby ją (i Algierię) – na gwałt ze strony kolonizatora, tak przez niego upragniony. Wola arabskiej kobiety, to jak ona sama jako podmiot pragnie osiągnąć swoją emancypację, jakie symbole chce odrzucić, a jakie są dla niej samej cenne w budowie i przebudowie jej tożsamości (np. by rzucić wyzwanie kolonizatorowi) – takie rzeczy nigdy nie były częścią francuskiego równania.
Od drugiej połowy XIX wieku głównym czarnym charakterem francuskiego rasizmu wewnątrz Francji metropolitalnej byli Żydzi. W swoim komentarzu[2] do „afery burkini” historyk Shlomo Sand przypomniał, że pomimo iż antysemityzm wywodzi się z religijnych fiksacji chrześcijaństwa w ogóle czy też katolicyzmu w szególności, ten francuski antysemityzm drugiej połowy XIX wieku był doskonale laicki, obchodził się doskonale bez wycieczek w stronę „winy za śmierć Chrystusa”, współistniał nawet harmonijnie z wojującym antyklerykalizmem. Francuska koncepcja narodu jest relatywnie inkluzywna, „uniwersalistyczna”, ale domaga się wysokiej ceny. Jest to koncepcja o źródłach osadzonych w Rewolucji Francuskiej: jest ona jakobińska. Każdy może zostać Francuzem, ale żeby to się stało w pełni, musi oderwać się od partukularyzmów swojego pochodzenia, odesłać je w niepamięć. Żydzi byli w tym zawadą. Sand podkreśla, że Francja była od połowy XIX wieku jednym z najbardziej antysemickich krajów w Europie, pozostała takim do końca II wojny światowej (stąd tak łatwo było hitlerowcom o francuską współpracę przy deportacjach Żydów). Dopiero ostateczna klęska i kompromitacja Trzeciej Rzeszy pociągnęła za sobą kompromitację antysemityzmu.
Na pozycji odruchowego kozła ofiarnego francuskiego rasizmu, takiego, co z automatu jest na podorędziu, przez jakieś ćwierć był wakat, ale potrzeba jego wypełnienia pojawiła się wraz z kryzysami ekonomicznymi powracającymi od lat 70. Miejsce przypadło arabo-musulmans, społeczności, która nigdy nie oderwała się od kulturowych partykularyzmów swojego pochodzenia, choć głównie z winy samej Francji. Nigdy nie chciała, by wydostali się z zaklętego kręgu najgorzej opłacanej pracy, którą Francuzi de souche („rdzenni”) chcieli zepchnąć na kogoś innego. Zawsze traktowała ich jako „szczególny przypadek” imigracji. Rekonsolidacja francuskiego rasizmu tym razem wokół populacji muzułmanskiej w roli „wroga” przeprowadzona została – pisze Sand – rękoma sojuszu spadkobierców tradycji jakobińskiej, tych, którzy za rewolucyjnego młodu, w latach 60. i 70. zaczytywali się pismami Mao, z konserwatystami.
Z tego sojuszu bierze się zdumiewająco ponadpartyjny charakter francuskiej obsesji na punkcie ubiorów muzułmanek. Zakazy burkini wprowadzili merowie o różnych afiliacjach partyjnych; prawne regulowanie strojów muzułmańskich kobiet pasjonuje wyborców François Hollande’a w takim samym stopniu jak tych od Nicolasa Sarkozy’ego i Marine Le Pen, ale także Jean-Luca Mélenchona. W swojej gruntownej analizie problemu francuskiej islamofobii[3] Abdellali Hajjat i Marwan Mohammed wykazują, że wytwarzanie „problemu muzułmańskiego” od lat 80. XX wieku stanowi swego rodzaju rdzeń, wokół którego kształtuje się konsensus francuskich elit politycznych i ekonomicznych różnych pod innymi względami. Ten konsensus służy zarządzaniu „ponad podziałami” napięciami wynikającymi z kryzysów społecznych i ekonomicznych – mówiąc krótko, zarządzaniu najbiedniejszymi i najbardziej zmarginalizowanymi sektorami społeczeństwa w warunkach kryzysu. Podkreślają też strukturalne podobieństwo islamofobii do antysemityzmu: fuzja praktyk religijnych i religijnej przynależności (faktycznej lub domniemanej) z dyskursem „rasowym” czy też „urasowiającym”, podważanie „prawomocności” obecności muzułmanów na terytorium europejskim, itd.
Kiedy francuscy politycy od prawicy do oficjalnej lewicy „odkryli” mistyczny związek między zagrożeniem terrorystycznym a tym, w czym kąpią się muzułmanki, kontynuowali jednocześnie starszą linię rozumowania wymyśloną tak naprawdę we Francji przez niektóre feministki. „Parler du voile, c’est parler au viol” padło u szczytu debat, które doprowadziły do zakazu noszenia chust w szkołach publicznych w 2004. „Rozmawiając o chuście, mówimy o gwałcie”. Zdaniem tej szkoły francuskie muzułmanki, które zakrywały w miejscach publicznych włosy, były wspólniczkami w opresji tych kobiet ze społeczności muzułmańskiej, które zakładać jej nie chciały. Manifestując swoje posłuszeństwo wobec wyprowadzonych z islamu norm ubioru wskazywały te, które tego nie robiły, jako „zdziry” zasługujące na gwałt. Zakładając chusty, stawały współwinne gwałtów na tych, które nie zakładały. Bo gwałt nie istniał przecież we Francji przed przybyciem imigrantów z Magrebu, a po ich przybyciu – poza dzielnicami zamieszkanymi przez imigrantów i ich potomków. Niektóre fracuskie feministki – na te bezdroża zbłądziły nawet intelektualistki tego formatu, co Élizabeth Badinter – posunęły się tak daleko, że zadeklarowały, iż patriarchalna opresja kobiet istnieje dzisiaj na Zachodzie już tylko w społecznościach muzułmańskich. Zadaniu gruntownej krytyki takich galopad wiele pracy poświęciła np. znakomita polemistka, redaktorka pisma „Nouvelle Questions féministes”, Christine Delphy (polecam wyśmienity esej Antisexisme ou antiracisme…[4]). Choroby nie udało się jednak we francuskim organizmie społecznym powstrzymać, więc dzisiaj od noszonych przez muzułmanki chust prosta droga już nie tylko do gwałtów, ale także do zamachów terrorystycznych.
Gdyby policja wyłapywała w przestrzeni publicznej przedstawicielki jakiejkolwiek innej grupy – mniejszości etnicznej czy religijnej – nikt nie miałby wątpliwości, że mamy do czynienia z rasistowską nagonką. Wyobraźmy sobie wyłapywane na ulicy Żydówki, Hinduski czy Afrykanki. To, jak wiele osób o różnych orientacjach politycznych (nie tylko we Francji) tego nie dostrzega, gdy na celowniku są Arabki i muzułmanki, dowodzi jak powszechną i przezroczystą – bo centralną i kluczową! – formą rasizmu stała się współcześnie islamofobia. Wokół europejskich muzułmanów i społeczności pochodzenia arabskiego gęstnieje dzisiaj atmosfera pogromowa. Każdy, kto się kiedyś zastanawiał, jak to było możliwe, że ludzie w latach 30. XX wieku nie widzieli, co się wokół nich dzieje, że ignorowali wszystkie sygnały, powinien może przestać się zastanawiać, a zacząć rozglądać. Właśnie tak to się działo. W obecnym strukturalnym kryzysie kapitalizmu muzułmanie i Arabowie znaleźli się w roli, która w poprzednim tak głębokim kryzysie systemu przypadła Żydom. W roli jego kozła ofiarnego. Muzułmanie i Arabowie są „Żydami” naszych czasów.
Przypisy
[1] Frantz Fanon, L’Algérie se dévoile, [w :] tegoż, L’An V de la Révolution Algérienne, Paris : Maspero 1959.
[2] Shlomo Sand, Arrêtés anti-burkini, femme voilées verbalisées : la laïcité, ultime refuge du raciste, http://leplus.nouvelobs.com/contribution/1552646-arretes-anti-burkini-femmes-voilees-verbalisees-la-laicite-ultime-refuge-du-raciste.html [wersja angielska]
[3] Abdellali Hajjat, Marwam Mohammed, Islamophobie. Comment les élites françaises fabriquent le « problème musulman », Paris : La Découverte 2013.
[4] Christine Delphy, Antisexisme ou antiracisme, [w :] tejże, Classer, dominer : Qui sont les « autres » ?, Paris : La Fabrique, 2008.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się w miesięczniku „Le Monde diplomatique – edycja polska” (wrzesień 2016).