Ladino w Stambule, albo Netflix kontra Erdoğan

Klub (Kulüp, 2021-2022) w reżyserii Serena Yüce i Zeynep Günay Tan to kolejny po Etosie (Bir Başkadır, 2020) niebywale dobry turecki serial telewizyjny wyprodukowany na zamówienie platformy streamingowej Netflix i tamże dostępny. Pierwszych 6 odcinków ujrzało światło dzienne w 2021, a na początku stycznia br. premierę miały odcinki 7-10. Na pierwszy rzut oka byłby Klub emanacją ideologicznego starcia między ultrakonserwatywnymi siłami coraz bardziej faszyzującego reżimu Erdoğana, a opozycyjnymi wobec niego, liberalnymi, tolerancyjnymi, postępowymi ośrodkami kulturalnymi. Taką właśnie reputację buduje sobie Netflix również w Turcji. Ale napięcia, wokół których ten serial jest skonstruowany, i na których przecięciu we współczesnej kulturze (nie tylko Turcji) się plasuje, są znacznie bardziej złożone.

Klub to osadzona w wielokulturowym Stambule lat 50. XX wieku, ale retrospekcjami wychylająca się także kilkanaście lat wcześniej, opowieść o sefardyjskiej Żydówce i o mieście wymieszanych kultur, a także konfrontacji tych kultur z unifikującymi, wykluczającymi tendencjami nowoczesnego nacjonalizmu.

Czytaj dalej

Komu wolno grać „pedała”?

Dlaczego „pedała”, a nie geja? Geja też, tyle że słowa tego raczej nie użyłby bohater, który jest impulsem dla tych rozważań. Na pewno nie myślał o sobie, że „jest gejem”, rozdarty raczej między myśleniem o tym, że „jest pedałem”, a potrzebą wyparcia tej świadomości, lub przynajmniej osiągnięcia pewności, że świat się tego nigdy nie dowie. Phil w najnowszym filmie Jane Campion Psie pazury (The Power of the Dog). Albo inaczej: debata, którą próbowano rozkręcić wokół prawa Benedicta Cumberbatcha do wcielenia się w tę postać. Bohater Cumberbatcha walczy z „prawdą swojego pragnienia”, między innymi przez demonstracyjne przyjmowanie tożsamości agresywnie męskiej, normatywnej do potęgi, do tego stopnia, że lubi śmierdzieć nieumyty i skazywać na to otoczenie, pomimo wyższego, klasycznego wykształcenia. Lubi też zajmować pozycję arbitra normatywnej męskości, tego, który decyduje, kogo wyśmiać, bo jej nie podołał. No i kastruje zwierzęta. A wspomnienie minionej erotycznej fascynacji nieżyjącym już mężczyzną – prawdopodobnie związku z nim, wnioskując po tym, jakie ma po nim pamiątki? Na poły je wypiera, na poły sublimuje w zachowanych obiektach (siodło i chusta) oraz w opowieściach o nim jako o „przyjacielu” lub „więcej niż przyjacielu” – ale nigdy kochanku czy obiekcie zakochania. „Jakim prawem gra go heteryk, Benedict Cumberbatch?!” – mieliśmy ulec wzmożeniu.

Ale Psie pazury to okazja do takiej refleksji jedna z wielu. Od kilku lat sieciowy aktywizm około-kulturalny rozpala się takimi skandalami co parę kroków, i rozpala się do białości. Cumberbatch nie dał się zbić z pantałyku. Powiedział, że każdy może mieć w swoim życiorysie tajemnice znane niewielu. To nie on zgłosił pretensje do tej roli – Jane Campion, autorka filmu, do której intencji, talentu i kompetencji miał zaufanie, zgłosiła się do niego i po niego. Nie zdążyliśmy o tym zapomnieć, gdy Eddie Redmayne zaczął się znienacka zachowywać odwrotnie niż Cumberbatch: niewywołany przez nikogo do tablicy, tłumaczyć się ze swojej roli transpłciowej artystki w filmie Dziewczyna z portretu (The Danish Girl). Chciał wtedy dobrze, ale dziś już rozumie, iż decyzja o przyjęciu tej roli była błędem. Rozumiemy, że była błędem, bo sam jest „cismężczyzną”, jak chce obowiązujący dzisiaj słownik hiperpoprawności politycznej. Film jest sprzed dobrych kilku lat, a Redmayne zaczął się z niego tłumaczyć teraz, bo na deskach londyńskiego teatru, zanim kolejny lockdown nadejdzie i do brytyjskiej stolicy, chce jeszcze zdążyć zagrać homoseksualnego bohatera – dając sobie szansę zagrać nie-siebie, realizując przecież w ten sposób istotę aktorstwa jako sztuki. Każdy jednak znajdzie swoje ulubione sytuacje z rozrastającego się katalogu podobnych incydentów.

Sam należąc do mniejszości seksualnej (jestem zamężnym gejem), odczuwam już nawet nie zażenowanie (ten etap mam za sobą), a coraz większe przerażenie tym kierunkiem rozpędzenia dyskursu niegdyś emancypacyjnego.

Czytaj dalej

Brokat i warcaby z zakrętek

O filmach: Cidade Baixa, reż. Sérgio Machado (2005) i Madame Satã, reż. Karim Aïnouz (2002). Fragment książki: Smutki tropików: Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

Między Cidade Baixa (Niższe miasto) Sérgio Machado z roku 2005 a nieco wcześniejszym Madame Satã Karima Aïnouza (z 2002), choć filmy te opowiadają zupełnie różne historie, osadzone w innych epokach i na odległych krańcach brazylijskiego – jak to kiedyś powiedziano – „kontynentu”, znaleźć można szereg intrygujących podobieństw, od przygodnych po leżące na poziomach, które ustanawiają ich filmową strukturę i „teksturę”. Podobieństwa te zebrane razem zachęcają do „czytania” obydwu filmów „w pakiecie”, jak teksty, które się uzupełniają i wzmacniają nawzajem; teksty dwóch przyjaciół, którym zdarzało się razem pracować i którzy sami widzą między sobą pewne zbieżności[1] (Machado współpracował także przy scenariuszu Madame Satã).

W obydwu filmach jedną z głównych ról gra fascynujący (zwłaszcza w Madame Satã) Lázaro Ramos.  W Cidade Baixa bohaterowie zmierzają do punktu, w którym w trójkę uformują dalece niestandardową „komórkę społeczną”, która – twórcy w tę stronę kierują nasze domysły – razem zabierze się za wychowywanie dziecka i (przynajmniej na jakiś czas, ale kto wie) wspierać się będzie nawzajem ekonomicznie i emocjonalnie we wspólnym gospodarstwie domowym. W Madame Satã takie niestandardowe, nieuporządkowane, zrodzone z ekonomicznego chaosu i ekonomicznej konieczności gospodarstwo, liczące dokładnie tyle samo dusz i zamieszkujące budynek w podobnym (tzn. nienajlepszym) stanie materialnym, jest już środowiskiem, w jakim João, przyszły/a Madame Satã, żyje, gdy jest nam przez film przedstawiony (i gdy akurat nie ukrywa się przed policją, ani nie siedzi w więzieniu). Mieszka razem z Lauritą, jej córeczką i transwestytą Tabu. Wszyscy dorośli członkowie tego gospodarstwa mają w swoim życiu ekonomicznym co najmniej epizody świadczenia prostytucji, a także pracy w branży rozrywek późnowieczornych, czyli to, z czego u Machado na codzień żyje Karinna. Akcja każdego z tych dwóch filmów toczy się w mieście emblematycznym, reprezentatywnym dla jakiegoś etapu historycznego rozwoju Brazylii, czy też – może paradoksalnie, ale za to bardziej precyzyjnie – historycznego rozwoju jej niedorozwoju: Salvador był stolicą Brazylii w okresie, gdy była ona opartą na grabieży ziemi i eksploatacji pracy niewolniczej kolonią portugalską, Rio de Janeiro z kolei miejscem, dokąd stolicę przeniesiono, ustanawiając niepodległe, ale niezrywające w żaden zupełnie sposób ze strukturą opartej na niewolnictwie gospodarki kolonialnej, konserwatywne Cesarstwo Brazylijskie. Obydwa filmy pulsują energią seksualną świata przedstawionego i samego swojego stylu, opowiedziane są intensywnie zmysłowymi obrazami, mnóstwem intymnych zbliżeń, w ciepłym świetle lub w mroku, często z prowadzonej z ręki, bardzo blisko twarzy i ciał aktorów, kamery; obrazami pozwalającymi musnąć wzrokiem faktury i niemal poczuć zapach ich skóry, przesyconymi erotyzmem[2]. Erotyzmem swoich bohaterów jako ciał nacechowanych pragnieniem – z całym tego pragnienia nadmiarem, z całym tego nadmiaru polimorficznym nieporządkiem i jakby a-nowoczesnym nieusystematyzowaniem. Ale zmuszonych wpisać to pragnienie jakoś w ramy nieułatwiającego życia, nieprzejawiającego raczej nadmiaru sensu, kontekstu społeczno-ekonomicznego i własnego w tym kontekście miejsca (miejsca dalece nieuprzywilejowanego, przez co szczególnie deficytowego w długofalowe sensy).

Czytaj dalej

Ciała, dzieła, granice

Film, który zarobił dla Tunezji pierwszą nominację do Oscara (za najlepszy film międzynarodowy – tak się teraz w Amerykańskiej Akademii Filmowej nazywa film zagraniczny) ma ekranową energię włoskich filmów politycznych, gwiazdę Monikę Bellucci na przynętę w obsadzie, a jego akcja rozpięta jest między Syrią i Libanem z jednej, a Brukselą, stolicą Europy, z drugiej strony. Człowiek, który sprzedał swoją skórę (reż. Kaouther Ben Hania, 2020) jest „zrobiony” z obrazów, których długo nie zapomnimy: zachwycających plastycznie (jak na film o sztuce przystało) i zarazem dynamicznych (jak z przystało na film polityczny).

Tunezja, ojczyzna reżyserki – to tam jeden zdesperowany człowiek dał początek „arabskiej wiośnie”, podkładając ogień pod swoje życie. Syria – tam „arabska wiosna” poszła umrzeć. Otwierające film ujęcie osadzone jest najpewniej w europejskiej galerii sztuki lub muzeum, ale ta pierwsza scena to koniec, nie początek całej historii. Ku właściwemu początkowi skaczemy zaraz potem: do Syrii w momencie jej niebawem zawiedzionej fantazji o rewolucji. Człowiek z tytułu, Sam Ali musi zostać uchodźcą w Libanie, a jego ukochana Abir wychodzi za mąż i ucieka do Europy. W ekranową parę wcielają się syryjski aktor Yahya Mahayni i francuska aktorka syryjskiego pochodzenia Dea Liane, którzy (oboje) zaklinają kamerę swoimi hipnotyzującymi błękitnymi oczyma, sporą część filmu widując się tylko na webcamach – gdy jej męża (nie jest nim Sam) nie ma w domu.

Ale i tak prawdziwie kłopotliwa relacja łączy Sama z kimś zupełnie innym: postacią amerykańsko-belgijskiego artysty, supergwiazdy świata sztuki, skrzyżowania Fausta z Midasem, który „bezwartościowe przedmioty zamienia w złoto, dodając do nich swój podpis”. Jeffrey Godefroi (Koen De Bouw) proponuje Samowi możliwość przekraczania granic – w tym barier, które go dzielą od ukochanej, postawionych przez Europę na drodze uchodźców z „energonośnych” krain, umykających przed wywołanymi między innymi przez Europę wojnami – jeżeli podpisze cyrograf. Godefroi nie chce jego duszy, chce jego pleców – obraca je w płótno, na którym „maluje” (igłą i tuszem) wizę strefy Schengen.

Czytaj dalej

Tradycja nie istnieje

Ten tekst będzie takim trochę rozbudowanym przypisem/dopiskiem do mojego tekstu w Le Monde diplomatique – edycja polska, tej trochę recenzji, trochę krótkiego eseju o serialu „Etos”. I o tym, czy często stosowany interpretacyjny wytrych opozycji między nowoczesnością a tradycją naprawę cokolwiek opisuje.

Zacznijmy od pytania. Jak wielu z was, słuchając ścieżki dźwiękowej tego klipu (piosenka Saajanji Ghar Aaye), pomyśli, że te nieprawdopodobnie wysokie nuty, na których szybują tu głosy kobiece (głosy tu wydobywające się pozornie z ust supergwiazdy Kajol i jej ekranowej matki, choć oczywiście nie ich własne głosy – w bollywoodzkim podziale pracy aktor musi umieć tańczyć, ale nie śpiewać) są dźwiękiem indyjskiej „tradycji”? Jak wielu z was pomyśli, że tak właśnie brzmi „tradycyjny” indyjski („hinduski”) śpiew, w wersji na głos kobiecy? We współczesnym przemyśle muzycznym i filmowym (specyfika estetyczna bombajskiego przemysłu filmowego sprawiła, że od udźwiękowienia kina do lat 70. minionego stulecia muzyka popularna i muzyka filmowa to były w Indiach de facto synonimy) znajdujący tylko swoje nowe technologiczne nośniki, sposoby rejestracji, powielania, recyklingu, tworzenia wariacji?

Czytaj dalej

Czekając na „Spencer” Pablo Larraina, ruminacja

Na nadchodzącym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji światową premierę będzie miał najnowszy film chilijskiego reżysera Pablo Larraina. Spencer to opowieść o tegoż nazwiska księżnej Walii, z Kristen Stewart w roli tytułowej. Oto jego plakat:

Spencer, reżyseria Pablo Larrain, w roli głównej Kristen Stewart, 2021

Nie pasjonuję się dolami i niedolami tej ani żadnej innej księżnej, ale jestem przekonany, że Larraín podejdzie do tematu krytycznie, być może na różnych, niespodziewanych, filozoficznych poziomach, jak to ma w zwyczaju. Larraín, jak niektórzy z Was wiedzą, jest jednym z głównych bohaterów moich Smutków tropików. Odczuwam zawsze satysfakcję, gdy filmowcy, których dzieła wybrałem sobie wówczas do analizy i interpretacji, kolejnymi filmami potwierdzają swoje znaczenie. No i po prostu im, pardon le mot, kibicuję.

Z drugiej strony przypomina mi się jednak dziwne doświadczenie, które być może mówi coś systemowego o pisaniu o kinie w języku nadwiślańskim. O pisaniu, kiedy się nie chadza regularnie na piwo i premiery z najważniejszymi redaktorami w tych niewielu tytułach, które w Polsce poświęcone są filmowi – i kiedy się zaproponuje na kino (kino w ogóle albo jakieś kino konkretne) spojrzenie polityczne, otwarcie marksistowskie. 

Czytaj dalej

Religia, postęp, neoliberalizm

Mam takie wspomnienia lekturowe z czasów, kiedy mieszkałem w Polsce, miałem lat -naście albo dwadzieścia kilka i miesięczniki „Film” i „Kino” czytywałem od deski do deski. Do dziś, z daleka, nie mogę zapomnieć, jak częstym interpretacyjnym wytrychem w odniesieniu do filmów pochodzących z Azji czy Ameryki Łacińskiej (filmów z Afryki w tamtych czasach w polskich kinach nie spotykano) był trop tradycja-nowoczesność. Ich zderzenie, ich opozycja, ich konfrontacja, ich rywalizacja. Może dlatego tak mi się to wryło w pamięć, że nigdy nie ufałem temu narzędziu interpretacyjnemu. Czy „zderzenie tradycji z nowoczesnością” opisuje naprawdę jakąkolwiek współczesną rzeczywistość?

Turcja jest jednym z tych krajów, które, jeżeli w ogóle pojawiałyby się wówczas na łamach polskiej prasy filmowej lub filmowych działów polskiej prasy, to pewnie (powody nie zdarzały się na ekranach często) odruchowo w taki właśnie sposób: tradycja versus nowoczesność.

Czytaj dalej

Horyzonty pozornej równości. Przestrzeń w Nordic noir

Uderzającą cechą najlepszych seriali spod znaku Nordic noir – skandynawskich/nordyckich seriali kryminalnych, które podbiły globalny rynek telewizyjny od czasu legendarnego duńskiego Forbrydelsen, w Polsce z jakiegoś powodu wyświetlanego pod angielskim tytułem The Killing – jest sposób, w jaki funkcjonuje w nich przestrzeń. Coś w tym sposobie przenosi się z serialu na serial, wydaje się charakteryzować nie pojedyncze tytuły, nie dzieła poszczególnych twórców (jako ich autorska „sygnatura”), ani też produkcje poszczególnych nadawców telewizyjnych, a cały gatunek jako taki. Ujawnia się raz po raz w najciekawszych, najbardziej emblematycznych i najlepszych produkcjach telewizji szwedzkiej, duńskiej, fińskiej i norweskiej.

Nie ta sama Natura

Przestrzeń, pod postacią Natury, zawsze narzucała się skandynawskim narracjom – od islandzkich sag, przez powieści Selmy Lagerlöf, Knuta Hamsuna czy Vilhelma Moberga, po kino Victora Sjöströma, Bo Widerberga, Jana Troella czy Billego Augusta. Za wyjątkiem niedużej Danii krainy rozciągające się na północy Europy cechuje bowiem niska jak na warunki naszego kontynentu gęstość zaludnienia i dość rozległe terytoria (Norwegia jest tak długa jak Wschodnie Wybrzeże USA od Massachusetts po początek Florydy, i to nie licząc w ogóle wysp Svalbardu). Skandynawskie społeczeństwa nawet w okresie pełnej nowoczesności, dojrzałego kapitalizmu, stały w wyjątkowo jaskrawej i bezpośredniej konfrontacji z siłami natury, zmuszone stawiać czoła żywiołom srogiej zimy z jej długimi nocami, wyrywać płody opornej ziemi, owoce nieprzyjaznemu morzu, czy pokonywać ogromne odległości z jednej ludzkiej osady do drugiej, pomiędzy nimi przedzierając się przez rozległe obszary wciąż stawiającej człowiekowi opór, nieujarzmionej do końca przyrody.

Choć narracjom spod znaku Nordic noir poetycki rytm wybijają piękne północne panoramy i dalekie plany – horyzonty Kopenhagi, Malmö czy Helsinek, linie brzegu na Sundzie, Morzu Północnym czy na Bałtyku, ciemne smugi północnego, iglastego lasu – taka przestrzeń robi tam coś zupełnie innego niż u wymienionych klasyków i tylu innych. Ktoś w którymś odcinku w końcu ucieka przez las albo przedziera się przez śnieg po kolana, ale nie są to opowieści o pokonywaniu sił natury per se. Nawet jeśli linia narracyjna w końcu odbija do starego drewnianego domku daleko w lesie czy do małej wioski na odludziu, są to opowieści o środowisku i sprawach wielko- lub mało- ale zawsze miejskich, o społeczeństwach już „nadrozwiniętego” kapitalizmu, tyle że jego północnoeuropejskiego, brzegowego odgałęzienia. Dynamiką, która napędza dramaturgię, jest dynamika klasowych społeczeństw późnej nowoczesności, wraz z napięciami, jakie generuje. Napięciami, które eksplodują zbrodniami, których zagadkom swoje wysiłki poświęcają Sara Lund, Saga Norén, Sofia Karppi, czy Kari Sorjonen. 

Można by oczywiście powiedzieć, że twórcy eksploatują wizerunek swoich krajów, albo bezrefleksyjnie kleją tymi obrazkami sceny i sekwencje rozrzucone w czasie i przestrzeni. Można by, ale byłby to błąd. Bo jednak nie ma w tym nic automatycznego czy odruchowego, nacisk kładziony na te obrazy, sposób w jaki „szyją” narracyjną całość, jest zbyt konsekwentny i – nie bójmy się tego słowa – poetycki. Obrazy mostu na Sundzie snującego się przez mgłę z Kopenhagi do Malmö czy ujętych z góry ośnieżonych dróg przecinających lasy Finlandii (Karppi) należą do wizualnie najpiękniejszych, jakie widzieliśmy w europejskiej telewizji ostatnich lat.

Heroiny i bohaterowie tych opowieści pokonują te przestrzenie nie po to, żeby wyrwać coś przyrodzie – mięso lub korzenie, które wykarmią ich rodziny, odrobinę osłoniętej przestrzeni, które uchroni je przed zimnem czy nocą. Robią to po to, żeby wyrwać kogoś lub siebie z relacji międzyludzkiej przemocy, lub dotrzeć do Prawdy o relacjach takiej przemocy – w nadziei, że Prawda przetnie tej przemocy pętlę. Obrazy szerokiej przestrzeni, łączące wszystko w hipnotyzującą całość, działają tu jak wizualna ewokacja mitu, którego dekonstrukcji i krytyki podejmują się opowiadane przez twórców seriali Nordic noir historie.

Linie poziome

Kiedy kamera odbija na odległość tych pięknych panoram, widzimy kompozycje, w których dominują linie i elementy poziome, horyzontalne. Jasne, pejzaże są zwykle horyzontalne („taki format”); jasne, Kopenhaga pewnie rzeczywiście jest tak „płaskim” miastem (nigdy tam nie byłem); jasne, większość regionu nordyckiego jest raczej niewysoka i… no właśnie, płaska, z wyjątkiem Norwegii i Islandii, które stanowią jego mniejszość – pod względem powierzchni, populacji i produkcji telewizyjnej. A jednak, nawet górzysta Norwegia w serialu Grenseland (tytuł międzynarodowy: Borderliner) ciągnie się po ekranowym horyzoncie dość spłaszczonymi liniami. Poza tym każdą naturalną cechę rzeczywistości można pokazać w obiektywie tak, żeby jej oczywiste cechy podkreślać, uwypuklać, lub je maskować, zaprzeczać im. Można by stosować ukośne kąty, unikać kompozycji z długimi poziomymi liniami w panoramach, albo też przecinać takie linie elementami pionowymi. A jednak – nic z tych rzeczy. Długie linie horyzontu, brzegu, pasy lasu i akwenów w oddali – przecinają ekran wszerz. Ujęcia z góry, pokazujące płaską, równą powierzchnię góry czy lasu tak, żeby płaszczyzna ekranu była mniej więcej równoległa do filmowanej powierzchni ziemi czy wody (Most na Sundzie, Karppi). Masywny budynek głównej centrali duńskiej policji (The Killing) – pokazywany tak, żeby podkreślić ciężką horyzontalność jego niewysokiej struktury, a nie na przykład dominowanie nad tą częścią miasta.

Oprócz tego wszystkiego ogromną rolę odgrywają przestrzenne motywy, „toposy”, które nawet gdyby były inaczej pokazywane (a przecież nie są), z natury rzeczy przywołują w ludzkiej wyobraźni poziomość, horyzontalność – jak most (na Sundzie), czy tunel (podmorski z Helsinek do Tallinna, inwestycja planowana w drugim sezonie Karppi).

Horyzontalna płaskość fizycznej, geograficznej przestrzeni, poetycka emfaza pięknych wizualnych refrenów, jakimi powraca ona na ekran – to wszystko ewokuje powszechne euroatlantyckie wyobrażenie o współczesnych skandynawskich społeczeństwach. Wyobrażenie tak powszechne, że podzielane przez skrajną prawicę, konserwatystów, neoliberałów, chadeków i socjaldemokratów, a na politycznych pogorzeliskach naszej części Europy nawet przez znaczną część lewicy na lewo od oficjalnej lewicy parlamentarnej. Różne są oceny i diagnozy stawiane na podstawie tego wyobrażenia. Na jednym krańcu spektrum buzują niestrudzenie tezy, że to dlatego Szwecja zaraz się zawali, albo nawet „już jej właściwie nie ma”. Na drugim, że skandynawskie społeczeństwa już osiągnęły harmonię i socjalizm (mniejsza o to, że trzy z pięciu są monarchiami), ustanawiając ostateczny horyzont społecznych, postępowych aspiracji naszej cywilizacji. Te niezwykle rozbieżne oceny opierają się na wspólnej podstawie – wyobrażonej równości ucieleśnionej jakoby przez nordyckie społeczeństwa, ich rzekomej klasowej „płaskości”, „horyzontalności”, na tym, że pokonały i przełamały kapitalizmu tendencję do zaostrzania i eskalacji społecznych nierówności.

To tego właśnie wyobrażenia, tego mitu dekonstrukcji podejmują się historie Nordic noir, nawet jeśli w pierwszej chwili wiele z nich wydaje się tę równość podkreślać, akcentując chociażby jej wymiar płciowy. Tak często główną bohaterką jest policjantka, detektywka, inspektorka – kobieta wykonująca pozornie czy też tradycyjnie męską pracę, odważna, silna i dobra w tym, co robi. Czasem nieodczuwająca potrzeby męskiego uznania, czasem nieposzukująca relacji romantycznej, za to często w partnerskich, egalitarnych relacjach z innymi mężczyznami lub mężczyzną, najczęściej w kontekście służbowym.

Nordycki kapitalizm

Śledztwa, które relacjonują seriale Nordic noir, mają jednak za zadanie wykazanie czegoś przeciwnego: Północna Europa jest tak samo klasowa, kapitalistyczna, jak wszystkie inne społeczeństwa euroatlantyckie. Nawet jeśli struktura nordyckich nierówności jest daleka od skandalu, jaki charakteryzuje społeczeństwa anglosaskie czy latynoamerykańskie, wciąż są one społeczeństwami opartymi na strukturalnych nierównościach i wyzysku. Kiedy kryzys finansowy roku 2008 rozłożył islandzki system bankowy, zwracano uwagę, że pomimo egalitarnych i demokratycznych tradycji kraju (Althing to najstarszy istniejący nieprzerwanie parlament w Europie, istnieje od X wieku) elity finansowe trzymające w garści islandzkie banki, to te same rodziny, które kontrolują bogactwo kraju od stuleci. Szwecja natomiast posłużyła badaczom za jeden z dowodów, że najbogatsze rodziny we współczesnej Europie to najczęściej te same rodziny, które były najbogatsze już w XIV wieku.

Zbrodnie, o których opowiadają seriale Nordic noir,ujawniają wciąż głębokie pokłady patriarchalnych stosunków (przemoc seksualna); są włączone w technologie władzy obejmujące swoimi mackami niemal cały globalny system kapitalistyczny (np. narzucona światu przez Waszyngton „wojna z narkotykami”); rezonują na różnych poziomach władzy klasowej i politycznej, okazują się angażować złożone interesy, czasem są przez kolizje tych interesów wywoływane lub przez pogoń za nimi akcelerowane. W Karppi te interesy to pokazany krytycznie inny aspekt nordyckiego mitu: rzekoma „zieloność” tych gospodarek, pokazana raczej jako bezwzględna biznesowa rywalizacja w wyścigu technologicznym motywowana nie troską o wspólne przetrwanie nas wszystkich w warunkach ograniczoności ekosystemów (nordyckie społeczeństwa są w światowej czołówce konsumpcji energii per capita), a akumulacją kapitału, wyścigiem o zyski. Oraz jako rywalizacja o prestiż polityczny i inwestycje transnarodowe.

Skandynawia w Nordic noir to nie żaden socjalistyczny raj, a raczej społeczeństwa, którym udało się awansować w międzynarodowym podziale pracy, usadowić się wysoko w hierarchii rozwoju technologicznego, w łańcuchach przechwytywania wartości w handlu międzynarodowym (stąd tak ogromne znaczenie portów, statków i innych środków transportu międzynarodowego w fabułach). Nie są bezklasowymi społeczeństwami, które wyrugowały ze swojego życia nadmiar klasowej i ekonomicznej przemocy, a raczej małymi społeczeństwami, które dokonały daleko posuniętej „burżuazyfikacji” siebie jako całości (wielki temat Ibsena) i zepchnęły ten eksces na własny, ukrywany na co dzień margines, a przede wszystkim poza granice własnych terytoriów, daleko z pola widzenia. Znamienne, że relacja swego równości, którą obserwujemy między bohaterami pochodzącymi z sąsiadujących krajów skandynawskich (np. Danii i Szwecji w The Killing i Moście na Sundzie) nie znajduje swojego odpowiednika tam, gdzie Finowie spotykają Estończyków (Karppi) czy Rosjan (Sorjonen). Estonia i Rosja leżą gdzie indziej w łańcuchach logistycznych, łańcuchach wartości i hierarchiach technologicznych.

Przypomnijmy sobie moc, z jaką działały na nas obrazy otwierające drugi sezon Mostu na Sundzie. Pozbawiony załogi statek, który płynie „na oślep”, siłą własnego rozpędu, a pod jego pokładem kilka wycieńczonych, chorych, nieprzytomnych, skutych łańcuchami osób. Jakby wyeksportowana na peryferie kapitalistycznego systemu naga przemoc wyzysku wróciła z krainy wypartego ponurą senną marą, statkiem-widmem. Aż się prosi, byśmy szukali jeszcze więcej metafor, które mogłyby stać za tym obrazem. Statek, który płynie sam, przez nikogo nie sterowany, z umierającymi ludźmi na jego pokładzie, na zatracenie – metafora stosunków władzy, które reprodukują się siłą własnej dynamiki, i trzymają zakładników? Władzy kapitalistycznej, bo statek to globalny handel, globalna logistyka, globalne łańcuchy dostaw, szlaki morskie i porty przeładunkowe. Skuci pod pokładem ludzie mogą też przywoływać wypierany fundament kapitalistycznej ekspansji i kapitalistycznego „rozwoju”: kolonialne niewolnictwo. Innym zapomnianym faktem jest, że Dania i Szwecja próbowały swoich sił w wyścigu o kolonie – Dania ma wciąż w takim charakterze największą wyspę świata.

Jednak stawką, o jaką chodzi, jest to, że pozorna równość skandynawskich społeczeństw opiera się na tym, jak struktury globalnego wyzysku, eksploatacji, ekonomicznej przemocy, układają się dzisiaj, wciąż się reprodukują, i jakie miejsce w nich Skandynawia/region nordycki zajmuje współcześnie, ze swoim technologicznym zaawansowaniem, z silnymi systemami finansowymi, z globalną skalą operacji swoich największych korporacji – technologicznych, telekomunikacyjnych, paliwowych i energetycznych, logistycznych, wreszcie zbrojeniowych.

Dziś chciałoby się jeszcze dodać pozycję, jaką nordyckie państwa zdecydowały się zająć w ramach Unii Europejskiej, w odpowiedzi na kryzys strefy euro i kryzys wywołany przez pandemię COVID-19 – w koalicji zamożnych, nastawionych na dominację eksportową egoistów gotowych jeszcze bardziej pogrążyć społeczeństwa południowych i wschodnich peryferii Europy.

Jarosław Pietrzak   

Tekst ukazał się w polskiej edycji „Le Monde diplomatique”, nr 5(165), wrzesień-październik 2020, s.50-51.

Ilustracja: kadr z serialu Most na Sundzie (2011-2018).

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Mam też dwa opowiadania w e-bookach: tutaj i tutaj.

W łóżku z Chopinem

Państwowy Instytut Wydawniczy wydał Korespondencję Fryderyka Chopina, w redakcji Bronisława Sydowa, w 1955 roku. 65 lat zajęło Polakom przeczytanie pierwszych stu kilkudziesięciu stron pierwszego tomu, bo tyle wystarczy, żeby dotrzeć do najbardziej zmysłowych, intensywnych listów młodego Fryderyka do jego młodzieńczej miłości (sam się do niego zwraca per „kochanku”), Tytusa Woyciechowskiego.

Czytaj dalej

Slumdog Millionaire: W Indiach przegląda się cały świat

Tekst pochodzi z marca 2009 roku, ukazał się wtedy na witrynie Krytyki Politycznej, ale tekstów z tamtego okresu nie da się już dzisiaj na niej znaleźć, podobno zaginęły w procesie migracji serwisu. Wygrzebałem go, bo wczoraj zmarł Irrfan Khan (na zdjęciu po prawej).

Czytaj dalej