Europa znowu zapłaci

Piąta wojna gazańska Izraela to kolejny po Ukrainie kolosalny kryzys międzynarodowy o globalnych konsekwencjach – i po raz kolejny Europa, reagując nań, demonstruje zero politycznej autonomii, idąc w ciemno tam, gdzie jej każą imperialne rozporządzenia płynące z Waszyngtonu. Niezależnie od tego, ile będzie musiała za to zapłacić – i od tego, że to ona, a nie Stany Zjednoczone, poniesie więcej konsekwencji.

Czytaj dalej

Brzydkie słowo: Tolerancja

Gdy wokalistka Loreen (Lorine Zineb Nora Talhaoui) odniosła dla Szwecji swoje drugie już zwycięstwo w Konkursie Piosenki Eurowizji, media ze szczególną emfazą podkreślały trzy sprawy. 1) Była pierwszą kobietą, która odniosła ten triumf dwa razy. 2) Była drugą taką osobą (przed nią zdarzyło się to tylko jednemu wokaliście, Irlandczykowi Johnny’emu Loganowi). 3). Kim Loreen jest, w rozumieniu tożsamościowym, oprócz tego, „że ze Szwecji”: podkreślano marokańskie/berberyjskie pochodzenie jej rodziny i jej jakoby biseksualną tożsamość seksualną.

Dlaczego ten trzeci punkt był aż tak ważny dla relacjonujących wydarzenie mediów?

Biseksualna Berberyjka (cóż z tego, że ze Szwecji)

Dla tych, co nie wiedzą. Berberowie to historycznie koczownicze ludy Afryki Północnej, tak zwanego Maghrebu. Ich przodkowie zamieszkiwali tamte obszary jeszcze przed arabskim podbojem. Są wśród nich m. in. Kabylowie i Tuaregowie.

Ale Loreen urodziła się już w Danderyd, tuż na północ od Sztokholmu. Owszem, w Szwecji obowiązuje zasada ius sanguinis, a nie ius soli – a więc o obywatelstwie nowonarodzonej osoby decyduje w pierwszej kolejności „krew”, czyli narodowość rodziców, a nie miejsce urodzenia, czyli „ziemia”, jak w obydwu Amerykach, Wielkiej Brytanii czy Francji. Jednak urodzona w Szwecji Loreen jest obywatelką Szwecji i, na ile wiadomo, tylko Szwecji. Podkreślanie jej pochodzenia przy okazji każdego komunikatu, to tak, jakby uporczywie zaznaczać czeskie pochodzenie Gustawa Holoubka i Krystyny Jandy. Skoro o Holoubku i Jandzie tak nie mówimy, to pewnie dlatego, że zarezerwowano to dzisiaj głównie dla tych, których rodziny mają korzenie poza Europą, nie są „białe”…

Czytaj dalej

Oszustwo

Wyrafinowane i śmiałe oszustwo stanowi finałowy twist fabuły W gorsecie (Corsage) austriackiej reżyserki Marie Kreutzer. Film był kandydatem Austrii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (czyli taki nie po angielsku), nie zdołał jednak znaleźć się w finałowej piątce, ustępując miejsca paru filmom od siebie słabszym. W kulturze obrażania się na „spojlery” (narzuconej nam przez marketing molochów przemysłu kulturowego) lepiej oczywiście nie sygnalizować, jakim konkretnie oszustwem ta opowieść się zakończy. Zamiast je ujawniać, zamarkujmy, że takie zamknięcie historii cesarzowej Sisi samo w sobie także jest oszustwem – w takim sensie, że historia nic o takim obrocie spraw nie wie.

Całe przedsięwzięcie, jakim było powstanie tego filmu, również oszustwem się wydaje. Oczyma wyobraźni widzę, jak Kreutzer „pitchuje” taki projekt producentom i różnym audiowizualnym funduszom. Słyszę te wszystkie ściemy o ponownym ożywieniu na wielkim ekranie jednej z legendarnych postaci historii swojego kraju. Że ukaże się ją w opozycji do utrwalonego w kulturze masowej wizerunku stworzonego w przesłodzonych filmach Ernsta Marischki z lat 1955-57, z cudowną Romy Schneider. Że tym razem będzie ona nie słodkim wiecznym dziewczęciem, a w wieku, w którym zaczyna się już bać starości. Pewnie było też trochę wróżenia o trendach, że tak jak powracają mody na pewne epoki i ich estetyki, jesteśmy tuż-tuż przed renesansem popularności cesarzowej Sisi w kulturze masowej (no i proszę, serial już leży na Netfliksie). Już widzę to zadowolenie w biurach medialnych korporacji: nic tam się tak nie podoba, jak powołanie się na coś, co się już kiedyś dobrze sprzedało i ciągle z powodzeniem chodzi w telewizji. Że będzie ukazana jako kobieta, która „wyprzedzała swoje czasy”, nowocześniejsza niż przypisana jej archaiczna, feudalna rola społeczna. Już widzę tę litanię frazesów powierzchownego feminizmu i naskórkowej postępowości, konieczną, by to sprzedać urzędnikom rozpatrującym wnioski o dofinansowanie publiczne. Czy to w kraju, czy to w krajach koproducentów (film jest oficjalnie austriacko-luksembursko-niemiecko-francuski), czy na poziomie instytucji europejskich.

Daję głowę, że tak to wyglądało, bo nawet marketing gotowego filmu wybrzmiewa w Europie takimi tonami. Takimi śladami podąża też większość komentarzy i recenzji. A film, który z tego powstał jest czymś innym, czymś dużo więcej – i o zupełnie inny film od samego początku chodziło. Żeby go jednak urzeczywistnić, potrzebne były środki, a żeby uzyskać środki, w neoliberalnej „kulturze audytu”, która jednoczy prywatne i publiczne źródła finansowania kultury, trzeba im było nawciskać całego tego kitu. Cóż za wspaniałe oszustwo!

Czytaj dalej

NATO, AUKUS, Europa

Tekst ukazał się pierwotnie 21 września 2021 na łamach portalu STRAJK.eu.

Na przestrzeni zaledwie trzech tygodni miały miejsce wydarzenia, które warto ująć razem i zadać na głos pytania, które podsuwają. Przełom sierpnia i września: ucieczka Stanów Zjednoczonych przed talibami z Afganistanu. Popłoch i zamęt, jakie zapanowały wśród ich (głównie europejskich) sojuszników – tam na miejscu, w oddziałach, w górach środkowej Azji, ale też w zdezorientowanych europejskich stolicach. Połowa września: nowe, jeszcze bliższe, jeszcze silniejsze militarne zbliżenie Stanów Zjednoczonych z sojusznikami wyselekcjonowanymi na podstawie wspólnoty języka angielskiego. Póki co, nosi ksywkę AUKUS, urobioną od Australii, Wielkiej Brytanii (United Kingdom) i USA.

O AUKUS mówi się, że ma „stawiać czoła” rosnącym w siłę Chinom. Niby chodzi o rozpychanie się Chin na Pacyfiku, choć Wielka Brytania leży na zupełnie innym oceanie. Na Spokojnym znacznie poważniejsze i bardziej bezpośrednie interesy ma Francja (Polinezja, Nowa Kaledonia, te sprawy), a ją z tego zbliżenia ostentacyjnie wykolegowano. Prezydent Emmanuel Macron niemal puścił dym uszami. Francja spodziewała się sprzedać Australii nuklearne łodzie podwodne, co się już nie wydarzy, bo Anglosasi chcą teraz robić takie interesy tylko we własnym gronie. Poczucie obrazy jest w Paryżu takie, że Pałac Elizejski odwołał ambasadorów w Canberrze i w Waszyngtonie.

Czytaj dalej

Ciała, dzieła, granice

Film, który zarobił dla Tunezji pierwszą nominację do Oscara (za najlepszy film międzynarodowy – tak się teraz w Amerykańskiej Akademii Filmowej nazywa film zagraniczny) ma ekranową energię włoskich filmów politycznych, gwiazdę Monikę Bellucci na przynętę w obsadzie, a jego akcja rozpięta jest między Syrią i Libanem z jednej, a Brukselą, stolicą Europy, z drugiej strony. Człowiek, który sprzedał swoją skórę (reż. Kaouther Ben Hania, 2020) jest „zrobiony” z obrazów, których długo nie zapomnimy: zachwycających plastycznie (jak na film o sztuce przystało) i zarazem dynamicznych (jak z przystało na film polityczny).

Tunezja, ojczyzna reżyserki – to tam jeden zdesperowany człowiek dał początek „arabskiej wiośnie”, podkładając ogień pod swoje życie. Syria – tam „arabska wiosna” poszła umrzeć. Otwierające film ujęcie osadzone jest najpewniej w europejskiej galerii sztuki lub muzeum, ale ta pierwsza scena to koniec, nie początek całej historii. Ku właściwemu początkowi skaczemy zaraz potem: do Syrii w momencie jej niebawem zawiedzionej fantazji o rewolucji. Człowiek z tytułu, Sam Ali musi zostać uchodźcą w Libanie, a jego ukochana Abir wychodzi za mąż i ucieka do Europy. W ekranową parę wcielają się syryjski aktor Yahya Mahayni i francuska aktorka syryjskiego pochodzenia Dea Liane, którzy (oboje) zaklinają kamerę swoimi hipnotyzującymi błękitnymi oczyma, sporą część filmu widując się tylko na webcamach – gdy jej męża (nie jest nim Sam) nie ma w domu.

Ale i tak prawdziwie kłopotliwa relacja łączy Sama z kimś zupełnie innym: postacią amerykańsko-belgijskiego artysty, supergwiazdy świata sztuki, skrzyżowania Fausta z Midasem, który „bezwartościowe przedmioty zamienia w złoto, dodając do nich swój podpis”. Jeffrey Godefroi (Koen De Bouw) proponuje Samowi możliwość przekraczania granic – w tym barier, które go dzielą od ukochanej, postawionych przez Europę na drodze uchodźców z „energonośnych” krain, umykających przed wywołanymi między innymi przez Europę wojnami – jeżeli podpisze cyrograf. Godefroi nie chce jego duszy, chce jego pleców – obraca je w płótno, na którym „maluje” (igłą i tuszem) wizę strefy Schengen.

Czytaj dalej

Koronawirus Blues

Wiecie, jak wyglądają amsterdamskie kontenery na śmieci z gospodarstw domowych? Są wpuszczone w chodnik, plac lub ulicę, wkopane w ziemię. Ponad powierzchnię wystaje tylko metalowa kaseta sięgająca człowiekowi mniej więcej do pasa, z czubem, za który może go z tego wgłębienia wyciągnąć dźwig holenderskiej śmieciarki oraz paszczą, w którą wkłada się worki ze śmieciami. Gdy się paszczę tę zamyka, worek wpada w głąb, pod ziemię. Paszcza to dobre słowo, bo wewnątrz jest kilka rzędów metalowych zębów, które chwytają worek ze śmieciami, zanim go wrzucą do środka, gdy się paszczę zamknie. Jak na tym zdjęciu nad tekstem.

21 lutego, przed północą, w dzielnicy Amsterdam-Zuidoost, w jednym z takich śmietników, tam w głębi, pod ziemią, znaleziono niemowlę. Boję się nawet myśleć, w jakim stanie – cały czas mam przed oczyma zęby tej paszczy. Noworodka znaleziono tylko dzięki temu, że jakiś człowiek złamał godzinę policyjną i przechodził tamtędy koło godziny 23:00. Usłyszał dobiegający spod ziemi płacz, zadzwonił po pomoc. Gdyby przestrzegał godziny policyjnej – metody, którą pełniący (pomimo dymisji) obowiązki premiera neoliberał Mark Rutte „walczy z pandemią”, dziecko by pewnie umarło i trafiło na śmietnik.

Czytaj dalej

Rok zarazy

31 stycznia 2020 roku, włoskie władze sanitarne zidentyfikowały pierwszy przypadek koronawirusa SARS-CoV-2 w Europie. Tak zaczął się europejski rozdział pandemii, pod której znakiem upłynął już potem cały miniony rok.

Czytaj dalej

Pomniki na bruk

Nadzwyczajna fala protestów przeciwko rasistowskiej policyjnej przemocy, ale i przeciwko systemowemu rasizmowi w ogóle, rozlewa się ze Stanów Zjednoczonych do innych krajów. Koszmarna śmierć George’a Floyda, na oczach świadków uduszonego na ulicy kolanem przez policjanta, wstrząsnęła Ameryką, by wkrótce wyprowadzić ludzi na ulice także w wielu innych krajach.

W śmierci Floyda – jednego z tysięcy mężczyzn mordowanych rokrocznie przez amerykańską policję za kolor skóry – manifestuje się specyfika bardzo amerykańskich form strukturalnej przemocy. W końcu nigdzie indziej na świecie, nawet w najludniejszych krajach afrykańskich, tylu czarnych mężczyzn i kobiet nie pada ofiarą systemu „sprawiedliwości”. Zabijani bezkarnie przez „stróżów prawa” za przechodzenie przez ulicę w złym miejscu, osadzani w więzieniach lub podporządkowywani innym formom ograniczenia wolności, nierzadko za „przestępstwa”, za jakie ich biali rówieśnicy nie trafiają nawet na przesłuchanie. Badacze problemu – od Loïca Wacquanta po Michelle Alexander – utrzymują, że amerykański system „sprawiedliwości”, z jego niespotykanym nigdzie indziej współczynnikiem inkarceracji (grubo ponad 700 osób na 100 tys. mieszkańców), z niesłychaną wprost nadreprezentacją „kolorowych” wśród skazanych, z jego prowadzonymi dla zysku prywatnymi więzieniami, które potrafią pozywać władze stanów, jeśli te nie dostarczają im dość skazanych, jest po prostu przedłużeniem niewolnictwa i reżimu rasowej segregacji znanego pod kryptonimem Jim Crow, oficjalnie zniesionego w 1965 roku.

Czytaj dalej

Brzydkie słowo: Mulat

O tym brzydkim słowie przypomniała mi rozmowa na Facebooku. Do spisania w końcu sprowokowanych przez nią przemyśleń zmobilizowała mnie w końcu czterechsetna rocznica narodzin niewolnictwa w angielskich koloniach w Ameryce Północnej, które potem stały się Stanami Zjednoczonymi. W sierpniu 1619 do wybrzeży Virginii przybił pierwszy statek z niewolnikami z Afryki.

Z dala od Polski, rzadko tam bywając, czasem zapominam, jak opłakany jest stan współczesnego języka polskiego, w jego wersji powszechnie używanej – wszędzie tam, gdzie zadaniem jest opis dynamicznej rzeczywistości politycznej, społecznej, kulturowej. Rzuciłem bowiem w stronę moich fejsbókowych znajomych pytaniem, kiedy się dowiedzieli, że Puszkin był Czarny. Prawdę mówiąc byłem ciekaw, czy moja ignorancja (dowiedziałem się od pewnego rosyjskiego przyjaciela, najdalej trzy lata temu) była w tej materii wyjątkowa. To samo miałem z Alexandre’em Dumasem – choć jako nastolatek przeczytałem wszystko spod jego pióra, co znalazłem w moich bibliotekach w Dąbrowie Górniczej, tego, że był Czarny, dowiedziałem się dopiero z ust Christopha Waltza w Django Unchained Quentina Tarantino. No więc, wracając do Puszkina, dowiedziałem się, że nie tylko ja. O Puszkinie wiedziało właściwie tylko kilka osób albo bardzo oczytanych, bądź też od dawna lub kiedyś zafascynowanych jego twórczością. Wiele osób dowiedziało się o tym z mojego statusu.

Rozmowa miała kilka wątków, ale przemyślenia do spisania tutaj dotyczą głównie jednego. Usłyszałem (no, przeczytałem) kilka razy, że Puszkin nie był Czarny, bo miał tylko pradziadka z Etiopii (lub Erytrei). On i Dumas byli mulatami (czasem w formie pytania a nie twierdzenia). To, że w Polsce takie słowo przechodzi do dzisiaj przez usta/klawiaturę ludziom i wykształconym, i całkiem rozgarniętym politycznie (nawet o lewicowych poglądach), jakby było neutralnym, nieobciążonym terminem, wzięło mnie z zaskoczenia. Na emigracji od początku 2008 roku, od dawna spotykam się z nim tylko w książkach, i to albo starych, albo historycznych.

AleksanderPuszkin

Aleksander Puszkin

Czytaj dalej

Niemcy są problemem

Być może jest prawdą, że Niemcy nigdy z rozmysłem nie dążyły do osiągnięcia w ramach Unii Europejskiej takiej dominacji, jaką się dziś cieszą. Być może samo tak wyszło. Zjednoczenie Niemiec do największego i najbardziej rozwiniętego przemysłu w UE dodało przewagę demograficzną nawet nad dużymi krajami. Wspólna waluta i kontrola nad Europejskim Bankiem Centralnym, instrumenty, którymi Berlin zarzyna dzisiaj południowy pas Europy – to był przecież początkowo pomysł francuski. Niemcy jedynie nie dali się długo prosić, a kiedy wszystko się już stało, to niepostrzeżenie wykolegowali Francuzów z zamierzonego przez nich franko-germańskiego duumwiratu nad Europą.

Dziś, jak mówi w wywiadzie socjolog schyłkowego kapitalizmu Wolfgang Streeck, Niemcy lubią sobie przy każdej okazji wycierać gębę frazesami o wspólnej Europie, europejskich wartościach itd., ale używają tego wyłącznie do forsowania partykularnych niemieckich interesów.

Jak tymczasem Polska lewica opowiada sobie Niemcy i ich rolę w Europie? Próby racjonalnej krytyki, samego wskazywania, że coś jest nie tak w niemieckiej dominacji nad kontynentem zbyt łatwo i zbyt często są trywializowane jako siłą rzeczy pochodzące z polskiej ksenofobii. Gwiazdy Krytyki Politycznej potrafią nawet dobrych kilka lat po niemieckim zarżnięciu Grecji fantazjować o ratowaniu Europy przez polskie przytulenie się do Niemiec razem z Francją, bywa, że do kompletu z przyjęciem euro. Działacze związkowi pokazują Niemcy jako przykład gospodarki wysokiego uzwiązkowienia, wysokich płac, stabilnego zatrudnienia i układów zbiorowych. Wspólny mianownik wszystkich tych wariacji na temat (intonowanych zawsze z podziwem) jest taki, że Niemcy – albo jako oparcie dla konstruktywnej współpracy, albo jako wzór do naśladowania – są dla wyzwań i problemów, jakie stoją dziś przed Europą, rozwiązaniem.

Tymczasem jest wręcz przeciwnie, to Niemcy są Europy (nas wszystkich) największym problemem.

Czytaj dalej