Banałem w faszyzm?

O Modern Holocaust Marii Peszek

Nad „protest songiem” Marii Peszek Modern Holocaust warto się poważnie zastanowić nie ze względu na jakąś jego szczególną jakość, a ze względu na to, czego jest symptomem. Zarówno sam utwór zresztą, jak i jego entuzjastyczne przyjęcie przez część liberalnej i liberalno-lewicowej opinii w Polsce.

Nie jestem krytykiem muzycznym i skupię się tu wyłącznie nad warstwą tekstową tego songu. Z tekstu, oprócz pojedynczego podmiotu lirycznego najpewniej tożsamego z samą artystką (która dostaje internetowe i inne pogróżki), wyłania się także pewien podmiot zbiorowy, jacyś „my”. „Hejt nasz polski powszedni”, „Zło jest w każdym z nas, zło robimy sami”, itd. Zaimki osobowe i dzierżawcze oraz formy czasownika wskazujące na pierwszą osobę liczby mnogiej. Na pierwszy rzut oka tym „my” jest polskie społeczeństwo/naród, jesteśmy w domyśle „my, Polacy”. Ale to „my” rozpada się na dwa poziomy – nagle okazuje się, że nie „my” a „Ty też w domu masz własny swój karabin”. Ostatecznie „my, Polacy” okazują się raz być wszystkimi Polakami, a raz dzielić na tych Polaków, których diagnoza jest tu stawiana, i tych, którzy tę diagnozę stawiają. I tu zaczyna się robić ciekawie – albo może właśnie nieciekawie.

Kiedy „my” przestaje oznaczać wszystkich Polaków, zaczyna szukać opozycji, przez które określa się w stosunku do tej reszty, będącej tu zamierzonym obiektem krytyki. Żeby to węższe „my”, w domyśle „lewicowo-liberalne” (bo należą do niego osoby, jak podmiot liryczny czy sama artystka, posądzane np. o żydostwo, liberalne podejście do seksualności i homoseksualizm) mogło się w tekście dobrze ukonstytuować i określić, poszukuje ono negatywnych punktów odniesienia – tego wszystkiego, od czego się dumnie różni. Przestrzeń, w którą w ten sposób wkraczamy, to kraina żenująco naiwnego liberalizmu, takiego z Europy Wschodniej lat 90., nawet jeśli niektóre przywoływane postaci-obrazy pochodzą z lat nieco późniejszych.

Hitler i Stalin wyrzuceni jednym tchem w tym samym zdaniu. Putin i Bin Laden tak samo w innym. Co złego to „totalitaryzm” (III Rzesza i ZSRR, jakby były to byty w jakikolwiek sposób porównywalne), „rosyjski tyran” będący w liberalnym imaginarium czymś na kształt „przedłużenia Stalina”, i „islamski terrorysta”, bez powodu i irracjonalnie nienawidzący „zachodnich wolności”. Z tego wynika, że co dobrego to liberalna demokracja zdefiniowana w sposób ani trochę bardziej wyrafinowany niż w „Gazecie Wyborczej” w latach 90. Hitler, Stalin, swego rodzaju „reinkarnacja” tego ostatniego w osobie Putina i figura odsyłająca w okolice „islamofaszyzmu” stanowią współrzędne na mapie politycznego zła, na której mieści się, choć nie chce się do tego przyznać, przenikająca polskie społeczeństwo nienawiść, wżerający się w nie „hejt”.

Jest jednak pewien problem z taką liberalną diagnozą postępującej faszyzacji polskiego życia społecznego. Jeżeli ma to być krytyka postępującego przesuwania się polskiej polityki w prawo, to jest to krytyka bezrefleksyjnie powielająca banalne liberalne opozycje, które zorganizowały polską wyobraźnię polityczną w minionym ćwierćwieczu. Stalinizm używany po to, by do piekła wysłać nie tylko Związek Radziecki (ustawiony na równi z Trzecią Rzeszą) i „realny socjalizm” („czego Zomo pałą nie zajebało”), ale także samą ideę komunizmu, całą tradycję walk o emancypację ludzką i o przekroczenie naszej zastanej społecznej kondycji. Peszek wyobraża sobie, że odważnie krytykuje radykalny dryf polskiej polityki w prawo, podczas gdy ten dryf jest konsekwencją delegitymizacji wszystkich idei politycznych na lewo od socjaldemokracji. Delegitymizacja ta umożliwiła bowiem przesunięcie całego spektrum politycznego, czyniąc poglądy niegdyś prawicowe dziś umiarkowanymi czy centrowymi, niegdyś niedopuszczalne – dziś zaledwie ekscentrycznymi. Założenia tej delegitymizacji Peszek sama bezkrytycznie reprodukuje, wypowiadając się z wewnątrz bańki, z której ZSRR wygląda tak samo jak Trzecia Rzesza. Na ten problem Peszek nie potrafi w ciekawy sposób odpowiedzieć, bo horyzont jej własnej politycznej wyobraźni należy do problemu.

Peszek na dodatek trywializuje kwestię ideologii, sprowadzając ją do poziomu „hejtu” i nienawiści, które na dodatek są w jej ujęciu typowo – by nie rzec „naturalnie” – polskie („hejt nasz powszedni”, „polskiej nienawiści zeżre wściekły pies”). We wzroście znaczenia ksenofobicznej skrajnej prawicy nie ma tymczasem nic specyficznie polskiego – i to nie ma na aż dwa sposoby.

Skrajna prawica rośnie w siłę i przenosi coraz więcej ze swojej ideologii do politycznego mainstreamu w całej Europie i dzieje się to w kontekście postępującego kryzysu systemu kapitalistycznego i strukturanego kryzysu Unii Europejskiej. Oba kryzysy generują społeczne frustracje i resentymenty. Polski wariant tych procesów ma swoje wyjątkowe rysy (jak całkowite wyrugowanie jakiejkolwiek lewicy z parlamentu, powszechność rasistowskiej retoryki w mediach głównego nurtu i słabość lewicowej na nią odpowiedzi, itd.), nie jest jednak procesem w całości wyjątkowym. To jeden sposób, na który „diagnoza” Peszek jest błędna.

Drugi jest taki, że to, co w procesie podbijania polskiej rzeczywistości społecznej przez ksenofobiczną prawicę, rzeczywiście jest specyficzne dla naszego kraju, nie bierze się z jakiejś ponadczasowej „polskości”, którą Peszek wydaje się esencjalizować. Esencjalizacja jakiejkolwiek tożsamości nigdy nie prowadzi w żadnych postępowych kierunkach. Prawicowy obłęd, w jaki osuwa się obecnie ogromna część polskiego społeczeństwa, nie wynika z żadnej „genetycznej” predyspozycji tego akurat narodu do nienawiści. Jedną z rzeczy, z których natomiast wynika, jest model i społeczne koszty (wzrost nierówności, masowe bezrobocie, wypychanie milionów ludzi na przymusową emigrację za chlebem) transformacji ustrojowej po 1989 roku, wraz z narzuconą społeczeństwu narracją o braku alternatywy dla neoliberalizmu. To wytworzeniu konsensu wokół tej bezalternatywności służyło takie przemeblowanie zbiorowej wyobraźni politycznej Polaków, żeby wszystko, co nie jest neoliberalizmem, wylądowało w jednym worku z nazizmem i straszyło natychmiastowym osunięciem się w „totalitaryzm”. Jeżeli chcesz godziwych zasiłków dla wszystkich bezrobotnych, to tak naprawdę chcesz Gułagu! Ale tego Peszek nie będzie w stanie sproblematyzować tak długo, jak długo wypowiada się z wewnątrz bańki liberalnych złudzeń (Hitler, Stalin, Oświęcim i Zomo wrzucone do jednego worka), które stworzyły warunki dla prawicowego obłędu zasysającego dziś Polaków. Co więcej, sprowadzanie współczesnego problemu ksenofobicznej polskiej prawicy do jakiejś genetycznej polskiej „nienawistności” jest wypieraniem i ukrywaniem realnych procesów politycznych, a także realnej opowiedzialności za procesy (ktoś wprowadzał i wytwarzał zgodę na impozycję neoliberalizmu w Polsce, ktoś niszczył każdy punkt widzenia wykraczający poza neoliberalny konsensus), które ostatecznie wytworzyły obecne stężenie frustracji i resentymentów.

Naprawdę bulwersujące w utworze Peszek jest jednak znaczące przemilczenie, jakie rzuca się nam w oczy, gdy przyglądamy się obecnym w nim obiektom ksenofobicznej prawicowej nienawiści. Na swoje miejsce w roli ofiary zasłużyły osoby nieheteroseksualne – jest mowa o palonej warszawskiej tęczy (choć ta konkretna tęcza rościła sobie prawa do szerszego pola semantycznego, tęcza jako symbol jest powszechnie kojarzona z ruchami LGBT), jest inwektywa „śmierdzisz lesbą”. Na swoje miejsce zasłużyli Żydzi – jest mowa o ludziach palonych kiedyś w stodole, czyli o wydarzeniach takich jak w Jedwabnem, jest obelga „żydowska kurewno”, a Holokaust króluje nad tekstem w samym tytule. Wielkimi nieobecnymi są natomiast uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, muzułmanie, osoby pochodzenia arabskiego. Jest to szokujące, bo to właśnie oni, oraz osoby ze względu na karnację czy turban na głowie „podejrzane” o to, że należą do jednej z tych grup, padły w ciągu ostatniego roku ofiarą większości aktów rasistowskiej przemocy. Oni też są obiektem najbardziej bezkarnego i bezwstydnego rasistowskiego bełkotu w głównym nurcie polskiej polityki i w dominujących, także tych nominalnie liberalnych, mediach.

Zupełne przemilczenie rasizmu islamofobicznego, antyarabskiego i wymierzonego w uchodźców szukających obecnie masowo schronienia w Europie w rzekomo antyrasistowskim utworze szokuje, bo został on przecież nagrany po wielomiesięcznym okresie intensywnej nagonki w mediach i rosnącej liczby aktów tak ukierunkowanej przemocy na ulicach polskich miast. Jak można coś takiego rozumieć? Co ta nieobecność właściwie znaczy?

Może to, że rytualne gesty „obrony Żydów” i „krytyki antysemityzmu” są dzisiaj tak naprawdę łatwe i niczym nie grożą? A w zestawie z wyrazami sympatii dla mniejszości seksualnych mieszczą się po prostu w kanonie dobrego tonu liberalnej klasy średniej i pozujących na lewicowo-liberalne „elit kulturalnych”, bo pasują do ich wyobrażeń o „europejskości”? Podczas gdy zabranie głosu w obronie uchodźców z Syrii, Libii czy Afganistanu albo publiczne potępienie islamofobii, wręcz przeciwnie, wymagają dziś w Polsce autentycznej odwagi i mogą dla popularnego artysty oznaczać konieczność stawienia czoła rasizmowi liberalnego (drobno)mieszczaństwa, czyli swojego własnego, bezpośredniego otoczenia i odbiorców?

Obrona Żydów przed polskimi antysemitami niewiele dzisiaj od takich obrońców wymaga. Większość współczesnych polskich antysemitów nigdy nie spotkała Żyda (Wietnamczyków jest dziś w Polsce kilka razy więcej), pozostaje im więc palenie kukieł i ewentualne wypady na zabytkowe cmentarze. A kukieł wystarczy bronić oburzonymi komentarzami na Facebooku, zyskując w ten sposób wizerunek „postępowca” wśród znajomych, bez konieczności wejścia w autentyczną konfrontację. Paleniem kukły można się szlachetnie pooburzać, nic więcej nie robiąc i spać spokojnie, doskonale wiedząc, że i tak nikt nie zginie. Wilk syty i owca cała.

Muzułmanie i osoby pochodzenia arabskiego, jak również osoby posądzone o to, że są muzułmanami lub Arabami (studenci z Portugalii, sikhijski turysta z Wielkiej Brytanii) padają tymczasem ofiarami realnej przemocy, trafiają do szpitali z poważnymi obrażeniami ciała, muszą wymieniać drzwi, które im podpalono. A liberalne (drobno)mieszczaństwo z otoczenia Marii Peszek, to, które ma w Londynie przyjaciół gejów, a na półce albumy o kulturze żydowskiej, podziela większość „poglądów”, które do tych aktów przemocy prowadzą, które wytwarzają na nie przyzwolenie.

Tak więc daleki od radykalnej odwagi, song Peszek jest raczej owocem żenującego konformizmu. Jeżeli nie czegoś gorszego. Bo jeśli w ostatnich miesiącach Maria Peszek nie zauważyła, kto stanowi główny cel współczesnego rasizmu (nie tylko w Polsce), to być może dlatego, że nie zauważyła w ogóle, że to jest rasizm. Co z kolei zmuszałoby nas do postawienia pytania, dlaczego tego nie zauważyła. W większości podobnych przypadków trafna jest odpowiedź, że część z tych „poglądów” osoba, która tego rasizmu nie zauważyła, po prostu popiera.

Modern Holocaust Marii Peszek jest dla mnie symptomem szerszego problemu, jakim jest intelektualna nieudolność większości polskich elit kulturalnych w ich próbach odpowiedzi na niebezpieczne procesy umacniania się ksenofobicznej, coraz bardziej radykalnej prawicy w Polsce. Agnieszka Holland porównuje rządy PiS do PRL, choć jako kobieta mogłaby np. pomyśleć o kwestii praw reprodukcyjnych, by zacząć sobie zdawać sprawę z kretynizmu takiego porównania. Nieco młodsi filmowcy puchnęli z dumy na demonstracjach w obronie „dobrego imienia Lecha Wałęsy” jako „symbolu demokracji”, choć Wałęsa jako prezydent miał wcale nie mniejszy apetyt na całość władzy, kosztem demokracji i rządów prawa, niż obecnie ma Prezes, tyle że nie potrafił tego swojego celu osiągnąć. I tak dalej.

Kiedy mówimy o faszyzmie w Polsce dziś, musimy mieć się z dwóch stron na baczności. Samo dojście PiS do władzy, a nawet jego obecny, irracjonalny sposób rządzenia, to jeszcze nie faszyzm. Tego mocnego ale ważnego terminu lepiej nie trywializować. Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie Adolfem Hitlerem. Nie jest też jednak prawdą, że trzeba aż Hitlera, żebyśmy mogli zacząć mówić o faszyzmie – generał Franco nie był Hitlerem, nie był do Hitlera porównywalny, był jednak faszystą. Każdy zinstytucjonalizowany faszyzm poprzedza też proces faszyzacji społeczeństwa, proces, który – jeśli nie zostanie powstrzymany – do faszyzmu w końcu doprowadzi.

O faszyzacji w Polsce dziś na pewno możemy już mówić. I jeżeli wszystko, co polskie elity kulturalne potrafią z siebie wykrzesać w krytycznej odpowiedzi na ten proces, rozpina się między konformistycznymi niby-protest-songami à la Maria Peszek i pojękiwaniami o PRL w stylu Agnieszki Holland, postępom dalszej faszyzacji wiele w Polsce nie zagraża.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej Medium Publicznego.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Dziwny przypadek „Ziemi obiecanej”

To jest bydło! […] Ja mogę tak mówić, ode mnie mają chleb!

Ja bym chciał, żeby moja Łódź rosła! Żeby miała wspaniałe pałace! Zielone, piękne ogrody! I w ogóle, żeby był wielki ruch, wielki handel, wielki pieniądz!

Kapitalizm peryferii, kapitalizm w ogóle

W swoim znakomitym eseju o dramatach Henrika Ibsena[1] Franco Moretti przyjrzał się wszystkim kilkunastu scenicznym utworom Norwega jako kronice burzliwych procesów rozwoju kapitalizmu, jakie przez kraj, który do tych procesów dołączył się późno, przetoczyły się w skondensowanej formie i przyspieszonym tempie, na przestrzeni jednego pokolenia. Kronice dokumentującej także wynikające z tych procesów gwałtowne zmiany w sposobach, na jakie człowiek postrzega i odczuwa samego siebie, swoje relacje z innymi ludźmi i ze światem. Ziemia obiecana Władysława Reymonta nie zajmuje takiego miejsca w europejskiej literaturze, jakie osiągnęła dramaturgia Ibsena (w Londynie, gdzie mieszkam, każdego roku na afisz trafiają co najmniej dwie nowe inscenizacje sztuk Norwega). Przy wszystkich różnicach gatunku, stylu i pozycji w światowym obiegu literackim, z Ibsenem pokrewne jest intelektualne zadanie, jakie Reymont sobie postawił: powieść jest kroniką tego rodzaju zmian, równie przyspieszonych i dramatycznie skondensowanych, tyle że na innej z europejskich peryferii kapitalizmu. Pozwólmy sobie na marginesie dodać, że jednej z tych, które historycznie mają jak dotąd znacznie mniej szczęścia i sukcesów w próbach przekroczenia ograniczeń tego peryferyjnego położenia.

Zrealizowana przez Andrzeja Wajdę w r. 1974 ekranizacja powieści Reymonta zajmuje za to w światowym kinie miejsce w rzędzie najlepszych, najbardziej przejmujących i najbardziej przekonujących obrazów kształtowania się pewnych konkretnych formacji kapitalizmu: formacji wschodnioeuropejskiej, w XIX wieku. Tak jak powiedzmy Aż poleje się krew (There Will Be Blood) Paula Thomasa Andersona pokazuje narodziny amerykańskiego modelu kapitalizmu z perwersyjnego związku wielkiego kapitału z protestanckim fundamentalizmem.

Jest tego trochę. Element etnicznej obcości, „zewnętrzne” kulturowe pochodzenie ogromnej części kapitału, zwłaszcza tego największego. Procesy ekspansji kapitalistycznej strukturalnie zbieżne z ich odpowiednikami w koloniach europejskich mocarstw („grabież ziemi”, mówiąc Różą Luksemburg). Procesy akumulacji kapitału pod nieobecność „tworzenia narodu” w ramach scentralizowanego państwa narodowego. Koincydencja pierwotnych form akumulacji kapitału i niedojrzałej „kultury przemysłowej” z konkurencją ekonomiczną kultur (a więc i technologii) przemysłowych w wyżej rozwiniętych gospodarkach. „Kultura przemysłowa” liczyła już tam chociaż jedno lub dwa pokolenia, na przestrzeni których mogła się trochę ustabilizować, wypracować instytucje i instrumenty dyscyplinowania kapitału bardziej cywilizowane niż podpalenia fabryk, czy wreszcie, by ekonomicznie uprzywilejowaną pozycję zwycięzców w wyścigu akumulacji ubrać w uzasadniające tę pozycję piórka dystynkcji i kapitału kulturalnego. Gdy w Łodzi nowobogaccy, nieczytający ksiąg innych niż rachunkowe burżua oddają się niewybrednej zabawie na prymitywnym zlepku niedocenionego (vide prymitywny śmiech Mülera) numeru baletowego z wulgarnymi kawałkami przypadkowej farsy i występami amatorskimi, w Paryżu Victor Hugo zostawia po sobie 6 milionów franków w rencie francuskiej i suezach („robił w literaturze”). Oraz, last but not least, specyficzny dla wschodniej Europy recykling elity starych, feudalnych stosunków, szlachty, na potrzeby nowych stosunków produkcji – pauperyzacja jednych jej przedstawicieli oraz „burżuazyfikacja” innych, czyli włączenie ich w obieg klasy społecznej beneficjentów społeczeństwa przemysłowego, żyjącej z udziału w przechwyconej wartości dodatkowej[2].

Peryferyjna kompresja, zaostrzenie, przyspieszenie i równoczesność procesów z różnych stadiów historycznego rozwoju kapitalizmu okazują się kapitalnym wehikułem unoszącym chyba najbardziej i najkonsekwetniej marksistowską wizję w historii polskiego kina. Opowieść o tym, jak potomek polskiej szlachty Karol Borowiecki, polski Żyd Moryc Welt i łódzki Niemiec Maks Baum zakładają wspólnie fabrykę i im się wszystko spektakularnie nie udaje, podana jest tak, by wszystko wplecione zostało w całą złożoność społecznych stosunków konkretnego kapitalizmu peryferyjnego i kapitalizmu w ogóle.

Historia zwycięzców, historia przegranych

Klasycy pisali swego czasu:

W ciągu swego stuletniego zaledwie panowania klasowego burżuazja stworzyła siły wytwórcze znacznie liczniejsze i potężniejsze niż wszystkie poprzednie pokolenia razem. Ujarzmienie sił przyrody, rozpowszechnienie maszyn, zastosowanie chemii w przemyśle i rolnictwie, żegluga parowa, koleje żelazne, telegrafy elektryczne, przysposobienie pod uprawę całych części świata, uspławnienie rzek, całe rzesze ludności jakby wyczarowane spod ziemi – które z poprzednich stuleci przypuszczało, że takie siły wytwórcze drzemią w łonie pracy społecznej?[3]

Borowiecki, Welt i Baum, ich energia i entuzjazm, reprezentują heroiczną narrację kapitalizmu, narrację burżuazyjnego self-made mana, który wyrywa się zastanym ograniczeniom i zmienia otaczającą go rzeczywistość, tworzy „z niczego” („ja nie mam nic, ty nie masz nic…”) swoje miejsce w świecie i swoją pozycję, samego siebie czyniąc jednym z motorów uniwersalnego procesu, w którym „wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu”. Kamera podąża za losami bohaterów w nerwowy, energiczny sposób odzwierciedlający ich gorączkę złapania Łodzi, wschodzącej wschodnioeuropejskiej metropolii przemysłowej, za pysk.

Jednocześnie jednak optyka, w jakiej odmalowywana jest społeczna i ekonomiczna rzeczywistość Łodzi, wiele wydaje się zawdzięczać estetyce lewicowej XIX-wiecznej grafiki prasowej. Klasowe rysy zwłaszcza burżuazji (Bucholc, Zuckerowa, itd.) są podkreślone grubą kreską przerysowania: brak skrupułów, pogarda dla pracujących na ich majątki robotników, traktowanie ich cierpienia jak czegoś oczywistego, zasłużonego, nie zasługującego na chwilę refleksji, a co dopiero jakieś zapobieganie. Bucholc na prośby rodziny chorego pracownika o wsparcie, wyrzuca ich list i życzy nieszczęśnikowi, by sobie „zdechł”. Burżuje trwonią swoje nadwyżki na demonstracyjne marnotrastwo w możliwie najgorszym guście, piją na umór, mają śladową lub żadną edukację kulturalną, bez skrupułów wykorzystują swoją przewagę ekonomiczną by wymuszać seksualny dostęp do ciał proletariackich kobiet, wabiąc je próżną obietnicą wyjścia z zaklętego koła biedy i ogłuszającego huku fabryki. Z przerysowaniami w rysunku poszczególnych postaci jako graczy i pionków w ekominycznym rozdaniu rezonuje przerysowywanie właściwości przestrzeni w kadrach Witolda Sobocińskiego, Edwarda Kłosińskiego i Wacława Dybowskiego. Kamera często spogląda przez obiektyw szerokokątny, także we wnętrzach, także poruszając się w tych wnętrzach, dzięki czemu obejmuje większą przestrzeń, ale jednocześnie zniekształca jej perspektywę, wygina jej kanty i kąty.

Film uwieść się heroicznej narracji kapitalizmu i self made mana, mimo caej jej porywającej energii, nie daje. Nieustannie konfrontuje „wersję oficjalną” kapitalizmu, tę lansowaną przez tradycję liberalizmu, z jej drugą stroną, prawdziwym obliczem[4].

Weźmy dla przykładu tę spośród oficjalnych cnót Kapitału, którą zwą Konkurencją. Zwycięski pochód kapitału toczy się, owszem, w procesach konkurencji, ale tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. Kiedy ma inne wyjście, wybierze monopol lub oligopol. Sama zaś konkurencja, wbrew swym szlachetnym pretensjom, ani nie jest „zdrowa”, ani uczciwa, ani sprawiedliwa. Kiedy trzeba, przyjmie i postać podpaleń fabryk (cudzych, by zaszkodzić rywalom, lub własnych, by uniknąć niewypłacalności). Opiera się na nierównym i niesprawiedliwym dostępie do informacji, np. do tego, że, kiedy i o ile zmianie ulegną cła wwozowe na bawełnę. Wcale nie musi prowadzić do podniesienia jakości: musi prowadzić do podnoszenia zysków. W ustabilizowanym międzynarodowym podziale pracy przemysły niektórych społeczeństw generują największy zysk produkując towary o zamierzenie niskiej jakości. Kto by chciał zmienić taki stan rzeczy, może się spotkać np. ze zmową potencjalnych źródeł kredytu, które w obronie miejscowych interesów oligarchicznych kredytu zaczną odmawiać. Widzimy, jak konkurencja, owszem, prowadzi czasem do innowacji, i do iwestycji w te innowacje. Ale, znów wbrew prorokom Rynku, te innowacje wcale z natury nie tworzą miejsc pracy, częściej mają na celu ich zmniejszenie („Maszyna was nie potrzebuje”). Im więcej bezrobotnych („rezerwowej armii pracy”), tym bardziej jest czym straszyć tych, którzy pracę mają, gdyby np. zachciało im się podwyżki. Równie dziwne, co odosobnione przypadki kapitalistów, którzy odczuwają swoje społeczne położenie w kategoriach jakichś zobowiązań w stosunku do tych, których praca stanowiła zawsze podstawę ich bogactwa i, jak stary Baum, ojciec Maksa, nie godzą się na zmiany, które by oznaczały zmniejszanie zatrudnienia (bo co ci ludzie wtedy poczną?), przegrywają walkę konkurencyjną i zostają z niej wyeliminowani. Wreszcie: z konkurencją jest też tak, że w końcu ktoś ją wygrywa. A wtedy jest już zaorane. I czego by liberalni bajkopisarze nie opowiadali o „własnych zasługach”, „nagrodzie za wytrwałość” i innych wróżkach, dołączyć do klasy wielkich kapitalistów Borowieckiemu uda się ostatecznie jedynie za sprawą aktu łaski starego Mülera, który odda mu za żonę swoją nie do końca udaną córkę Madę w pakiecie z pałacem do zamieszkania. Baum i Welt urządzą się natomiast jako klieci Mülera i Borowieckiego, czerpiący z zasobów stołu przyjaciela.

ziemia obiecana

Realny socjalizm, realny kapitalizm

Państwo oficjalnie określające się jako socjalistyczne, należące do międzynarodowego bloku powołującego się w swojej retoryce na teorię społeczną Marksa, finansując produkcję o takim rozmachu (budżet wynosił ponad 31 mln ówczesnych złotych), we wstępnych kalkulacjach uwzględniało pewnie wynikające z filmu o takiej wymowie korzyści propagandowe. Jednak film zapraszał do lektury krytycznej także w stosunku do systemu politycznego, w którym powstał. Dał się bowiem czytać jako wskazywanie palcem, jak wiele z tego, przeciwko czemu „realny socjalizm” miał być zwrócony, co miał znieść i zastąpić, wciąż istnieje w jego własnej rzeczywistości. Gdyby klasy społeczne już w nim nie istniały, nie trzeba by wciąż było naginać rozziewu między nimi np. instytucją punktów za pochodzenie (dobrze, że naginano, ale skoro trzeba to było robić, znaczy, że wciąż istniały). Gdyby nie istniał już wyzysk, nie byłoby wyniszczającej organizm pracy w fabrykach w systemie trzyzmianowym. I nikt nie miałby ani władzy, ani potrzeby wydać rozkazu strzelania do protestujących czy domagających się poprawy swego losu robotników. „Realny socjalizm” jako kapitalizm realizowany innymi środkami? Kryptokapitalizm? Lew Trocki, Immanuel Wallerstein, Tony Cliff czy Jane Hardy na różne sposoby by się z tym zgodzili.

Na przestrzeni całego filmu jeden wątek jest intelektualnie nieprzerwanie słabszy niż opis miasta jako ośrodka procesów akumulacji kapitału, dynamika procesów zachodzących między tymi, którzy posiadają kapitał, a tymi, którzy na sprzedaż mają tylko pracę własnych rąk. Co u Reymonta było „antyurbanizmem” i opozycją między monstrum miasta a  spokojniejszym życiem w biologicznej zgodzie z naturą, u Wajdy przerodziło się w przeciwieństwo między skręconym kompulsywnym rytmem kapitalizmu demonem miasta a odchodzącą do historii moralną czystością kultury szlacheckiej, która przegrywa z siłami kapitalizmu, w tym z siłą nabywczą prostaków nuworyszy, dzięki procesom rynkowym przejmującym i profanujacym świątynie szlacheckiej tradycji (jak majątek Borowieckich trafiający w ręce Kaczmarka/Karczmarskiego). Szlachta i jej kultura są jedynym elementem świata przedstawionego, który nie jest w rzeczywistość społeczną swojego czasu wpisany dialektycznie i opisany krytycznie. Rola szlachty w wytworzeniu i utrzymaniu polskiego wariantu peryferyjnego kapitalizmu, przez historyków o orientacji materialistycznej zgodnie uznawana za z gruntu negatywną[5], jest z tej opowieści wyparta, a czystość szlacheckiej kultury zmitologizowana w postaciach starego Borowieckiego i Anki, narzeczonej Karola. Jakby szlachta nie miała swojego udziału we wpędzaniu chłopstwa w wielowiekową nędzę, która to nędza z kolei wypychała ich do miast na pastwę wszystkich Bucholców i Karolów Borowieckich tego świata. Wajda sam nie pochodzi z polskiej szlachty. Jego dziadkowie byli jeszcze chłopami, Wajda jednak kupuje z całym dobrodziejstwem inwentarza narrację o tym, że jako przedstawiciel inteligencji należy do klasy społecznej będącej spadkobierczynią szlachty, jej tradycji i roli w polskim społeczeństwie. I że to dobrze. W tym całkowitym braku krytycyzmu w stosunku do szlachty jest więc coś z pragnienia parweniusza, by udowodnić, że jest wart tradycji, do której dokonał kooptacji, by wkupić się pochlebstwami w jej łaski. Wbrew faktowi, że awans społeczny szerokich grup społecznych w epoce PRL, w tym ich dostęp do klasy społecznej producentów dóbr kultury, był w ogromnym stopniu możliwy dzięki zrzuceniu przez PRL przynajmniej części krępującego rozwój społeczny i gospodarczy Polski przez kilka stucleci balastu kulturowej dominacji szlachty.

Ziemia obiecana jest jednym z najbardziej znanych na świecie polskich filmów (nominowany do Oscara za najlepszy film obcojęzyczny, nagrodzony na MFF w Moskwie), także w Polsce funkcjonując w społecznej świadomości jako nie tylko jeden z najważniejszych filmów Wajdy i jeden z tytułów do wyjątkowej pozycji, jaką reżyser ten zajmuje w społecznym polu polskiego kina czy narodowej kultury w ogóle, ale także jedna z nieodzownych pozycji we wszystkich rankingach polskich filmów wszech czasów[6]. Radykalnie marksistowski wydźwięk uczynił tę wyjątkową pozycję filmu niesłychanie dziwną po 1989 roku, kiedy to tytułem do sprawnego funkcjonowania w elitach kulturalnych, tytułem do nowej formy kulturowego „szlachectwa”, szybko stało się albo stawianie znaków równości między komunizmem a faszyzmem (Wajda sam uczyni to na wielką skalę w Katyniu), albo np. pierwiastek „antykomunizmu” w oficjalnym życiorysie. Że się przecież zawsze, całe życie, bezkompromisowo, jak wszyscy, „walczyło z komuną”. Nawet jeśli się za tej samej komuny bez większego problemu robiło filmy w tempie i z budżetami, o których w „wolnej Polsce” większość filmowców może do końca życia tylko marzyć. W Polsce po 1989 potraktować dzieło sztuki od marksizmu, jeśli komuś się zdarzało, służyło zwykle jego dyskredytacji. W obróconej w poligon neoliberałów Polsce ideologiczna ofensywa neofitów kapitalizmu odesłała do sali śmiechu każdą kapitalizmu krytykę, każdą nawet nieśmiałą propozycję nałożenia na „wolny rynek” paru elementarnych hamulców, każdą pokrzywdzonych próbę politycznego wyartykułowania ich krzywdy.

Przyjęła się więc dość szeroko praktyka zastępowania poważniejszego wysiłku interpretacyjnego raczej bezrefleksyjnym, z gruntu rytualnym kultem Arcydzieła, mnożącym okazje do wręczania Wajdzie kolejnych bukietów czy jeszcze jednej figurki z tego czy innego metalu. Sam Wajda włączył się aktywnie w ten proces. Zapomniał o całym krytycznym ładunku filmu i w zgodzie z wymogami aktualnie obowiązującej myśli jedynie słusznej widział w nim już głównie apologię fascynującej energii kapitalizmu. Jakby cały ten zapis miejskiej biedy, cierpienia robotników, te wszystkie urwane przez maszyny kończyny, te wszystkie gwałcone przez burżujów nastolatki z biednych rodzin lub bez rodzin, cała ta pogarda żywiona przez uprzywilejowanych do tych, których praca wytwarza ich zysk (jak przypomina David Harvey, zysk to końcu nic innego jak niezapłacona część pracy[7]) – jakby to wszystko wyparowało nagle z filmu. To wszystko jednak nie wyparowało i problem z tym to prawdopodobnie – Wajda nie przedstawił nigdy żadnego przekonującego uzasadnienia dla tego posunięcia – jedyny faktyczny powód, dla którego w roku 2000 reżyser przemontował film na potrzeby ponownej dystrybucji kinowej przez Vision.

Idzie nowe

Nowa wersja montażowa nie była niczym innym jak skróceniem filmu o prawie pół godziny. Oglądając wersję oryginalną z 1974 roku i wersję z roku 2000 jedną za drugą, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jedyną intencją, świadomą czy nie, była próba desperackiego, i dlatego przeprowadzonego trochę na oślep, wykastrowania Ziemi obiecanej przynajmniej z części treści krytycznej i elementów niekompatybilnych z oficjalnymi ideologiami III RP.

Jedna z początkowych scen: polski lichwiarz recytuje zwulgaryzowane pozytywistyczne komunały, że naród się musi zabrać do roboty, a nie organizować powstania, to w kraju zaraz będzie lepiej – w wersji anno 2000 pozbawiona została swojego oryginalnego kontrapunktu, w którym wychodzi on następnie przed dom i z nieskrywaną antysemicką pogardą poniewiera żydówkami zmuszonymi przez ubóstwo zastawiać u niego nieliczne wartościowe przedmioty, jakie przetrwały w ich posiadaniu. W Polsce po 1989 nie można w sposób tak bezpośredni pokazać organicznego związku między kapitalizmem a antysemityzmem[8]. Na użytek ideologii wiecznego „doganiania Zachodu” (będącej przedłużeniem i reanimacją tego somego zwulgaryzowanego pozytywizmu reprezentowanego we wspomnianej scenie przez lichwiarza) antysemityzm przesunięty został dyskursywnie na wygodny ideologicznie margines rzekomych kulturowych atawizmów, zacofania, „ciemnego ludu”. Ogromna w tym zresztą zasługa najbardziej wpływowego (neoliberalnego) medium okresu, „Gazety Wyborczej”, której Wajda został po przemianach własnościowych udziałowcem.

W Polsce po 1989 Kościół katolicki okazał się kluczowym sojusznikiem ideologicznym neoliberałów i podporą ich reform, za co w zamian dostał Komisję Majątkową i specjalne względy elit kulturalnych np. dla katolickiej moralności seksualnej. Miejsca na tyle ekranowego seksu już nie było: niektóre sceny (jak ta, w której Borowiecki i Moryc podglądają Maksa w łóżku z dziewczyną) zostały okrojone, a słynna scena orgii Borowieckiego i będącej w ciąży Zuckerowej w luksusowym wagonie pociągu do Berlina wyleciała z filmu bez śladu. Wśród innych scen, które wypadły, jest i ta, w której tańczące w balecie dziewczęta wystawione są na selekcję zainteresowanych ich seksualnymi usługami mężczyzn z pieniędzmi. Scena ta traktowała w istocie o dramatycznej ekonomicznej kondycji tych, którzy nowobogackiemu mieszczaństwu dostarczali usług estetycznych i rozrywki. Dramatyzm tej kondycji zmuszał pracujące w tym sektorze młode kobiety do wystawiania swych ciał na scenie na sprzedaż potencjalnym „protektorom”. Aż chciałoby się złośliwie zapytać, czy Wajda bał się, że rzesze współczesnych młodych pracowników „przemysłów kultury” – na niekończących się stażach i praktykach, na opiewających na trzysta złotych umowach o dzieło, oczekujących miesiącami na przelew tych trzystu złotych, np. z kont korporacji Agora S.A. – zobaczą jakąś ciągłość między losem tych dziewcząt a własnym…

Jedno w tym dość niespotykanym w historii kina akcie autocenzury udało się Wajdzie na pewno: wersja montażowa anno 2000 zdołała wyprzeć z obiegu i w znacznej (zapewne rosnącej) mierze ze społecznej świadomości wersję oryginalną. Od tamtej pory to wersja anno 2000 powtarzana jest w telewizji i wydawana na płytach DVD. Poszukując wersji oryginalnej, by na potrzeby tego eseju przypomnieć ją sobie w szczegółach, przekonałem się, że nie funkcjonuje ona nawet w pirackim obiegu internetowym. „Do ściągnięcia” Ziemia obiecana dostępna jest w sieci w wielu miejscach, ale wszędzie jest to wersja anno 2000. Do montażu anno 1974 nie dotarłbym, gdyby Adam Ostolski nie zobaczył na na Facebooku okrzyku mojej rozpaczy, i nie zaoferował mi przetransferowania filmu z zabytkowej kasety VHS, na którą jego znajoma nagrała z telewizji oryginalną wersję filmu jeszcze gdzieś w odmętach lat 90., i gdyby kaseta ta jakimś cudem nie doczekała naszych czasów na jego półce.

Co się Wajdzie nie udało, to neutralizacja przenikającej cały film jaskrawej krytyki kapitalizmu. W jedynej powielanej obecnie wersji film jest okaleczony, jego dialektyczny rytm cierpi na tych interwencjach poważną niezborność, wciąż jednak jest tam i skandaliczna klasowa pogarda Bucholca wobec wszystkich, którzy pracują na jego fortunę; jest i urwana noga robotnika, i wystawiony mu za poplamiony jego krwią bal bawełny rachunek; i wyrzucona w powietrze, w oczy tłumu i na wiatr historii, czerwień chusty zastrzelonego robotnika – ukochany kolor brodacza z Trewiru. Brodacza, który w ostatnich latach po raz kolejny w historii wykazuje swoją niegasnącą, alarmującą aktualność. Te same kule, które wystrzelono na rozkaz Borowieckiego w ostatniej sekwencji Ziemi obiecanej, znów świszczą na ulicach niejednego miasta, w stronę protestującego ludu Aten, w stronę południowoafrykańskich górników – lista na pewno długo jeszcze nie będzie zamknięta.

Przypisy

[1] Franco Moretti, The Grey Area. Ibsen and the Spirit of Capitalism, “New Left Review” nr 61, Jan/Feb 2010, s. 117-131. Tekst po polsku ukazał się w moim przekładzie pt. Ibsen i duch kapitalizmu na stronie Lewica.pl: http://www.lewica.pl/index.php?id=22401

[2] Zob. np. Immanuel Wallerstein, Class Conflict in the Capitalist World-Economy, w: Etienne Balibar, Immanuel Wallerstein, Race, Nation, Class. Ambiguous Identities, przeł. [z fr. na ang.] Chris Turner, London: Verso 1991.

[3] Karol Marks, Fryderyk Engles, Manifest Partii Komunistycznej, Warszawa: Książka i Wiedza 1979, s. 42.

[4] Z nowszych publikacji ta ten temat zob. znakomitą pracę: Domenico Losurdo, Liberalism. A Counter-History, tłum. (z włoskiego na ang.) Gregory Elliott, London – New York: Verso, 2011.

[5] Jako swego rodzaju podsumowanie tematu, zob. Anna Sosnowska, Zrozumieć zacofanie, Warszawa: Trio, 2004.

[6] Przez miesięcznik „Film” Ziemia obiecana uznana została za najwybitniejszy polski film w 1997 i 2007 roku, przy okazji kolejnych okrągłych rocznic pisma.

[7] Zob. David Harvey, The Enigma of Capital: And the Crises of Capitalism, London: Profile Books, 2010.

[8] Po polsku zob. przede wszystkim: Piotr Kendziorek, Antysemityzm a społeczeństwo mieszczańskie. W kręgu interpretacji neomarksistowskich, Warszawa: Trio, 2004.

Jarosław Pietrzak

Tekst ten, w odrobinę skróconej wersji, ukazał się w książce Wajda: Przewodnik Krytyki Politycznej, red. Jakub Majmurek, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2013, s. 45-55.

Już po tym, jak go napisałem, oryginalna, „nieocenzurowana” przez samego Wajdę wersja montażowa z 1974 została odrestaurowana i ponownie wypuszczona do obiegu. Nie zmienia to jednak faktu, że przez kilkanaście lat ten oryginalny montaż był niedostępny dla ogółu publiczności i podtrzymuję swoją interpretację powodów, jakie stały za tym aktem autocenzury. Nie potrafię się też oprzeć podejrzeniu, że pewną rolę w „uwolnieniu” wersji oryginalnej odegrała atmosfera „obciachu” otaczająca mimo wszystko montaż z 2000, zwłaszcza ocenzurowanie scen erotycznych.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

O (i na marginesie) powieści Saleema Haddada „Guapa”

Ciała arabskich queerów stały się polem bitwy w znacznie większej wojnie

Saleem Haddad, The Myth of the Queer Arab Life

 

 

„Gdzieś na Bliskim Wschodzie”…

Akcja debiutanckiej powieści Saleema Haddada Guapa toczy się współcześnie w wielkim mieście w nienazwanym kraju arabskim. Uchodźcy, którzy przebywają w kraju w obozach, kojarzą się z sytuacją w Libanie, Syrii przed obecną wojną domową czy Jordanii. Gejowskie życie nocne, którego „królową” jest jeden z najbliższych przyjaciół głównego bohatera, Maj, najbardziej odruchowo kojarzyłoby się z Bejrutem; w Bejrucie też (choć pewnie nie tylko) miało miejsce wydarzenie podobne do znajdującego swe miejsce w powieści najazdu policji na kino w biednej dzielnicy, stanowiące miejsce homoseksualnych schadzek i rodzaj „pikiety”. Rysy systemu politycznego, który wyłania się z opisywanych sytuacji – formalnie republikańskiego, de facto jednak dyktatury – przypominałyby najbardziej Egipt albo Syrię. Pewne elementy pejzażu społecznego, jak choćby filipińska gosposia, przypominają jednak Liban. W odniesieniu do policji politycznej pada raz słowo Mukhabarat (Muẖābarāt), które najpowszechniej kojarzy się z bezpieką egipską, ale w języku arabskim używane jest też do nazywania służb wywiadowczych Jordanii, Iraku, Syrii, Arabii Saudyjskiej i Libii.

Haddad_Guapa-260x390

Miasto i kraj, w którym ze swoją seksualnością zmaga się główny bohater i zarazem narrator, Rasa, reprezentują więc coś w rodzaju „gdzieś na Bliskim Wschodzie” albo „Bliski Wschód w ogóle”. Ryzykowne zagranie, grożące osunięciem się w orientalistyczny fantazmat. Orientalizm – w sensie, jaki nadał temu słowu Edward Said w przełomowej książce z 1978 r. pod takim właśnie tytułem – to (rasistowska) ideologia, która buduje obraz „Wschodu” z wybranych „egzotycznych” elementów jego kultur i wrzuca je wszystkie do jednego ponadczasowego worka, w którym nie ma miejsca na niuanse i rozróżnienia, na to, że przecież są to nie tylko bardzo różne społeczeństwa, ale też wewnętrznie zróżnicowane klasowo, nierzadko religijnie, a także zmieniające się w czasie w toku procesów historycznych. Muzułmański Bliski Wschód, jako twór ideologiczny, jako ahistoryczny fantazmat, był Europie i Zachodowi potrzebny jako tożsamościowy Inny, w opozycji do którego budowano nowoczesną tożsamość Europy, a potem Zachodu euroatlantyckiego. Taki obraz był potrzebny najpierw, by Europa wymyśliła sobie, czym się różni od nie-Europy, a następnie, by świat euro-atlantycki nauczył się dobrze czuć z własną dominacją nad resztą ludzkości i jej eksploatacją. Muzułmański Bliski Wschód z orientalistycznych fantazji funkcjonuje właśnie jako taki ahistoryczny „Bliski Wschód w ogóle”. Same te fantazje, choć prezentują się zawsze jako odwieczny i stały obraz Bliskiego Wschodu i jego immanentnej „natury”, ulegały jednak poważnym zmianom historycznym, nawet odwróceniom o 180 stopni, w zależności od tego, od czego akurat wtedy tożsamość europejska/euroatlantycka chciała się we własnych oczach odróżniać.

Kiedy arabski pisarz postanawia posłużyć się wehikułem narracyjnym geograficznej nieprecyzyjności – nienazwanym arabskim krajem na Bliskim Wschodzie – może to jednak być podjęte lub rzucone jako wyzwanie, służyć dobrej sprawie i zostać zwieńczone artystycznym sukcesem. Incendies Wajdiego Mouawada, genialny dramat równie genialnie później zekranizowany przez Denisa Villeneuve’a (Pogorzelisko), może być jednym z najmocniejszych dowodów w tej sprawie. Haddad postanowił – podobno po okresie wahania – podjąć to ryzyko. W końcu arabska tożsamość posiada też poziomy i składniki wychodzące poza granice postkolonialnych państw narodowych i przechodzące im w poprzek. Egipskie kino popularne; muzyka produkowana w Kairze i Bejrucie; telewizja nadawana z Kataru, Libanu i Dubaju; dzięki wspólnocie języka literackiego także wiele gazet ma zasięg ponadgraniczny, panarabski („Al-Hayat”, „Al-Ahram” i in.). Haddad buduje świat swojej powieści z bardzo realnych, materialnch konkretów, dotykalnych, mających temperaturę i zapachy. Przedmiotów życia codziennego, kulturowych artefaktów, potraw, drobiazgowo obserwowanych klasowych habitusów. Haddad miał z czego to budować. Urodził się (w 1983) w stolicy Kuwejtu, jego ojciec jest w połowie Palestyńczykiem, w połowie Libańczykiem, a matka w połowie Irakijką, w połowie Niemką. Wychowywał się m. in. w Jordanii, pracował z organizacją Lekarze Bez Granic w Jemenie, Syrii i Iraku. Świat Guapy udaje mu się więc mimo wszystko skonstruować bardzo materialistycznie, unikając osunięcia się w powierzchowność fantazji „orientalisty”.

Ale Haddad zdecydował się na to rozwiązanie – na nienazwany arabski kraj na Bliskim Wschodzie – przede wszystkim dlatego, że korespondowało mu ono z sytuacją głównego bohatera, zagubionego i skołowanego w kwestiach własnej tożsamości i przynależności komplikowanych przez homoseksualne pragnienie. Rasa ma problem z odpowiedziami na pytania, kim jest, do jakiego świata i jakej grupy należy – ze względu na naturę i kierunek swojego pożądania. Zamyka się w łazience, puszcza wodę, i uczy się do lustra powiedzieć do samego siebie: Anā lūṭī; Anā ẖawal… Jestem… kim? – pedałem? – gejem? Jak arabskie słowa mają sie do „tożsamości seksualnej”?

Alhambra fountain - Copy

Królestwa rozwiązłości

Seksualność, w tym centralna w powieści Haddada homoseksualność, odgrywała jedną z głównych ról w operacjach podmieniania Bliskiemu Wschodowi grzechów, żeby dopasować je do zmieniających się tożsamościowych potrzeb Zachodu. Kiedy europejska nowoczesność budowała swoją tożsamość przez represję, nadzór i dyscyplinę seksualności, rysując restrykcyjne granice dzielące normę od anomalii i wymyślając m. in. coś takiego jak homoseksualizm (słowo powstało w latach 60. XIX wieku), muzułmański Bliski Wschód służył jako negatywny punkt odniesienia: wielkie gniazdo rozwiązłości, zboczeń i rozpasania. A spragnieni ciała innego mężczyzny Europejczycy, których było na to stać, uciekali do Maroka czy któregoś z królestw lub prowincji Lewantu, by w śniadych ramionach pięknych arabskich młodzieńców odnajdować stygmatyzowane czy wręcz kryminalizowane w Europie rozkosze.

Jeszcze mniej niż trzy dekady temu włoski redaktor, podróżujący często po Magrebie, pisał w relacji z Maroka m. in., że „Marokańczyk ma wzwód cały czas, więc turysta dostaje, czego chce”, a

Rašīd, facet, który kręci się wokół Café de France w al-Gueliz, europejskiej dzielnicy Marakeszu, zagadał do mnie, z nadętymi nozdrzami, z napompowaną klatką piersiową, wykonując jakiś gest rodem z karate: „Jestem Rašīd, znany jako oracz turystów. Czym mogę służyć?”.

Pewien Amerykanin na kontrakcie w Teheranie przed Rewolucją Islamską Chomeiniego pisał:

Iran był dla mnie, i dla wielu jak ja, seksualnym rajem. Zarówno pod względem ilości, jak i jakości, było to najbardziej ekscytujące doświadczenie w moim życiu. Jednak za jednym czy może dwoma wyjątkami nigdy nie spotkałem w Iranie Irańczyka, który by całkowicie określił się jako homoseksualny.

Świat arabski i muzułmański do początku XIX wieku zrodziły literaturę o tematyce homoerotycznej w ilościach nie znających odpowiednika gdziekolwiek w Europie w równoległych okresach historycznych. Z samej tej literatury, jak również z relacji podróżników europejskich po krajach muzułmańskiego Bliskiego Wschodu i vice versa (podróżników stamtąd po Europie) wynika, że zachowania dziś klasyfikowane jako homoseksualne, cieszyły się na Bliskim Wschodzie bez porównania większą akceptacją i powszechnością praktykowania. To dlatego Tariq Ali, kiedy zdał sobie sprawę, że islamofobia stała się centralną i kluczową ideologią w strukturze współczesnego zachodniego rasizmu, która domaga się odpowiedzi ze strony lewicy, i postanowił napisać swój Kwintet Muzułmański, cykl pięciu powieści odmalowujących wkład świata arabskiego i muzułmańskiego w rozwój cywilizacji, także zachodniej, tyle miejsca poświęcił w nich erotycznym wątkom homoseksualnym.

Powszechność i akceptacja. Działo się to jednak bez pojęcia odpowiadającego kategorii homoseksualizmu i binarnej opozycji homo- vs heteroseksualizm (która jest specyficznym wytworem euroatlantyckiej nowoczesności). Fascynującym opracowaniem tego tematu jest znakomita książka Khaleda El-Rouayheba Before Homosexuality in the Arab-Islamic World, 1500-1800. Autor zaznacza, że jego obserwacje i wnioski do jakiegoś stopnia zachowują ważność rozciągnięte głębiej w przeszłość, niż wskazują ramowe daty z tytułu, jak również do sąsiadujących z Arabami innych kultur muzułmańskich (Turcja, Persja/Iran, itd.). Powstrzymuje się jednak przed aplikowaniem ich poza te ramy, gdyż obszarem jego ekspertyzy jest właśnie literatura arabska tego okresu.

Islam oficjalnie zakazuje liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między dwoma mężczyznami. Zakazuje konkretnego czynu, a nie „typu osobowości”, z czym go nawet nie wiąże. Arabska kultura rozwijała się przez kilkanaście stuleci na ogromnym obszarze; jest kulturą złożoną, w której obecne i ścierające się były różne nurty, m. in. restrykcyjnej religijnej jurysprudencji z niezwykle w niej silnymi nurtami celebrującymi zmysłowe doświadczenie rzeczywistości (jako pochodzącej od Boga). W niezliczonych kontekstach zakaz analnego stosunku seksualnego był przychylnie „zawieszany” i ignorowany, gdy między partnerami istaniała różnica wieku i dojrzały mężczyzna był insertywnym partnerem pasywnego młodzieńca, którego urodą się zachwycał nieraz publicznie. Młody mężczyzna, który przyjmował rolę pasywną, ryzykował w wielu kontekstach, że wypadnie w oczach swojego otoczenia z kategorii męskości normatywnej i zacznie być postrzegany jako „nie-mężczyzna”. W ramy normatywnej męskości powracał jednak zwykle, gdy po raz pierwszy się żenił. Statusu „prawdziwego”, normatywnego mężczyzny nigdy nie tracił mężczyzna angażujący się w stosunki z innymi mężczyznami zawsze i wyłącznie jako ten, który penetruje drugiego. Nierzadko na tym lub innym etapie życia był żonaty lub angażował się w pozamałżeńskie stosunki z kobietami.

Uczucia nieskonsumowane w postaci stosunku, platoniczne uwielbienie urody młodego mężczyzny, wyrażane w formie różnego rodzaju sublimacji estetycznych, było przedmiotem represji wyłącznie najbardziej twardogłowych koranicznych jurystów. Nawet oni jednak nie mogli nikogo przekonać, że samo uczucie mężczyzny do innego mężczyzny, samo podziwianie jego urody jest już grzeszne, co najwyżej, że może wyrwać się spod kontroli i doprowadzić do zakazanego czynu, liwāṭ. Jednocześnie to przyzwolenie na otwartą adorację urody innego mężczyzny dawało znaczne możliwości ukrywania, że miłość ta jest konsumowana, bo po prostu rzeczy fundamentalnie zakazanej nie robiło się przy świadkach, a formy aktywności seksualnej innej niż analna penetracja zwykle rozumiane były jako znajdujące się poza owym centralnym zakazem.

Jednak dzisiaj, w Europie, gdy w jednym zdaniu padają Arabowie czy muzułmanie i homoseksualiści, obrazy, które niemal automatycznie są przed nasze oczy przywoływane, to mężczyźni zrzucani przez wojowników Państwa Islamskiego z dachów wysokich budynków czy Iran, gdzie „homoseksualizm jest karalny”. Jak to się stało, jak do tego doszło?

MiddleEasternMaleModel

Królestwa zakazów i kar

W połowie XIX wieku dominacja polityczna, militarna i ekonomiczna Zachodu przekuła się już w dominację kulturalną. El-Rouayheb wskazuje, że już egipski uczony Rifā’ah al-Ṭahṭāwī (Rifā’ah aṭ-Ṭahṭāwī), który kształcił się w Paryżu w latach 1826-31 zapowiadał ten dryf. Nie tylko odnotował on stopień dezaprobaty, z jaką Europejczycy obserwowali arabski luz w temacie wyrażania erotycznych uczuć między mężczyznami – on sam przyjął także ten europejski punkt widzenia. Uznał, że Europejczycy mają rację, ten składnik arabskiej kultury rzeczywiście jest powodem do wstydu i powinien być przedmiotem zwalczania. Kiedy tłumaczył arabską poezję erotyczną na francuski, to gdy obiektem uczucia poety lub podmiotu lirycznego był młodzieniec, podmieniał w tłumaczeniu rodzaj gramatyczny wszystkich dotyczących tego młodzieńca określeń. Jego przekłady udawały w rezultacie poezję heteroseksualną.

Elity świata muzułmańskiego i jego klasy średnie, okcydentalizujące swoją edukację, stopniowo przyjęły w drugiej połowie XIX wieku wiele z zachodniego sposobu postrzegania homoseksualności. W drugiej połowie XX wieku proces wyzwalania się społeczeństw Trzeciego Świata z kolonializmu szedł w świecie arabskim w parze z orkiestrowanymi przez instytucje państwowe projektami konstruowania nowoczesnej tożsamości narodowej zdolnej do stania na jednej płaszczyźnie z silnymi euroatlantyckimi tożsamościami narodowymi. Represja widzialności praktyk homoseksualnych była w różnym stopniu częścią tych procesów, w strukturalnym związku z represją innych fenomenów, które w tym kontekście wydawały się grozić „niemęskim”, „zniewieściałym” czy „zdemoralizowanym” wizerunkiem szukających wstępu do nowoczesności państw arabskich, jak choćby tradycja męskich tancerzy brzucha (tak, męskich tancerzy brzucha). Względnie postępowe projekty polityczne świeckich reżimów odwołujących się, jak porządek ustanowiony przez Nassera w Egipcie, nawet do wartości w pewnym stopniu lewicowych, a w każdym razie progresywnych i modernizujących, zaczęły się uginać i upadać pod presją polityczną i ekonomiczną USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Świeckie ruchy lewicowe zostały stopniowo wyeliminowane przez siły sponsorowane przez CIA i marionetkowe reżimy wspierane przez Biały Dom. Próżnię po świeckiej lewicy i po progresywnych wizjach rozwoju zajęły ruchy islamu politycznego (też zresztą wspierane przez CIA, Pentagon i inne zachodnie ośrodki władzy). Stary zakaz liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między mężczyznami, zlał się z przeniesionymi z Zachodu ideami dotyczącymi homoseksualizmu. Wzmocniły się one wzajemnie i zrodziły nowe jakościowo formy represji i opresji.

Ale coś stało się równocześnie po drugiej stronie. Zachód, w swoich kulturowych technologiach dyscyplinowania seksualności przeszedł od wiktoriańskiej represji do imperatywów narcystycznej rywalizacji, kolekcjonowania wrażeń i „spełniania siebie”, a także kompletnego utowarowienia seksualności, sprzedawanych samym zachodnim społeczeństwom przez ich przemysły kulturowe jako seksualne „wyzwolenie”. Zachód nigdy nie stracił jednak ideologicznej potrzeby posiadania Innego, przez różnicę wobec którego mógł się czuć lepszy i rozgrzeszony z winy brutalnej eksploatacji reszty świata. Ten sam Bliski Wschód, który dla cnotliwej hipokryzji wiktoriańskiej Europy był siedliskiem niemoralnej rozpusty i seksualnego zezwierzęcenia, dla Zachodu szczycącego się nagle swoim seksualnym „wyzwoleniem”, stał się teraz potrzebny jako otchłań zacofanych seksualnych zakazów i kar, przestrzeń, w której nie ma wolności „sypiania z kim chcesz”, w której homoseksualizm bywa karany śmiercią.

W nowych krucjatach Zachodu świat arabski i muzułmański wydają się istnieć wyłącznie w celu prześladowania kobiet i gejów, połączonych w jeden pakiet ulubionych przez Zachód ofiar prześladowań, nad których losem lubi się on pochylać, kiedy trzeba utwierdzić się we własnym liberalizmie, ale nie wtedy, kiedy toną w wodach Morza Środziemnego. Niezależnie od tego, że niektóre kraje arabskie mają bardziej liberalne przepisy w zakresie praw reprodukcyjnych kobiet niż niektóre państwa Unii Europejskiej (Polska, Irlandia, Malta), a taka np. Tunezja przyznała kobietom prawo do aborcji wcześniej niż Francja czy Niemcy. Niezależnie od tego, że Iran ajatollahów miał przez kilkadziesiąt lat fenomenalne wskaźniki dostępu kobiet do wyższego wykształcenia, a zapisy tamtejszego prawa kryminalizujące stosunki homoseksualne pozostawały martwe, bo uruchomienie postępowania obłożono takimi restrykcjami, że stało się możliwe tylko teoretycznie (oskarżenie wymaga czterech naocznych świadków stosunku – świadkowie muszą być płci męskiej i o nieposzlakowanej opinii). Ci młodzi mężczyźni, o których kiedyś czytałeś w jednej z internetowych legend o Iranie, w rzeczywistości nie zostali skazani „za to, że się kochali”, a za wspólny gwałt na dziecku.

Jednocześnie pojęcie homoseksualizmu (łączące w sobie wszystkie, nie tylko analny, stosunki seksualne między osobami tej samej płci, ale także samo pragnienie, nawet nigdy nie wyrażone, skierowane do osób tej samej płci) dorobiło się może własnego arabskiego słowa, urobionego jako kalka z języków europejskich (šuḏūḏ ǧinsī), jednak słowo to w niewielkim stopniu zdołało – pardon le mot – spenetrować pokłady kultury klas ludowych i nie przyjęło się jak dotąd na powszechnym poziomie żadnej wersji potocznego, mówionego arabskiego. W kulturze klas ludowych wiele starych rozróżnień – przede wszystkim to na aktywną i pasywną rolę w stosunku analnym, gdzie mężczyzna zawsze aktywny niczym się nie różni od mężczyzny wyłącznie heteroseksualnego – wciąż ma się dobrze.

O rzeczywistość, jej niuanse i skomplikowanie – o prawdę, mówiąc krótko – w zachodnich krucjatach w obronie muzułmańskich kobiet i gejów wcale nie chodzi. Chodzi o to, żeby zachodni telewidz nie czuł się źle, oglądając w serwisach informacyjnych bombardowane miasta w kolejnym muzułmańskim kraju, któremu zachodnie mocarstwa chcą zagrabić zasoby surowcowe, więc mówią, że chodzi o demokrację, o czadory i burki, i o gejów. Jakby bomby, spadając na ich domy, mogły ominąć kobiety i gejów i sprawiedliwie spaść tylko na głowy ich patriarchalnych oprawców. Jakby patriarchalni oprawcy nie stawali się takimi, jakby nie zapiekali się w tej roli właśnie wskutek imperialnego terroru, bezustannej presji i przemocy wywieranej na ich społeczeństwa ze strony władców świata. A wojowników Państwa Islamskiego, jak Haddad zwrócił uwagę w artykule napisanym dla serwisu The Daily Beast, homoseksualni mężczyźni interesują tylko dlatego, że ciosy skierowane w nich są ciosami we w wartości Zachodu; że ciosy skierowane w nich wstrząsną Zachodem i wywołają tam przerażenie.

Pragnienie w cieniu Imperium

Usytuowanie homoseksualnego podmiotu, homoseksualnego pragnienia, homoseksualnego ciała w stosunkach władzy nie tylko społeczeństwa, w którym najbardziej bezpośrednio są usadowione, ale także w znacznie szerszych stosunkach władzy organizujących relacje pomiędzy całymi społeczeństwami, a więc stosunkach globalnej dominacji – to jest wielki temat, z którym mierzy się Haddad. Dlatego środkową z trzech długich części, na które zamiast rozdziałów dzieli się Guapa, zatytułował Imperial Dreams. Trzy części to coś jak tryptyk w malarstwie, a w tradycyjnym tryptyku środkowy segment dominuje, przezeń przebiegają osie symetrii, w nim skupiają się perspektywy. Tutaj środkowa część opowiada wspomnienia narratora z okresu studiów na amerykańskim uniwersytecie.

Pojechał tam w nadziei, że w Ameryce uwolni się jego skrywane pragnienie, jego tłumione, ukrywane, homoseksualne ja, w domu przerażone represją patriarchalnego społeczeństwa. Ale tam wszystko się tylko skomplikowało. Osie inności, odmienności, tożsamości, pomiędzy którymi przybyszowi z Bliskiego Wschodu, homoseksualnemu czy nie, trzeba było nauczyć się lawirować, zamiast się rozpłynąć, uległy rozmnożeniu, a ich krawędzie okazały się wcale nie mniej ostre. Wśród Arabów inny, bo pragnie seksualnej bliskości innego mężczyzny, wśród Amerykanów pozostanie jednak przede wszystkim Arabem. Zwłaszcza po 11 września. Zakocha się tam tylko raz, w Sufyanie, Amerykaninie arabskiego pochodzenia, „najpiękniejszym człowieku, jakiego kiedykolwiek spotkał”, który jednak przed jego uczuciem ucieknie… w fałszywą bezpieczną przystań tożsamościowego integryzmu. Rasa, który nie znajdzie w Ameryce seksualnego wyzwolenia, na szczęście – w bibliotece, w której pracuje – odnajdzie inne niż Sufyan intelektualne oparcie: będą nim Marks, Gramsci, Chatterjee (również intelektualni przewodnicy samego Haddada).

Tytuł powieści także pochodzi gdzieś z porządku globalnych stosunków dominacji. Guapa to gejowski bar prowadzony przez lesbijkę w swego rodzaju pół-tajemnicy. Od pewnego czasu ulubione miejsce Rasy i jego najlepszego od dzieciństwa przyjaciela, Maja. Guapa znaczy ‘piękna’ – po hiszpańsku. A hiszpański to z arabskiego punktu widzenia jednocześnie jeden z języków Zachodu (Hiszpanii, jednego z dwóch pierwszych mocarstw kolonialnych, później bezlitośnie zdeklasowanej i zmarginalizowanej, ale swoją dużą kolonię w Maroku mającej jeszcze w XX wieku), ale też zarazem spoza tego Zachodu prawdziwego współczesnego centrum. Owszem, Hiszpania leży w Europie, ale nie prowadzi w Afryce Północnej ani zachodniej Azji nic podobnego do interesów anglosaskich czy francuskich. Hiszpański jest też językiem innych peryferii – Ameryki Łacińskiej. Peryferie te są jednocześnie kulturalnie integralną częścią szeroko rozumianej cywilizacji Zachodu. Peryferie te również od dawna dociskane są butem Imperium Dolara, ale mocarstwu z Północy nie udało się jednak zdławić ich tradycji popularnych ruchów postępowych, wciąż tworzących inspirujące cały świat zagłębia walki o emancypację ludzką – w tym „odmieńcow” seksualnych. Nazwa Guapa wydaje się więc wyrażać pragnienie emancypacji, świata w którym bez obaw można każdemu, kogo znajdujemy pięknym, niezależnie od jego i naszej płci, powiedzieć, że jest piękny; ale też opór przed uwiedzeniem przez fałszywe obietnice emancypacji składane przez hipokryzję uniwersalizmu Imperium.

 

Rasa, Taymour, Maj i inni

Haddad porywa czytelnika postaciami, które rozpisał tak, że na długo z czytelnikiem pozostaną. Najważniejszą z tych postaci jest oczywiście dwudziestoparoletni Rasa, który sam tutaj o sobie opowiada. Dla kontrastu ze skalą stosunków dominacji, w które wpisane jest jego skołowane homoseksualne pragnienie, „właściwa” akcja powieści toczy się w ciągu jednej doby. Dzień wschodzi ze wstydem – minionej nocy jego babcia Teta, przez dziurkę od klucza, odkryła u niego w pokoju, u niego w łóżku, jego ukochanego Taymoura, który dotąd zawsze wymykał się, zanim Teta się obudziła. Ile widziała? Unikać jej teraz czy stanąć do otwartej konfrontacji? A może próbować wmawiać starszej kobiecie, że coś jej się przyśniło, jak doradza mu jego przyjaciółka Basma? Ale to nie koniec problemów. Jego przyjaciel Maj, który był z nimi ostatniego wieczora w Guapie, zniknął, nikt nie wie, gdzie się podział. W radio mówią o najeździe policji na szemrane kino, którego mrok słynął z tego, że pozwalał wygłodniałym seksualnie mężczynom na chwilę odnaleźć nawzajem swoje ciała. Czy Maj polazł tam po wyjściu z Guapy? Jest w areszcie? Atmosfera polityczna w mieście jest na granicy wybuchu. Demokratyczne demonstracje sprzed kilku miesięcy, wyciągnięte na ulice na fali Arabskiej Wiosny, dawno przechwycili i zdominowali islamiści. Amerykańska dziennikarka potrzebuje pomocy Rasy jako tłumacza, żeby porozmawiać z ludźmi na biednych przedmieściach. Wieczorem Rasa ma iść na wesele – wydarzenie to tak nad nim ciąży, że Rasa jako narrator nie mówi nam nawet do ostatniej chwili, kto jest tym jego żeniącym się dziś przyjacielem. Jakby do ostatniej chwili starał się wyprzeć ze świadomości, co się dzisiaj stanie.

W tę akcję właściwą, rozpiętą na przestrzeni mniej-więcej dwudziestu czterech godzin, wpisane są retrospekcje, wspomnienia Rasy wybiegające aż do jego dzieciństwa. Dowiadujemy się z nich wiele o społecznym usytuowaniu jego rodziny. Niegdyś zamożna klasa średnia, wciąż trzymająca fason, ale zdeklasowana o jeden poziom (sprzedaż domu i przeprowadzka do mieszkania, wciąż jednak w dobrej dzielnicy) po śmierci ojca, który był lekarzem. Matka zniknęła z życia Rasy, choć być może została od Rasy odizolowana przez Tetę, matkę jego ojca. Jako przedstawiciel wykształconej, zokcydentalizowanej klasy średniej, Rasa zinternalizował swoje homoseksualne pożądanie jako tożsamość. Ta osamotniona tożsamość czepiała się punktów odniesienia w zachodniej kulturze masowej i wykradała przyjemności z oglądanych potajemnie w nocy filmów erotycznych na polskim (sic!) kanale satelitarnym (były „heteryckie”, ale występowali w nich piękni, nadzy mężczyźni). Swoją seksualną inicjację przeżył w wieku czternastu lat z przypadkowym, jednorazowym incydencie z młodym taksówkarzem, od którego dzielił go oczywisty dystans klasowy. Dystans, który wyrażał się także w odmiennym doświadczeniu przez nich homoseksualnego pragnienia i jego realizacji. Także w tym, jak przeżyli to konkretne wydarzenie, które ich na chwilę połączyło.

Klasowo uwikłana, tylko że odwrotnie, jest także miłość Rasy do Taymoura, skazanego na sukces, przystojnego syna bogatej, niezwykle wpływowej rodziny. Taymour musi odgrywać komedię społecznego konwenansu, jeśli nie chce oddać odziedziczonej społecznej pozycji, więc Rasa staje się jego dirty little secret. To dysproporcja ich klasowej pozycji powoduje, że Rasa tak długo obawia się i wzbrania oddać Taymourowi analnie – jakby bał się oddać mu pełnię władzy nad sobą, potwierdzić jego całkowitą społeczną przewagę.

Inne postacie Haddada również fascynują. Babka głównego bohatera, Teta, obracając dom w mauzoleum zmarłego syna, czyli ojca Rasy, stała się personifikacją patriarchalnego porządku niczym Bernarda Alba u Garcíi Lorki. De facto wypędzona przez nią matka chłopaka, która nigdy nie oduczyła się swoich młodzieńczych ideałów i nie umiała dostosować się do drobnomieszczańskiego konformizmu, osuwając się w uzależnienie od alkoholu. Przyjaciel Rasy, Maj, który swoją ostentacyjną queerness rzuca wyzwanie własnemu patriarchalnemu społeczeństwu i występuje jako drag queen, ale nieustannie poszukuje też dialektycznych strategii sprzeciwu wobec tych form imperializmu kulturalnego, które gay identity eksportują jako wehikuł neokolonialnej przewagi nad „dzikimi”, nad „wrogami zachodnich wolności”.

Wspaniała powieść, oby nie musiała długo czekać na polskie wydanie.

Jarosław Pietrzak

Saleem Haddad, Guapa, New York: Other Press, 2016.

 

Cytaty z podróżników (Włocha i Amerykanina) pochodzą z tekstów Gianniego De Martino i Jerry’ego Zarita pomieszczonych w tomie: Sexuality and Eroticism Among Males in Moslem Societies, red. Arno Schmitt, Jehoeda Sofer, New York – London – Norwood: Harrington Park Press, 1992.

Źródła, z których korzystałem, stosowały różne szkoły transkrypcji języka arabskiego (Haddad stosuje uproszczoną angielską, Schmitt i Sofer oraz El-Rouayheb dwie różne transkrypcje naukowe). Starałem się ujednolicić tę transkrypcję (za pomoc w tym dziękuję Sławomirowi Królakowi) według zasad ISO; imiona bohaterów powieści Haddada zostawiłem w formie, w jakiej są one zapisywane w Guapie.

Tekst ukazał się pierwotnie, pod tytułem Lūṭī, ẖawal, gay… w serwisie Queer.pl.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Jak żądać wszystkiego?

Choć tytuł książki Nicka Srnicka i Alexa Williamsa Inventing the Future: Postcapitalism and a World Without Work może mylnie wskazywać na intelektualne okolice najnowszej książki Paula Masona (czy jeszcze gorzej: dorobku Jeremy’ego Rifkina), mamy do czynienia z propozycją innego zupełnie rzędu. Srnicek i Williams bynajmniej nie wyobrażają sobie, że żyjemy w świecie, w którym praca jako filar systemu ekonomicznego i warunek utrzymania większości ludzi się już prawie skończyła. Nie są też tak naiwni, by zakładać, jak Mason, że same przemiany technologiczne w naturalny sposób pociągną za sobą wyjście poza horyzont kapitalizmu, który sam z siebie będzie chciał nadgonić własne społeczne „przeterminowanie” i dostosować się do postępowych możliwości wynikających jakoby immanentnie z technologii (czyli samorzutnie i bez walki anulować swoje sprzeczności i imperatywy). Jakby kapitalistycznej formy uspołecznienia nie utrzymywały przede wszystkim interesy klas panujących, a nie same ograniczenia technologiczne. (Chyba nie tylko mnie przypomina to stalinowską wersję marksizmu, z „rozwojem sił wytwórczych” detronizującym walkę klas jako centralny problem polityczny?).

Porażka lewicy

Srnicek i Williams zaczynają w pewnym sensie wręcz odwrotnie niż autorzy widzący w samych przemianach technologicznych rodzący się już nowy wspaniały świat, będący jedynie kwestią czasu: mianowicie od diagnozy, że sytuacja lewicy jest dziś globalnie raczej rozpaczliwa. Z tego z kolei wynika, że porządek ekonomiczny neoliberalnego kapitalizmu jest dziś w zasadzie niezagrożony, a neoliberalizm sprawuje władzę nad naszą społeczną wyobraźnią, niezachwianie funkcjonując jako „kolektywny zdrowy rozsądek” naszych czasów. Autorzy zwracają uwagę, że wbrew intuicjom wielu osób na lewicy, niekoniecznie chodzi o to, że ruchy czy poglądy lewicowe mają niewystarczające poparcie społeczne. W różnych częściach świata lewicy udawało się w ostatnich kilkunastu latach gromadzić imponujące masy ludzkie – w protestach antywojennych czy mobilizacjach przeciwko polityce austerity, a w USA także np. przeciwko rasistowskiej przemocy policji. A jednak lewica ewidentnie przegrywa, nawet tam, gdzie formalnie przejmuje władzę (z najbardziej bolesnym przykładem Grecji na czele).

W pierwszym rozdziale autorzy podejmują się ogólnej charakterystyki ruchów i mobilizacji lewicowych naszych czasów, klasyfikując je wszystkie jako formy ogólnego trendu, który nazywają folk politics. Różne są formy folk politics: od spontanicznych, masowych mobilizacji „oburzenia” czy to na klasę polityczną jako taką, czy na konkretne posunięcia rządów państw czy władz miejskich, przez mobilizacje w obronie poszczególnych usług publicznych (np. konkretnych szkół czy szpitali), masowe zbiórki pieniędzy interweniujące w jakieś aktualne sytuacje kryzysowe aż po praktyki nazywane przez nich mianem „lokalizmu”, w których chodzi o budowanie w naszym bezpośrednim otoczeniu (regionie czy mieście) sieci społecznych i ekonomicznych powiązań, w których np. wszyscy kupują żywność od rolników w najbliższej okolicy.

Te konstatacje pozwalają autorom przejść do pytania: dlaczego przy tym wszystkim przegrywamy? Srnicek i Williams stają na stanowisku, że przyczyną kryzysu jest właściwa całej konstelacji takiej współczesnej lewicy krótkość horyzontu, w jakim określa ona swój stosunek do rzeczywistości, brak wizji długofalowej, wybiegającej poza interwencje w najbliższe otoczenie lub w najbliższej perspektywie czasowej, a także zasadnicza reaktywność takiej lewicy. Autorzy nie kwestionują znaczenia każdej takiej poszczególnej mobilizacji (chociaż niektóre owszem) – wielokrotnie ratują one życie lub zdrowie osób i całych grup społecznych. Podkreślają oni jednak, że jeżeli na tym się kończy (a obecnie w najbardziej dalekosiężnych przedsięwzięciach kończy się na próbach uratowania co się da z resztek państwa dobrobytu zbudowanego w okresie trente glorieuses), to lewica pozostaje formacją wyłącznie reaktywną. Aktywna w obronie pewnych przyczółków, nie jest w stanie w ten sposób podważyć ekspansywnej logiki neoliberalnego kapitalizmu, który ze swojej natury jest systemem globalnym. Jest też systemem, który sam siebie postrzega jako projekt wciąż niedokończony i jako taki głodny jest nowych żerowisk dla kapitału. Cały czas szukający nowych rynków do podbicia i stworzenia od zera – w zastępstwie niszczonych usług publicznych, w nowych przestrzeniach otwieranych dla akumulacji kapitału przez reżim własności intelektualnej, itd. Ponieważ jego ambicje są totalne, oddanie czasem jakiejś niszy tu i ówdzie zupełnie go jako procesu nie zatrzymuje; po taką niszę można będzie wrócić później. Autorzy przywołują robiący już karierę cytat z Jodi Dean: „Goldman Sachs doesn’t care if you raise chickens”. Globalny, uniwersalizujący charakter kapitalizmu wymaga globalnej, uniwersalistycznej odpowiedzi. Przekroczyć kapitalizm może wyłącznie konkurencyjna wizja, która przebije go w swoim globalnym, uniwersalizującym charakterze.

Triumf neoliberalizmu

A „dlaczego oni wygrywają?” Oni, czyli prawica. Neoliberałowie podbili i kontrolują sferę „kolektywnego zdrowego rozsądku” współczesnych społeczeństw. Udało im się narzucić kategorie, w których postrzegamy rzeczywistość społeczną, wszystkie te parametry, które decydują o tym, co jesteśmy w stanie pomyśleć jako ekonomicznie i politycznie realistyczne, możliwe, poważne. Ale neoliberałom udało się też – podkreślają Srnicek i Williams – odbić lewicy całe imaginarium i wokabularz przyszłości. Tymczasem kategoria przyszłości (i wszystko, co z nią związane) była przez prawie całą historię nowoczesności naturalną domeną lewicy. To lewica budowała najśmielsze wizje przyszłości i stawiała radykalne żądania postępu rozumianego jako niosący uniwersalną poprawę losu ogółu ludzkości. Pomimo iż nie udało się jej wywalczyć najbardziej radykalnego ze swoich projektów (ostatecznie znieść kapitalizm), to gdzieniegdzie na świecie są jeszcze miejsca nadające się do życia i wszystkie one są takimi za sprawą historycznych zdobyczy lewicy. Dzisiaj jednak najwięcej, na co potrafi się zamachnąć lewica formacji folk politics to obrona nierozmontowanych jeszcze elementów powojennego państwa dobrobytu, przez co brzmi czasem jak formacja konserwatywna. Językiem przyszłości szafują za to neoliberałowie; modernizacja niemal zawsze i automatycznie oznacza dzisiaj neoliberalną restrukturyzację, uelastycznianie zatrudnienia, delokalizację produkcji, itd.

Ale neoliberałowie osiągnęli obecny stan hegemonii (w Gramsciańskim sensie tego słowa) ze stanu marginalnej sekty, której długo nawet kapitaliści nie chcieli traktować poważnie. Ich ambicje były jednak od początku globalne i długofalowe; nie chcieli bronić osaczonych nisz, tylko przebudować cały świat na obraz i podobieństwo rynku z ich fantazji. W tym celu budowali długofalowe wizje, sieć organizacji i think tanków z „Watykanem” w sedzibie Mont Pelerin Society von Hayeka, w ramach których nastąpiła specjalizacja i podział pracy. Wypracowywały one teorie, ekspertyzy i materiały propagandowe od abstrakcyjnych po konkretne scenariusze wydarzeń, przeznaczone dla odbiorców o różnym poziomie przygotowania teoretycznego, od najwyższych decydentów politycznych po nauczycieli. Długo nie mieli żadnego wpływu na rzeczywistość, ale cierpliwie czekali na kryzys. Kryzys naftowy lat 70. XX wieku pociągnął za sobą kombinację inflacji, stangancji i rosnącego bezrobocia, na którą dominujący wtedy keynesizm nie był przygotowany i nie miał odpowiedzi (według założeń keynesizmu, to wszystko nie miało prawa wydarzyć się jednocześnie). Wystarczająco skonsolidowanej, radykalnej i przygotowanej na różnych poziomach (dla polityków, banków centralnych, dziennikarzy, nauczycieli, działaczy związkowych) odpowiedzi nie dostarczyły też środowiska na lewo od keynesizmu. Próżnię błyskawicznie wypełnili neoliberałowie, którzy od dziesięcioleci w rozsianych po całym świecie instytutach polerowali swoje świecidełka.

Odzyskać język, odzyskać przyszłość

Srnicek i Williams wskazują, by pod względem myślenia strategicznego wzorować się na neoliberałach, odbijając im jednocześnie przyszłość. Zbudować konkurencyjną wizję przyszłości, która posunie do przodu wielkie zadanie uniwersalnej emancypacji ludzkości. Wizję, która dostarczy postępowej odpowiedzi na nadchodzące katastrofalne kryzysy społeczne, polityczne i ekonomiczne, których neoliberalzm nie będzie w stanie rozwiązać (bo sam je generuje). Autorzy wskazują centralny kryzys, który już się wyłania: kombinacja wzrostu globalnej podaży siły roboczej, „populacji nadmiarowej” (globalizacja neoliberalna podwoiła masy światowego proletariatu dostępnego do wyzyskiwania przez zglobalizowany kapitał, włączając w jego liczbę wypychanych ze wsi do miast dotychczasowych rolników w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej) oraz umożliwianej przez postęp technologiczny automatyzacji pracy, która już ogranicza zapotrzebowanie przemysłu na siłę roboczą (od czasu kryzysu 2008 gospodarki, które powróciły na drogę wzrostu zrobiły to w większości nie wracając do przedkryzysowej ilości miejsc pracy, a jeśli nawet, to zastępując stare miejsca pracy zatrudnieniem o znacznie gorszej jakości; istniejące już szacunki wyliczają, że w ciągu najbliższych dwóch dekad w wyniku automatyzacji zniknie od 47 do 80% miejsc pracy). Oczywistą konsekwencją spotkania się tych dwóch procesów będzie coraz mniej pracy dostępnej dla jej szukających i coraz więcej bezrobotnych, coraz bardziej zdesperowanych, by sprzedać swoją pracę na jakichkolwiek warunkach. Masowe, rosnące lawinowo bezrobocie, postępujące uśmieciowienie i prekaryzacja zatrudnienia, bezprecedensowa pauperyzacja większej części ludzkości, rozrost gospodarki nieformalnej, coraz większy chaos migracyjny i formy rozgrywania różnych urasowionych grup proletariatu jedna przeciwko drugiej przez klasy panujące.

Jeśli zostawimy te dwa procesy mechanizmom neoliberalnego kapitalizmu. Ale tu Srnicek i Williams proponują wykorzystanie ich do budowy zupełnie innego świata, dla którego odzyskać dla lewicy „kolektywny zdrowy rozsądek” może program polityczny skupiony wokół dwóch centralnych, połączonych nierozerwalnie postulatów. Pierwszy: żądanie maksymalnej automatyzacji wszelkiej bezsensownej, powtarzalnej i ogłupiającej pracy (czyli większości istniejącej pracy; jeżeli tylko kilkanaście procent pracujących odczuwa dziś jakikolwiek rodzaj satysfakcji z wykonywania swojej pracy, nie wynika to z tego, że cała reszta powinna zmienić pracę, a tego, że tylko tyle sensownej w jakikolwiek sposób pracy oferuje współczesna gospodarka; ponieważ jest jej tak niewiele, pozostanie ona zawsze poza zasięgiem większości, zmuszonej wybierać między różnymi formami koszmaru, lub pozbawionej możliwości wyboru, skazanej na cokolwiek, co jest on offer). Drugi: żądanie bezwarunkowego dochodu dla wszystkich. I muszą one iść razem.

Srnicek i Williams wydają się doskonale  świadomi różnych form także pochodzącej z lewa krytyki poszczególnych składników ich wywodu i się do nich w swojej argumenacji odnoszą. Na tezy, że nie ma jak dotąd wystarczających dowodów na aż taki wzrost produktywności, odpowiadają m. in., że możemy mieć do czynienia z opóźnieniem wynikającym z tego, że przemysł nie wyciągnął jeszcze wystarczających konsekwencji z możliwości technologicznych. Ale także z tego, że presja na płace, umożliwiona kapitałowi przez tak szybko powiększoną podaż pracy na skalę globalną, powoduje, że nie ma aż tak silnych bodźców do automatyzacji. Ta jednak przyspiesza już teraz tempa, skoro już nawet fabryki w Chinach masowo zastępują pracowników robotami. Automatyzowana jest nawet praca dziennikarzy: newsy w serwisach rynkowych (o kursach walut, papierów wartościowych, surowców) już piszą roboty; transport pojazdami bez kierowców jest już kwestią niedalekiej przyszłości.

LMDpage1

Autorzy są także świadomi ryzyka przechwycenia postulatu dochodu bezwarunkowego przez neoliberałów. Dlatego Srnicek i Williams podkreślają, że dochód bezwarunkowy nie może – jak chce wielu zwolenników tego rozwiązania – zastępować dotychczasowego systemu zabezpieczeń społecznych, a musi go uzupełniać. Zastąpienie całej struktury państwa dobrobytu dochodem podstawowym otworzyłoby jedynie rynki dla potencjalnej ekspansji kapitału w próżniach wytworzonych po usuniętych elementach państwa opiekuńczego. Dochód ten musi też być wysoki. Jeżeli będzie zbyt niski, by utrzymać człowieka na godnym poziomie, nie da nikomu wolności odrzucenia niechcianej czy bezsensownej pracy, a stanie się pośrednią subwencją dla biznesu, który dzięki niej będzie mógł płacić za pracę poniżej minimum reprodukcji siły roboczej.

Dochód bezwarunkowy musi być wystarczający, by uwolnić człowieka z niewoli pracy ogłupiającej, degradującej czy po prostu nudnej lub nie oferującej życiu dręczonego nią człowieka żadnego sensu, otwierając jednocześnie w jego życiu przestrzeń czy to dla dalszej nauki, spędzania czasu z dzieckiem, czy np. koncentracji na osobistych projektach (artystycznych, literackich, społecznych), które potrzebują dużych nakładów czasu, inaczej niedostępnego. Jego zadaniem w skali ogólnospołecznej z kolei ma być kolosalna demobilizacja siły roboczej, wycofanie ogromnej części jej podaży z rynku pracy. Najpierw zatrzyma to skutki włączenia setek milionów wywłaszczonych chińskich, indyjskich czy afrykańskich wieśniaków w obręb dostępnego zglobalizowanemu kapitałowi proletariatu, a wkrótce potem pozbawi dysponentów kapitału ogromnej części władzy nad nim. Znalezienie pracowników będzie wymagało oferowania im coraz lepszych płac i innych korzyści. Wzrost kosztów siły roboczej, jak również odmowa wykonywania ogłupiającej czy niebezpiecznej dla zdrowia pracy, będą wymuszały postępy automatyzacji i technologiczne rozwiązania zwiększające wydajność. Postępy na polu wydajności produkcji będzie wtedy można przekuć nie w zwiększanie sumy produkcji, a w skracanie tygodniowego czasu pracy przy zachowaniu dotychczasowych rozmiarów produkcji.

Połączenie tych dwóch żądań – bezwarunkowego, niezależnego od pracy dochodu dla każdego i automatyzacji wszelkiej pracy dającej się zautomatyzować – w ściśle spleciony, radykalny program przebudowy całej rzeczywistości społecznej, jest w stanie połączyć w jeden wspólny, prawdziwie masowy front różne odłamy lewicy, aż po ruchy walczące dotąd samotnie o jedną sprawę. Usuwa sprzeczność pomiędzy „tradycyjną” lewicą broniącą miejsc pracy (nierzadko w niszczycielskich dla środowiska przemysłach) a lewicą „zieloną”. Wynikające z implementacji tych postulatów skrócenie czasu pracy – do czterech, potem trzech dni w tygodniu – przyniesie ogromne oszczędności ekologiczne samym tylko zmniejszeniem liczby ludzi każdego dnia udających się w drogę do pracy. Wolność odmowy pracy niosącej z sobą katastrofalne skutki ekologiczne może nawet w jakiejś perspektywie doprowadzić do stopniowego zamykania całych szkodliwych przemysłów, bo nikt nie będzie chciał w nich pracować. Zwiększenie sumy czasu wolnego w każdym gospodarstwie domowy zmniejszy marnotrawstwo żywności i zużycie plastikowych opakowań, w których sprzedawane są szybkie posiłki do podgrzania w mikrofalówce, itd. Ruch feministyczny zdobywa swego rodzaju uznanie dla pracy opiekuńczej (byłoby to wprowadzenie okrężną drogą starego postulatu wynagrodzenia dla kobiet pracujących przede wszystkim w gospodarstwie domowym), ale także uzyskuje kolosalną zmianę w materialnej sytuacji milionów kobiet utrzymywanych przemocą ekonomiczną w toksycznych relacjach z krzywdzącymi je partnerami, od których dzięki gwarantowanemu dochodowi nie będą się bały odejść. I tak dalej.

Srnicek i Williams odżegnują się od proklamacji, że wraz z automatyzacją wszelkiej powtarzalnej, rutynowej pracy i nastaniem powszechnego dochodu bezwarunkowego nastąpi „koniec historii”, ale przekonują, że otworzą one przestrzeń zupełnie nowych możliwości politycznej przebudowy naszego świata w stronę pełnej emancypacji ludzkości. Od nowych form indywidualnej i zbiorowej kreatywności uwolnionej wyzwoleniem z niewoli pracy zarobkowej, a nawet nowych form podmiotowości, jakie będzie można tworzyć w rzeczywistości, w której przestanie nas określać wymuszona na nas praca, po możliwości walki politycznej o przekroczenie kapitalizmu w świecie, w którym wielkie sektory przemysłu będą obsługiwane przez niewielką liczbę wykwalifikowanych pracowników zarządzających resztą zrobotyzowanych procesów (będą oni mogli np. zastrajkować, blokując dwa czy trzy węzły logistyczne i w ten sposób zaburzając ogromną transkontynentalną sieć transportową).

Jarosław Pietrzak

Nick Srnicek, Alex Williams, Inventing the Future: Postcapitalism and a World Without Work, London-New York: Verso, 2015.

Tekst ukazał się w kwietniu 2016 w polskiej edycji miesięcznika Le Monde diplomatique.

Jestem na Facebooku i na Twitterze. Rzuć też okiem na moją książkę o kinie latynoamerykańskim.

Meksyk, męskość i globalizacja

Meksyk, męskość i globalizacja to jeden z trzynastu esejów wchodzących w skład mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne, która ukazała się w serii Biblioteka Le Monde diplomatique, nakładem Instytutu Wydawniczego Książka i Prasa. Esej, analizujący trzy meksykańskie filmy poświęcone problematyce męskości i interpelacji męskiego podmiotu w warunkach społeczno-ekonomicznych globalizacji neoliberalnej (z przystąpieniem Meksyku do NAFTA), składa się z trzech części, z których dwie pierwsze postanowiłem udostępnić tutaj, na mojej stronie internetowej.

  1. Męskość, Rewolucja i NAFTA (o filmie Przepiórki w płatkach róży, reż. Alfonso Arau, 1993)
  2. Seks i status quo (o filmie I twoją matkę też, reż. Alfonso Cuarón, 2001)
  3. Kosmopolityczne fantazje i nieznośna realność bytu (czyli ekonomii) (o filmie Ucieczka z piekła, reż Cary Joji Fukunaga, 2009; z niego pochodzi fotos powyżej).

Więcej informacji o zawartości książki można znaleźć tutaj.

Książkę można nabyć bezpośrednio u wydawcy, a także w księgarniach internetowych, sieci EMPIK i innych księgarniach na terenie Polski.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Seks i status quo

Tekst ten stanowi fragment (drugą część – pierwszą można przeczytać tutaj) eseju Meksyk, męskość i globalizacja wchodzącego w skład mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

 

Produkcja krainy neoliberalnej fantazji (dla) globalnej postmodernistycznej klasy średniej oraz wielkomiejskiej młodej klasy średniej samego Meksyku – aspirującej do akcesu i integracji ze swoją globalną (szczególnie północnoamerykańską) starszą siostrą – była oczywiście zakrojona na szerszą skalę. W kinie do jej najbardziej symptomatycznych i spektakularnych – w kategoriach społecznego rezonansu – odsłon należał film Antonia Serrano Sexo, pudor y lágrimas („Seks, wstyd i łzy”), którym reżyser zekranizował własną sztukę teatralną (jak podają źródła, odniosła ona wcześniej spory sukces na deskach stolicy Meksyku). Film, w którym, jak pisze David William Foster,

miejski pejzaż [Miasta Meksyk – JP] jest starannie i bezlitośnie ograniczony do szczególnej klasy społecznej (wyższej lub wyższej-średniej professionals), bez innych szczegółów życia megalopolis, które wdzierałyby się weń, mącąc rysy wybrane do sportretowania tej klasy; w którym także rysy te są starannie i bezlitośnie ograniczone do tych ustanawiających ciągłość pomiędzy tą klasą a międzynarodową klasą wyrafinowanych konsumentów zawsze będących przy kasie[1].

Podobnie jak opera mydlana, Sexo, pudor y lágrimas angażuje się w proces odgraniczania, w którym eliminowane jest wszystko, co nie składa się na poczucie pewnego szczególnego stylu życia[2].

Jednym ze składników tej neoliberalnej fantazji jest właśnie męskie ciało wystawione na pokaz w zawody z ciałem kobiecym – kiedy jest doskonale atletyczne, jak u Serrano ciało aktora Jorge Salinasa, ono także stanowi znak świata klasy społecznej, która może sobie pozwolić na to, by zawsze zdrowo się odżywiać, oraz dysponuje środkami ekonomicznymi i wystarczającą ilością czasu, by intensywnie i regularnie utrzymywać reżim fizycznego treningu, konieczny dla uzyskania i utrzymania sylwetki o takich walorach estetycznych[3].

To w kontekście tej fantazji należy rozpatrywać jeden z największych międzynarodowych sukcesów meksykańskiego kina ostatniego dwudziestolecia: I twoją matkę też (Y tu mama tambien) Alfonso Cuaróna (2001). Niezupełnie jest bowiem tak, że głównym tematem tego filmu są, jakby chciał Vek Lewis[4], męskie ciała, które nie sprostały zadaniu, do którego były interpelowane: bycia ciałem macho. To, czego Przepiórki w płatkach róży i Sexo, pudor y lágrimas są częścią i przejawem, produktem i samym produkowaniem, film Cuaróna bierze jednak na warsztat celem świadomej, krytycznej problematyzacji.

Dialektyczna przebiegłość tego prostego konstrukcyjnie filmu, na pierwszy rzut oka żerującego trochę na „pornograficznym” voyeuryzmie widza, zaczyna się już na poziomie obydwu odtwórców głównych ról męskich, a zwłaszcza Gaela Garcii Bernala. Zarówno on, jak i jego przyjaciel także poza kadrem, Diego Luna, byli już wówczas w Meksyku popularnymi aktorami (obaj od wczesnych lat życia grywali w telewizji), a Bernal był już także rozpoznawalny poza granicami kraju (Amores perros powstało rok wcześniej). Ze swoją dość niepodrabialną urodą Bernal sam zastał opakowany i sprzedany przez meksykański i globalny przemysł kulturowy jako wizerunek nowego, młodego, seksownego Meksyku – seksownego in a non-macho way: ze swą naprawdę drobną posturą, wysportowaną, ale szczupłą sylwetką; ze swą szczupłością jakby na innym biegunie niż masa mięśniowa reżimu atletycznego stanowiącego dziś preferencję ogromnych sektorów przemysłu audiowizualnego, reklamowego, itd. Jego seksowność to więc seksowność postmodernistyczna, męskość zbuforowana, płacąca daninę kilku gender-bender postulatom niektórych feministek. Film jednak (sam Bernal, poza tym filmem, robi zresztą z własnym wizerunkiem w jakimś stopniu to samo[5]) wykorzystuje go ostatecznie, by krytycznie przyjrzeć się temu wizerunkowi seksownego na neoliberalny sposób Meksyku i zadać pytania o to, czy ten cały wizerunek nie ma po prostu za zadanie czegoś najzwyczajniej przykrywać. I czego?

Autor zdjęć do filmu Cuarona, Emmanuel Lubezki, wspominał:

Kontekst jest tu tak ważny, właściwie jest to bardzo złożony film opowiedziany w bardzo prosty sposób – to jest to, co mnie w nim tak naprawdę rozwaliło. Jeden z naszych przyjaciół, który mieszkał z nami w Meksyku, kiedy dorastaliśmy, ale potem wyprowadził się z powrotem do Urugwaju, napisał do mnie, żeby mi powiedzieć, że film naprawdę pomógł mu zrozumieć, kim byliśmy, i że seks był dla nas tak bardzo istotny, że pomimo całych naszych lewicowych sympatii, czynił nas ślepymi na wszystko, co działo się wokół.[6]

Prostota filmu polega na tym, że opowiada historię dwóch nastoletnich przyjaciół z dobrze sytuowanych rodzin, którzy całą swoją energię inwestują w zdobywanie doświadczeń seksualnych. Gdy ich równie dobrze sytuowane dziewczyny wyjeżdżają na wakacje do Włoch, chłopcy poznają (na bardzo bourgeois weselu, na którym gościem jest prezydent kraju) 30-letnią Hiszpankę Luisę (Maribel Verdú), w tym momencie jeszcze dziewczynę Jano, krewnego jednego z nich, ale właściwie niemal zaraz potem zrywającej definitywnie swój nieudany związek. W konsekwencji tego zerwania kobieta przyjmuje zaproszenie chłopców na wycieczkę samochodową nad ocean. I tak jak frywolność oraz pragnienie zabawy i przygody odgrywane prez Luisę przed chłopcami (ich zainteresowanie jest lustrem, w którym może ona zrekonstruować swoje własne poczucie wartości w obliczu porażki związku z Jano) ukrywają jej chorobę i perspektywę nadchodzącej coraz szybszymi krokami śmierci, tak ta prosta historia w rodzaju, który Anglosasi lubią nazywać a coming of age story[7], rozgrywa się na tle społecznego kontekstu, którego bohaterowie nie dostrzegają tak samo, jak prawdziwego stanu Luisy. Społeczno-polityczny kontekst, którego nie dostrzegają, podawany jest widzowi przez płynący z offu komentarz narratora, pojawiający się zawsze, gdy wygłuszeniu ulega w danej scenie dźwięk rzeczywisty.

Kiedy Tenoch (Luna) i Julio (Bernal) grzęzną w samochodzie w miejskim korku, Julio pomstuje, że pewnie toczy się kolejna demonstracja, być może znowu z udziałem jego siostry Manueli, lewicowej aktywistki wybierającej się wkrótce z pomocą materialną dla zrewoltowanych Indian do rewolucyjnego stanu Chiapas. Tenoch odpowiada na to, że „lewaczki są gorące”. Od narratora dowiadujemy się tymczasem, że w mieście faktycznie miały tego dnia miejsce demonstracje, ale korek uliczny spowodowany był zgoła innym wydarzeniem. Niejaki Marcelino Escutia, migrant z Michoacan, robotnik budowlany, został przejechany przez przyspieszający autobus. Marcelino nigdy nie przechodził kładką dla pieszych prowadzącą na drugą stronę autostrady, bo jej kiepska lokalizacja sprawiała, że codziennie w drodze do pracy musiałby maszerować dłużej o dodatkowe dwie mile. Po ciało do kostnicy ktoś zgłosi się dopiero po 4 dniach. Pozostaje nam się domyśleć, że dlatego, iż krewni pozostali w jego rodzinnym Michoacan, albo pojechali do pracy jeszcze gdzie indziej. W innej scenie komentarz informuje, że Tenoch właśnie zdał sobie sprawę, iż nigdy nie był w mijanej przez nich samochodem Tepelmeme, rodzinnej wiosce Leodegardii Victorii, jego opiekunki, która wyjechała stamtąd do Miasta Meksyk w wieku 13 lat. Znalazła pracę u rodziny Iturbide i zajmowała się Tenochem, odkąd się urodził. Chłopiec do czwartego roku życia ją właśnie nazywał mamą. W jeszcze innej komentarz informuje o okolicznościach, w których na zakręcie drogi na odludziu namalowano na skale znak krzyża. Gdyby minęli to miejsce dokładnie 10 lat temu, spotkaliby najpierw dwie klatki leżące na drodze, po czym wjechaliby w chmurę białych piór, za nią spotkaliby stos połamanych klatek, pełnych krwawiących kurcząt, i przewróconą na bok ciężarówkę. I dwa martwe ciała, z których jedno wyraźnie mniejsze niż drugie. I kobietę płaczącą nad nimi niepocieszenie.

Przywoływany w tych kometarzach z offu kontekst to społeczna rzeczywistość ekonomicznej przemocy, stawiającej ludzi w sytuacjach, w których sprzedaż tych niewielkich atutów, które na sprzedaż mogą wystawić na rynku z turbodoładowaniem NAFTA – czy to pracy swoich rąk, czy własnej skromnej produkcji rolnej, zapewne zagrożonej konkurencją z północy i drapieżnymi zakusami tamtejszego agrokapitału – zagroziła ich życiu. Zagroziła, ponieważ – by sprostać konkurencyjnej presji – musieli wdrożyć się w rutynę ujmującą w nawias standardy troski o własne fizyczne bezpieczeństwo.

Nie przez przypadek jest jeszcze jedna kategoria kometarzy narratora. Są to „genealogiczne” introdukcje bohaterów, informujące o ich klasowym pochodzeniu i ewentualnej trajektorii ich samych i ich rodziny. To stąd dowiadujemy się, że ojciec Tenocha jest ekonomistą z doktoratem Uniwersytetu Harvarda i podsekretarzem stanu w rządzie federalnym Meksyku, a samotna od dawna matka Julia jest sekretarką w wielkiej, ponadnarodowej, zapewne amerykańskiej korporacji, w której pracowała przez całe życie. Stąd też dowiemy się, że wychowywany samotnie przez matkę Jano dzięki pozycji ekonomicznej swojej rodziny mógł się od nadopiekuńczej matki uwolnić, uciekając na studia do Hiszpanii, by móc się dalej rozwijać jako pisarz, podczas gdy wychowywana przez samotną, uboższą niż rodzina Iturbide, krewną Luisa (Maribel Verdú) została technikiem dentystycznym. Musiała szybko znaleźć pracę dającą w miarę szybko, w miarę satysfakcjonujące pieniądze, pozwalające na opiekę nad ciotką, której zdrowie się załamało.

Kombinacja tych dwóch wymiarów rzeczywistości, kontekstu społecznego niedostrzeganego przez Julio i Tenocha z „socjogenezą” każdej z postaci, pokazuje w sumie, że choć ten seksowny nowy Meksyk skrojony na miarę postmodernistycznego konsumenta-kolekcjonera wrażeń do pewnego stopnia istnieje, to istnieje tylko jako dostępny dla niektórych, w zależności od miejsca jednostki w rozdaniu ról ekonomicznych (tych, które nagradzają za pracę i tych, które co najwyżej pozwalają sile roboczej przez jakiś czas biologicznie się podtrzymywać; oraz tych, które nagradzają najbardziej, a wynikają nie z pracy tylko z własności). Dla tych, dla których ten Meksyk jest dostępny, jest dostępny za cenę cierpienia pozostałych, a nawet ich życia (robotnik budowlany Marcelino Escutia, rodzina hodowców kur) lub swego rodzaju rezygnacji z życia, w każdym razie z jego pełni (Leodegardia Victoria najpewniej nie założyła nigdy własnej rodziny i nie wychowała własnych dzieci).

Cuarón wchodzi i na taki poziom uogólnienia, że tematem filmu czyni w pewnym stopniu sam fakt, iż każda z pozoru prosta historia jest historią rozgrywającą się na styku stosunków władzy i wyzysku (w każdym razie tak długo, jak długo stosunki społeczne pozostają stosunkami władzy i wyzysku), a jeśli jej przebieg jest dla bohaterów dziwnie lekki i beztroski, to najpewniej dlatego, że – czy o tym wiedzą, czy (jak Tenoch i Julio) nie – zajmują w tych stosunkach pozycję uprzywilejowaną, co się nigdy nie dzieje inaczej niż czyimś kosztem.

Krytycznemu rozegraniu poddana tu zostaje właściwa postmodernistycznej lewicy w ogóle (a nie tylko w Meksyku) fiksacja na punkcie obyczajowego „wyzwolenia” seksualności. O ile opresja i represja seksualna są istotnie źródłami cierpienia, i o ile system kapitalistyczny miał skłonność do stosowania seksualnej represji jako jednego z mechanizmów dyscyplinowania, czy też nawet tworzenia nowoczesnego (a więc mającego funkcjonować w kapitalistycznych stosunkach społecznych) podmiotu[8], o tyle kapitalizm późnej/płynnej nowoczesności co najmniej niespecjalnie się na tym koncentruje i dlatego tak łatwo oddał to pole sporej części lewicy, jednocześnie wpuszczając tam ogromną część jej energii. Seksualne wyzwolenie Tenocha, Julia i Luisy ma mniej więcej tak samo rewolucyjne konsekwencje, jak ezoteryczne seminaria i duchowe warsztaty, na które zawsze chodziła pani Iturbide. A w przypaku Julia i Tenocha, jest także znakiem tego samego, co te seminaria i warsztaty: składnikiem ich klasowej dystynkcji, jedną z rzeczy, na które mogą sobie pozwolić, i na które jednocześnie mają czas, środki i energię, bo nie muszą spędzać 10 godzin dziennie, i 6 dni w tygodniu, w pracy.

W konkluzji filmu bracia Cuarón pokazują także, że przy wszystkim, co powiedziane zostało wyżej, jednocześnie cały ten postmodernistyczny wizerunek Meksyku zrewitalizowanej seksowności, na poziomie samej seksualności i „zdemaczyzowanej” męskości, nawet w wąskich ramach tych klas społecznych, które mogą cieszyć się przywilejem dostępu do jego uroków i rozkoszy, mimo wszystko i tak nie spełnia ostatecznie swojej „postępowej” obyczajowo obietnicy. Jeśli przez tę postępową obietnicę rozumieć luzowanie schematów męskiej dominacji przez rozmiękczanie struktur wyznaczających bezpieczną ideologicznie przestrzeń zachowań pożądanych i dopuszczalnych każdej z płci oraz przestrzeń ekspresji seksualnej. Dla mężczyzny seks lub nacechowana seksualnie sytuacja z nim i innym mężczyzną w rolach głównych znajduje się w typowej dla dojrzałej nowoczesności ideologii cementującej męską dominację poza taką bezpieczną przestrzenią i zagraża lub automatycznie wyklucza go z kategorii męskości normatywnej. Jedną z charakterystycznych innowacji postmodernistycznych jest, zdaniem apologetów tych innowacji, poszerzenie wachlarza dopuszczalnej kulturowo ekspresji seksualnej, a zdaniem krytyków wydłużenie listy normatywnych tożsamości seksualnych (przede wszystkim o normatywne tożsamości gejowskie, skonsolidowane z nowymi konfiguracjami nocjonalizmu[9]). Ten drugi punkt widzenia jest z całą pewnością bliższy prawdzie, niemniej jednak według braci Cuarón Meksyk nie jest w stanie sprostać nawet takiej „wersji minimum” swojej postmodernistycznej obietnicy.

Gdy Luisa w samochodzie podpytuje Julia i Tenocha o bardziej „techniczne” szczegóły ich stosunków z kobietami, jej pytanie, czy doświadczyli wkładania im przez partnerkę palca do odbytu, wytrąca ich z równowagi do tego stopnia, że aż odbija się natychmiast na awarii samochodu. Penetracja odbytu, nawet gdy sugerowana przez kobietę, nawet dokonywana palcami kobiety, okazuje się budzić niebezpieczne skojarzenia ze stosunkiem homoseksualnym, na dodatek pasywną rolą w takim stosunku. W istocie bowiem seksualna rywalizacja między Julio i Tenochiem, ich ciągłe porównywanie tak swoich seksualnych atrybutów, jak i swojej seksualnej sprawności i seksualnych zdobyczy, coraz wyraźniej okazuje się sublimować pragnienie, jakie podświadomie odczuwają do siebie nawzajem. Pragnienie, które wypierają, bo jego przyjęcie do wiadomości stawiałoby pod znakiem zapytania ich przystawalność do kategorii „mężczyzny”, tak jak ją rozumieją i w sposób, w jaki chcieliby być z nią identyfikowani. Kiedy pragnienie zostanie w końcu – pod osłoną ogromnych ilości alkoholu – zrealizowane, jedynym sposobem, w jaki będą potrafili sobie poradzić z tym, czego się o sobie w ten sposób dowiedzieli, okaże się całkowite zerwanie przyjaźni. Pomimo iż na ekranie widzimy dwójkę bohaterów jedynie, gdy się całują, a to, co potem dzieje się w łóżku, zbyte jest przypominającą alkoholowy „urwany film” elipsą (w przeciwieństwie do mnóstwa scen seksu heteroseksualnego – film niejako naśladuje tu zastosowany przez świadomość bohaterów mechanizm wymazania tego wydarzenia), to taka kulminacja całej historii okazała się dla znacznej części meksykańskiego społeczeństwa szokująca. Guillermo Arriaga, scenarzysta m.in. Amores perros, opowiadał Jasonowi Woodowi, jak wybrał się na film do kina na prowincji: „Nie wyobrażasz sobie ciszy, jaka zapadła, kiedy Gael i Diego się całują. Przeszły mnie dreszcze i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie”[10].

Trauma bohaterów i szok publiczności weryfikują w znacznym stopniu pretensje nowego, ponowoczesnego wizerunku neoliberalnego Meksyku. Jak by nie było, w ramach neoliberalnego globalnego podziału pracy, Meksyk pełni głównie rolę rezerwuaru taniej, niedowaloryzowanej siły roboczej (i dostarczyciela tanich surowców, do których wydzierania naturze ta niedowaloryzowana praca jest angażowana). Kosmopolityczne aspiracje klasy społecznej, do której należą Julio i Tenoch, nie są w stanie wyizolować jej (a także bohaterów filmu) do tego stopnia od kontekstu społecznego, w którym zajmują pozycję kompradorską, by kosmopolityczna fantazja stała się realnym ciałem. W społeczeństwie, którego rolą jest dostarczanie taniej siły roboczej, kosmopolityczne pretensje garstki uprzywilejowanych mogą nie wystarczyć nawet im samym, a co dopiero na szerszą społecznie skalę, przełamać pewnych zachowawczych wzorów ideologicznych. Immanuel Wallerstein w kapitalistycznym podziale pracy, a w szczególności w społecznej dystrybucji ról ekonomicznych, które są dobrze nagradzane i tych, które dobrze nagradzane nie są, widzi realne źródło utrzymywania się i de facto zaostrzania płciowego rozdziału ról w kapitalizmie:

Etnicyzacja podziału siły roboczej istnieje w celu umożliwienienia bardzo niskiego opłacania całych segmentów siły roboczej. Tak niskie płace są w istocie możliwe tylko dzięki temu, że opłacani tak pracownicy są usytuowani w strukturach gospodarstw domowych, dla których zarobek w postaci opłacanej w ciągu całego życia pracy stanowi względnie małą proporcję całości dochodu gospodarstwa. Takie gospodarstwa wymagają ogromnych nakładów pracy wkładanej w aktywności nastawione na przetrwanie oraz na drobny rynek – częściowo oczywiście realizowane przez dorosłego mężczyznę, ale w znacznie większej części przez dorosłą kobietę, a także młode i starsze osoby płci obojga.

W takim systemie, ten wkład siły roboczej w pracę niewynagradzaną ‘kompensuje’ niski poziom dochodu płacowego i w ten sposób stanowi w istocie pośrednią subwencję dla pracodawców ze strony ich pracowników z tych gospodarstw. Seksizm pozwala nam o tym nie myśleć[11].

Stara, na pewno już po osiemdziesiątce kobieta, sprzedająca przejezdnym drobiazgi, gdy wkoło biegają kury, spotkana przez Julia, Tenocha i Luisę w ich podróży, nie ujęła by tego pewnie w taki sposób, ale na swój sposób wie, o czym mówi Wallerstein. W społeczeństwie pełniącym w globalizacji neoliberalnej taką rolę, jak Meksyk, potrzeba niemyślenia o tym jest obiektywnie odpowiednio większa niż tam, skąd jego wąskie elity biorą swoje fantazje o lepszym („seksowniejszym”) stylu życia.

Jarosław Pietrzak

Przypisy

[1] David William Foster, Mexico City in Contemporary Mexican Cinema, Austin: University of Texas Press, 2002, s. 34.

[2] D. W. Foster, Mexico City…, s. 35-36.

[3] D. W. Foster, Mexico City…, s. 42.

[4] Vek Lewis, Vek Lewis, When ‘Macho’ Bodies Fail: Spectacles of Corporeality and the Limits of the Homosocial/sexual in Mexican Cinema, [w:] Mysterious Skin: Male Bodies in Contemporary Cinema, red. Santiago Fouz-Hernández, London: I.B. Tauris, 2009, s. 177-192.

[5] Por. Sergio de la Mora, Cinemachismo: Masculinities and Sexuality in Mexican Film, Austin: University of Texas, 2006, s. 163-170.

[6] Jason Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, London: Faber and Faber, 2006, s. 98.

[7] Jako coming of age movie, nie jest faktyczną autobiografią ani reżysera, ani scenarzysty, ale zawiera elementy autobiograficzne. Nianię gra np. autentyczna niania Carlosa i Alfonsa Cuarónów; obaj byli na podobnym weselu, na którym obecność prezydenta przyćmiewała młodą parę, i odbyło się ono w tym samym miejscu, co wesele w filmie, mieli taki sam samochód, itd. Zob. J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, s. 98-99.

[8] Michel Foucault, Historia seksualności, t. 1, Wola wiedzy, przeł. Tadeusz Komendant, Warszawa: Czytelnik 1995.

[9] Zob. Jasbir K. Puar, Terrorist Assemblages: Homonationalism in Queer Times, Durham – London: Duke University Press 2007.

[10] J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, s. 106.

[11] Immanuel Wallerstein, Ideological Tensions of Capitalism: Universalism versus Racism and Sexism, [w:] Etienne Balibar, Immanuel Wallerstein, Race, Nation, Class: Ambiguous Identities, przeł. na ang. Chris Turner, London – New York: Verso 1991, s. 34.

 

Tekst ten stanowi fragment (drugą część – pierwsza znajduje się tutaj) eseju Meksyk, męskość i globalizacja wchodzącego w skład mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

Jestem na Facebooku i Twitterze

Hawana pod wodą

W miejscach, gdzie dominującą formą zbiorowego „zdrowego rozsądku” jest miks płaskich frazesów zwycięskiego neoliberalizmu i uodpornionego na jakąkolwiek głębszą refleksję antykomunizmu, Kuba funkcjonuje w społecznej wyobraźni jak dziwne widmo z przeszłości, które uporczywie nie chce pójść w zapomnienie. „Zacofany” kraj, który utkwił gdzieś w ogonie, zatrzymał się w czasie i nie udało mu się z nami dotrzeć do szczęśliwej przystani jedynego obiektywnie rozumnego porządku ekonomicznego i politycznego. „Zbrodnicza komunistyczna dyktatura”, „jedna z ostatnich”.

Skoro „komunistyczna”, to istnieje jeszcze jedno, stare co najmniej jak początek zimnej wojny, ale wciąż żywe w całym świecie „rozwiniętym” i rozprzestrzenione na większość obszaru dawnego „Bloku Wschodniego”, stereotypowe wyobrażenie. Pisał o nim Fredric Jameson. Chodzi o przesiąkniętą lękiem wizję, że w zwycięskim, udanym systemie komunistycznym, który rozwiązałby problem klasowych nierówności, życie byłoby śmiertelnie nudne – pozbawione wszystkich „libidinalnych gratyfikacji”, jakie oferuje kapitalizm (a kapitalistyczne miasto w szczególności). Wszystkich tych atrakcji, których siła przyciągania, skala oferowanej rozkoszy wynika właśnie z kapitalizmu. Magnetyzm towarów, spektakl bogactwa, możliwy przez jego koncentrację w okolicach ośrodków władzy ekonomicznej, kosztem deprywacji i wyzysku całych klas społecznych i obszarów geograficznych. Wreszcie, bogactwo oferty kulturalnej skoncentrowanej w wielkich kapitalistycznych ośrodkach miejskich, stanowiące jeden z najbardziej ekscytujących elementów życia w nich. Bogactwo to i jego jakość nie tylko wiąże się z koncentracją w tych ośrodkach samego kapitału, umożliwiającego jej finansowanie, ale także wynika z samych napięć i sprzeczności ideologicznych złożonego klasowo kapitalistycznego społeczeństwa; te napięcia i sprzeczności napędzają jego dynamikę kulturalną. Społeczeństwo zwieńczonej sukcesem komunistycznej „urawniłowki” stałoby się podług założeń tego zespołu lękowego kulturalnie „nudne” przez sam fakt demontażu, usunięcia sprzeczności stanowiących pożywkę dynamiki kapitalistycznej kultury.

Planeta/Kuba

Gdyby stereotyp straszący, że „Kuba jest reżimem komunistycznym” (w czasie teraźniejszym trybu oznajmującego, a nie formach czasownika nieco wierniej oddających realną sytuację historycznych prób budowy komunizmu) był prawdziwy, to podważałby on radykalnie ten drugi stereotyp – o śmiertelnej nudzie, na jaką umierać musi kultura społeczeństwa komunistycznego. Jeszcze przed Rewolucją 1959 Kuba cieszyła się niepoślednim poziomem i relatywnym znaczeniem swojej produkcji kulturalnej w Ameryce Łacińskiej, od muzyków po poetów i myślicieli, ale przełom rewolucyjny zapoczątkował permanentną obecność Kuby w ogólnoświatowym obiegu kulturalnym, na skalę naprawdę imponującą w przypadku tak niewielkiego narodu (porównywalną z jej znaczeniem w polityce międzynarodowej – pośród największych międzynarodowych osiągnięć Kuby szczególne miejsce zajmuje udział w oporze przeciwko okupacji Namibii przez Republikę Południowej Afryki i kluczowa rola w obaleniu apartheidu w tej ostatniej).

Populacja Kuby stanowi zaledwie 1,6% populacji Ameryki Łacińskiej. Kubańczycy są stale obecni w międzynarodowym obiegu muzycznym. Z Tomasem Gutierrezem Aleą na czele, mają fundamentalny wkład w teorię i praktykę tzw. Trzeciego Kina w latach 60. XX wieku i od tamtego czasu utrzymują swoją obecność w światowym kinie, a do szkoły filmowej w Hawanie przyciągają studentów ze wszystkich kontynentów. Od niemal pół wieku Kubańczycy są też w awangardzie poszukiwań w zakresie sztuk wizualnych, obecni w międzynarodowym obiegu galeryjnym, muzealnym i na międzynarodowych biennale. Aktywnie interweniują w ten obieg za pośrednictwem Biennale w Hawanie.

Fascynująca książka Rachel Price Planet/Cuba: Art, Culture and the Future of the Island stanowi panoramę współczesnej kubańskiej kultury – ostatnich kilkunastu lat, ale z uwzględnieniem potrzebnych dla kontekstu i wyjaśnienia pewnych zjawisk czy przedstawienia twórczych biografii wypraw nieco głębiej w przeszłość. Książka jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem, prezentującym przekrojowo problematykę współczesnej kubańskiej produkcji kulturalnej, od literatury, poprzez kino po sztuki wizualne i interaktywne projekty w rodzaju gier wideo i subwersywnie modyfikowanych, już istniejących, mainstreamowych gier wideo (tym zajmuje się np. Rewell Altunaga). Nie można mieć wątpliwości, że za tą publikacją stoi pracowity research autorki, głęboko zainteresowanej tematem i dowodzącej znaczenia współczesnej kubańskiej kultury.

Planet_Cuba

Fidel Castro powiedział kiedyś – przy okazji cenzury filmu dokumentalnego PM (reż. Sabá Cabrera Infante i Orlando Jiménez; 1961): „W ramach Rewolucji wszystko, przeciwko Rewolucji nic”. Chodziło o to, jaka estetyka i jakie poszukiwania artystyczne są „dozwolone” w usankcjonowanej kulturze rewolucyjnej Kuby. Z odmalowanego przez Price pejzażu kubańskiej kultury wynika, że margines wolności artystycznej kubańskich twórców, choć historycznie zmienny, jest dziś imponująco szeroki.

„W ramach Rewolucji” nie redukowało się nigdy wyłącznie do jednoznacznej propagandy Rewolucji. Oznacza także krytyczne przyglądanie się jej, jako procesowi, sprawdzanie, jak jej realność ma się do jej obietnic, ambicji i aksjomatów. Stanowi to stały element kubańskiego pejzażu kulturalnego od czasu eksplozji tamtejszego kina w latach 60. Pozostaje natomiast prawdą, że pewne tematy (jak np. rozmiary kubańskiej policji politycznej i jej operacje) mogą podlegać cenzurze w zależności od gatunku twórczości – zwłaszcza w literaturze popularnej, telewizji i kinie obliczonym dla szerokiej publiczności, ale nawet tam nie są nieobecne (wątek strachu przed bezpieką w słynnych Truskawkach i czekoladzie Alei). W przypadkach sztuk wizualnych czy twórców performansów panuje niemal całkowita swoboda poruszania tematu inwigilacji i nadzoru. Stanowią one tematy prac takich twórców, jak Tania Bruguera, Celia y Junior, Susana Delahante, Fidel Garcia, Adonis Flores; dzieła takie powstają notabene w ramach instytucji artystycznych finansowanych przez państwo.

Samo istnienie jakiejkolwiek cenzury stanowi oczywiście problem (szczególnie jaskrawym przykładem jest reglamentacja internetu). Jednak wskazywanie osaczonej przez sąsiadujące zza morza supermocarstwo wyspy, podejmującej desperacką obronę społecznych zdobyczy swojej Rewolucji i własnej suwerenności przed koordynowanymi z zewnątrz projektami ich demontażu, jako winnej najbardziej niewybaczalnych w tej materii ekscesów – zachowanie właściwe wielu liberalnym krytykom Kuby – stanowi formę fałszowania rzeczywistości i naturalizowania form cenzury właściwych rynkowym systemom finansowania produkcji kulturalnej.

„Obiektywny” rynek cenzuruje również ideologicznie, wcale nie mniej bezwzględnie. Wiedziała o tym Margaret Thatcher, i dlatego przestawiła sposób finansowania instytucji kulturalnych w Wielkiej Brytanii na w większym stopniu uzależniony od prywatnych fundacji i „dobroczynności” wielkiego biznesu. Wie o tym każdy, kto próbował kiedyś w Polsce zainteresować producentów filmowych czy telewizyjnych lewicowym w wymowie, politycznym scenariuszem. Wie o tym każdy, kto czytał ksiażkę Fraces Stonor Saunders Who Paid the Piper?, z której można się dowiedzieć np. jak w strukturach decyzyjnych wielkich hollywoodzkich wytwórni filmowych (najbardziej rynkowej formuły finansowania produkcji filmowej na świecie) instalowani byli „przyjaciele” CIA, wyłapujący i odrzucający podejrzanie lewicowe scenariusze. A wspomnieć też trzeba o wywierającym współcześnie, destrukcyjny na skalę globalną, wpływ na kulturę ekspansywnym reżimie praw autorskich, który jest obecnie kluczowym, ponadnarodowym mechanizmem cenzury kultury – krępującym możliwości wypowiedzi artystycznej nas wszystkich, a także blokującym nasz dostęp do już istniejących tekstów kultury – na skalę tysiąckrotnie większą i ze znacznie bardziej dalekosiężnymi reperkusjami dla kształtu przyszłej kultury niż może to robić rząd w Hawanie nawet w momentach amoku. W który czasem faktycznie wpada, wybierając swoje przedmioty trochę na chybił-trafił; w 2008 kubańskie media, przy okazji wizyty hiszpańskiego aktora Javiera Bardema na wyspie, otrzymały zakaz wspominania o jednej z jego najgłośniejszych ról, postaci homoseksualnego pisarza Reynaldo Arenasa w filmie Zanim zapadnie noc Juliana Schnabla.

Wróćmy jednak do książki Price. Autorka koncentruje się co prawda na kulturze najbardziej współczesnej, ale dostarcza bogatego historycznego i biograficznego tła dla omawianych fenomenów, umieszczając tym samym tę najbardziej aktualną współczesność w perspektywie, z której Rewolucja Kubańska wyłania się jako proces doskonale świadomy własnej „procesualnej” natury, poszukujący rozwiązań, rewidujący swoje wcześniejsze założenia, a nawet „pewniki”. Twórczość filmowa (fabularna i dokumentalna), literatura, sztuki wizualne i eksperymentalne praktyki artystyczne – wszystko to składało się na proces budowania samoświadomości Rewolucji jako procesu poddającego się swojej własnej krytyce (to wszystko są moje słowa, Price nie wyraża tego w taki sposób, rozmieszczając w tekście konkretne manifestacje tych szerszych historycznych procesów).

Położenie Kuby w punkcie styku różnych sprzeczności systemu światowego – geopolitycznych, związanych z międzynarodowtym podziałem pracy odziedziczonym po epoce kolonialnej, z geograficzną „loterią surowcową”, itd. – powoduje, że Rewolucja Kubańska była zawsze pełna paradoksów. Przejęcie opartego na postulatach Benthama „panoptycznego” (a więc ucieleśniającego kapitalistyczne „ujarzmienie” z Foucault) więzienia Presidio Modelo na potrzeby „rewolucyjnej” resocjalizacji, później jednak (w 1967) słusznie porzuconego jako instytucja penitencjarna i zamkniętego (dziś stanowi m. in. temat gry wideo artysty internetowego Rodolfo Perazy pt. Jailhead.com, 2011-dziś) – to tylko jeden z wielu konkretnych przykładów. Z bardziej strukturalnych – trwająca wiele dekad zależność od cukru jako głównego produktu eksportowego. To najbardziej jaskrawe dziedzictwo epoki kolonializmu i niewolnictwa przetrwało przez dziesięciolecia po Rewolucji jako centralny produkt kubańskiej gospodarki, kupowany przez Związek Radziecki za wielokrotność cen na rynkach światowych celem osłaniania wyspy przed skutkami amerykańskiego embarga, wymieniany z ZSRR także barterem za ropę naftową. Pomimo tej monokultury, kraju jednocześnie w żaden sposób nie można już było w prosty sposób klasyfikować jako zacofany, tak wielkie osiągnął postępy w zakresie ochrony zdrowia czy nauki. Nie stał się też jednak nigdy „rozwiniętym” krajem uprzemysłowionym, gdy – po upadku Związku Radzieckiego – musiał zacząć dryfować do przedwczesnej fazy „postindustrialnej”, gospodarki opartej na usługach (głównym eksportem stały się usługi medyczne, kluczową gałęzią gospodarki – turystyka). Paradoksy i napięcia wewnętrzne i zewnętrzne wyraźnie utrzymywały sondującą, mierzącą się z nimi i dającą im wyraz kubańską produkcję kulturalną na wysokich obrotach intelektualnych – i stan ten pozostaje, jak dowodzi Price, aktualny do dzisiaj.

Chwasty, klimat i inwigilacja

Książka Price ułożona jest w postać sześciu rozdziałów, skupionych wokół naprawdę niebanalnie wybranych tematów. Jeden z nich za temat wiodący bierze np. znaczenie w tekstach kultury jednego z najbardziej rzucających się w oczy fenomenów przyrody wyspy w ostatnich latach: podboju ziemi wcześniej uprawnej, ale „porzuconej” przez „zamknięty” przemysł cukrowy przez ekspansywny krzew marabú  (od poezji José Ramona Sancheza po wykonane tuszem i nasionami marabú na papierze prace Ernesto Orozy i Geana Moreno). Uruchamia on w twórczości kubańskich artystów, wykorzystujących tę niezwykle twardą roślinę jako temat, surowiec lub metaforę, całe ciągi znaczeń odwołujących się do związków zachodzących między społeczną, gospodarczą i ekologiczną historią wyspy. To na potrzeby plantacji cukru przeznaczonego na rynki światowe żyjący z eksploatacji pracy niewolniczej latyfundyści wytrzebili większość lasów, które w epoce przedkolonialnej pokrywały między 60 a 90% powierzchni wyspy. By odtworzyć przynajmniej część utraconych ekosystemów i w pewien sposób odwrócić przynajmniej niektóre zniszczenia dokonane przez gospodarkę zdominowaną przez monokulturę eksportową, w ciągu trzydziestu lat od Rewolucji Kubańczycy posadzili lasy w imponującej liczbie ponad dwóch i pół miliarda drzew, podwajając powierzchnię lasów do 30% terytorium wyspy (jedyne tego rodzaju osiągnięcie w historii Karaibów). A jednak cukier pozostał przez kilkadziesiąt lat głównym towarem eksportowym, z biciem rekordów w jego produkcji wiązały się wielkie kampanie społecznej mobilizacji, gdyż w oparciu o jego zakupy Związek Radziecki „subwencjonował” gospodarkę wyspy. Z cukrem się pożegnano, w towarzystwie słusznej retoryki odrzucenia wreszcie tego reliktu kolonializmu i niewolnictwa, jednak ekonomicznym powodem tego pożegnania był upadek głównego nabywcy tego cukru. Kto wie, czy cukier jednak znowu nie wróci?

Inny rozdział, Hawana pod wodą, którego tytuł zainspirowany jest powieścią science fiction Habana Underguater Ericka Moty, akwarelami Luisa Enrique Camejo i instalacją wideo Absolute Revolución: la isla (Liudmila y Nelson, 2003-9) poświęcony jest tematyce globalnych zmian klimatycznych. Kuba jest członkiem AOSIS, Association of Small Island States, organizacji małych państw wyspiarskich, najbardziej zagrożonych katastrofalnymi skutkami ocieplenia i destabilizacji klimatu nowej epoki geologicznej, antropocenu (epoki zapoczątkowanej zniszczeniami spowodowanymi przez człowieka). Kuba jest też, tak się składa, jedynym państwem na świecie, które wywiązuje się ze swoich zobowiązań w zakresie zrównoważonego rozwoju. Pod presją amerykańskiego embarga i wszystkich wynikających z niego problemów ekonomicznych, np. z podażą surowców, Kubańczycy wypracowali model gospodarki ekologicznie oszczędnej, pozbawionej marnotrastwa; przedmioty i urządzenia codziennego użytku są używane wielokrotnie, przez wiele lat a nawet dekad, naprawiane, odtwarzane, używa się szkła a nie plastiku, itd. Możemy – a nawet musimy – sięgnąć po kubańskie doświadczenia i kubańską kreatywność w tym zakresie, by wyjść poza śmiertelny dla nas wszystkich, zaklęty krąg współczesnego stadium kapitalizmu produkującego towary zaprojektowane już od razu jako śmieci, jedynie z nieznacznie odroczonym terminem wyrzucenia.

Jest rozdział poświęcony sztuce badającej problematykę społeczeństwa nadzoru i inwigilacji – w zmienionym kontekście światowym, w którym po rewelacjach Edwarda Snowdena nie możemy już udawać, że wierzymy w opozycję między inwigilacją waściwą „komunistycznym dyktaturom” i „totalitaryzmom”, a wolnościami „liberalnych demokracji”. Te ostatnie są już od dawna pustą, formalną wydmuszką i stosują masową inwigilację swoich i obcych społeczeństw na skalę, która nie śniła się Stalinowi, o co dopiero braciom Castro. Kubańczycy są więc w sytuacji, w której ich państwo inwigiluje (bardzo liczebne szeregi policji politycznej), ale to i tak niemal zabawa w piaskownicy w porównaniu z tym, co wyrabia Imperium na drugim brzegu morza. Na marginesie dodam, że nawet „lewicowo-demokratyczni” krytycy reżimu braci Castro, którzy represje wobec opozycji politycznej krytykują z pozycji marksistowskich, „z lewa” (według zasady, że „nie ma socjalizmu bez demokracji), tacy jak Samuel Farber, nie mają złudzeń, że cała rzekoma „opozycja demokratyczna” na Kubie jest na listach płac CIA oraz biznesmenów z Miami, i składa się wyłącznie z twardogłowych lub bezreflekcyjnych neoliberałów mylących wolność z „wolnym rynkiem” (lub podmieniających je cynicznie). Ich ewentualne dojście do władzy nie może mieć innych konsekwencji niż gwałtowny demontaż społecznych zdobyczy Rewolucji Kubańskiej i katastrofalny wzrost nierówności. W przeciwieństwie do krajów Europy Wschodniej, które poszły po 1989 drogą reform neoliberalnych, Kubie udało się nawet poprawić niektóre kluczowe indeksy jakości życia (jeden z najwyższych wskaźników spodziewanej długości życia w Ameryce Łacińskiej i najniższą na zachodniej półkuli śmiertelność niemowląt). Lewicowi krytycy braci Castro w rodzaju Farbera nie wyjaśniają, jakie wyjście proponowaliby Hawanie z tej kwadratury koła. W tej niełatwej sytuacji represje polityczne w stosunku do opozycji realizującej interesy zewnętrznego mocarstwa oznaczają mechanizm obronny zrozumiały nie tylko z punktu widzenia logiki walki o utrzymanie posiadanej władzy, ale także z punktu widzenia etyki przywiązania do i obrony realnych i realnie zagrożonych zdobyczy Rewolucji (choć prawdopodobnie w samym monopartyjnym aparacie władzy mieszczą się jednostki i fakcje reprezentujące jeden lub drugi zestaw motywacji, bądź też ich rozmaite skrzyżowania).

A wracając do kubańskich artystów – w ujęciu Price, twórcy tacy jak Fidel García przedstawiają problematykę nadzoru i inwigilacji w kontekście także ponadnarodowych stosunków władzy, czy też uwikłania wewnętrznych stosunków władzy na Kubie w zewnętrzne globalne stosunki władzy w – mówiąc Wallersteinem – kapitalistycznym systemie-świecie. Problemy osobistych wolności i ich pogłębiającego się deficytu, problemy zagrożonych praw politycznych i prawa do prywatności są dziś problemami globalnymi. Zagrożenia te wynikają z coraz bardziej napiętej, „zdesperowanej” dynamiki pogrążonego się w strukturalnym kryzysie akumulacji systemu kapitalistycznego, poszukującego dla siebie ratunku w ograniczaniu wolności osobistych i politycznych jednostek celem poszerzenia wolności kapitału. Tych problemów nie rozwiąże ściganie się z liberałami w dokopywaniu wskazanym przez nich palcem urzędowych chłopców do bicia (np. „komunistycznych dyktatorów”), których główną winą wcale nie są same naruszenia praw człowieka, co fakt, że mają czelność kwestionować logikę współczesnego imperializmu i bronić się przed jego dyktatem ekonomicznym. To, co z przyzwyczajenia ciągle jeszcze nazywamy demokracjami liberalnymi, jest już tak wyprane z jakiejkolwiek treści demokratycznej czy liberalnej, że utrzymywanie tego przyzwyczajenia przy życiu może się już odbywać chyba wyłącznie w tożsamościowych rytuałach wskazywania palcem win po stronie symbolicznego przeciwnika.

Praca i nie-praca

Najciekawsi myśliciele krytyczni wskazują, że to w tym obszarze mieszczą się najważniejsze współczesne stawki polityczne, ale i najbardziej agresywne próby skolonizowania całego naszego życia przez mechanizmy akumulacji kapitału. Rekonkwista naszego czasu wolnego przez kapitał odbywa się na froncie uelastyczniania czasu pracy; tresowania nas do tego, byśmy nie tylko godzili się na nadgodziny, ale wręcz o nie prosili; presją ekonomiczną na to, byśmy oferowali różne swoje usługi poza regularną pracą, lub zamiast niej (czemu wówczas towarzyszy presja na to, by być dostępnym „w każdej chwili”); naszym ściganiem się o każdą okazję zrobienia czegoś, co niby nie jest naszą pracą, w każdym razie nie zarobkową, bo nikt nam za to nie płaci, co jednak ma jakieś miejsce w procesach produkcyjnych. Coraz bardziej niejasne stają się granice między pracą a nie-pracą, coraz trudniej o odpowiadające rzeczywistości, a zarazem w miarę proste kryteria ich definiowania; coraz trudniej zapewnić sobie poczucie, że każdego dnia o określonej godzinie i w określonym miejscu można się wyrwać na wysepkę osobistej, nawet jeśli tylko tymczasowej wolności od pracy.

Na Kubę, w jej paradoksalnym położeniu geopolitycznym, ten problem również dotarł, ale trochę innymi drzwiami, przez co zwraca uwagę kombinacją podobieństw i osobliwości, która znowu nie umyka uwadze kubańskich twórców (np. Adrián Melis). Na Kubie państwo długo ze względów społecznych, by zapobiec masowemu bezrobociu po załamaniu się gospodarki w latach 90., utrzymywało rzesze ludzi w stanie zatrudnienia, choć procesy produkcyjne w niektórych zakładach czy całych gałęziach gospodarki zatrzymywały się nieraz na wiele miesięcy, jak nie dłużej. Po pracy, lub w czasie pracy, z której się wymknęli (co w okresach długotrwałych przestojów czy produkcji poniżej rzeczywistych mocy przedsiębiorstwa, czasem nie jest trudne) Kubańczycy szukają okazji do dorobienia dodatkowych pieniędzy, w szczególności peso cubano convertible, które wprowadzono jako walutę równoległą, by obsługiwała turystów i ściągała z nich waluty obce (jest zawsze równe jednemu dolarowi), i ma wielokrotnie większą siłę nabywczą niż zwykłe peso cubano, w jakim zarabiają pracownicy na państwowych etatach, stąd siła „mobilizacji pragnienia”, jaką dysponuje. Wielu Kubańczyków spędza cały swój „wolny” czas na polowaniu na okazje zarobienia czegoś na turystach – oferowania im noclegów, transportu, czegoś do jedzenia i picia, muzyki, wyrobów folklorystycznego rękodzieła, aż po usługi seksualne. Tym samym w ich życiu także zanika zupełnie rozdział między czasem pracy a czasem od pracy wolnym.

Liberalni komentatorzy powyższe problemy kubańskiej gospodarki najczęściej kwitują frazesami o nieefektywności modelu gospodarki centralnie planowanej. Nie to, co gospodarka rynkowa, oparta na przedsiębiorstwach prywatnych. Zawsze, kiedy coś takiego słyszę, zastanawiam się, czy autorzy takich słów pracowali w takim razie kiedykolwiek w prywatnym przedsiębiorstwie. Nie licząc freelance’owego pisania, osobiście pracowałem w życiu wyłącznie w przedsiębiorstwach prywatnych, w trzech krajach, w różnych branżach, od kilkuosobowego start-upu do wielkiej transnarodowej korporacji, i żadne z tych doświadczeń nie powaliło mnie efektywnością czy racjonalizmem zarządzania. Przedsiębiorstwa kapitalistyczne mają swoje własne formy nieefektywności i irracjonalizmu: poświęcanie celów długofalowych dla perspektywy kwartału i krótkoterminowych oszczędności, notoryczna alokacja zasobów ludzkich do zadań daleko poniżej ich kwalifikacji i możliwości, itd. Ogromną zasługą Price jest, że nigdy nie spada na poziom takiego symplicyzmu (gospodarka centralnie planowana versus gospodarka „rynkowa”), zajmuje ją natomiast sposób problematyzowania przez kubańskich tworców tego, co uznajemy za pracę, jakie formy ludzkiej aktywności są wartościowane, jakim przypisywana jest wymierna wartość wymienna, oraz niejasności i aktualne pytania towarzyszące tym kwestiom we współczesnej gospodarce – lokalnie na Kubie i globalnie na całym świecie.

Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość

Nie wiemy, jak potoczy się przyszłość Kuby. Czy z monokultury cukru, przez obecną gospodarkę usług rozdartą między dwie równoległe waluty (zwykłe peso cubano i peso cubano convertible), osunie się w ślepą uliczkę ekstraktywizmu związanego tym razem z paliwami kopalnymi wydobywanymi spod dna Morza Karaibskiego, w którym rolę zewnętrznego mocarstwa przechwytującego wartość dodatkową zajmie tym razem Brazylia? Samuel Farber uważa, że Kuba niemal niebawem przejdzie proces dzikiej prywatyzacji i upodobni się do innych kleptokratycznych gospodarek byłego Bloku Wschodniego – jednak twierdzi tak już od lat, a rzeczywistość wciąż nie realizuje tej zapowiedzi, nawet jeśli wyspa znajduje się pod nieustającą presją globalnych sił ekonomicznych, jej władze lawirują, tworząc strefy ekonomiczne otwarte na inwestycje zagraniczne, a jakaś część partyjnego „betonu” czy wysokich szeregów najlepiej zorganizowanej instytucji w kraju, armii, chciałaby się pewnie uśmiechnąć w tę stronę.

Jednak to tutaj należałoby wrócić do stereotypu, który posłużył mi za punkt wyjścia. Być może czas jest już najwyższy, byśmy przestali traktować Kubę wyłącznie bezrefleksyjnymi odruchami, do których tresuje nas zestaw urzędowych frazesów rzucanych za każdym razem, gdy o Kubie mówią nam w telewizji? Fascynująca promenada po pejzażu współczesnej kubańskiej sztuki, w jaką zabiera nas w swojej książce Rachel Price, pomaga spojrzeć na Kubę na jej własnych warunkach. Dynamiczna scena kulturalna wyspy, produkt przecież odbywającego się w kubańskim społeczeństwie żywego ruchu idei, wskazywałaby pośrednio, że chyba jednak to niekoniecznie marazm utrzymuje kubański porządek rewolucyjny przy życiu.

A gdybyśmy – zamiast myśleć o Kubie jako o kraju, który utkwił w przeszłości, z której, unieruchomiony, nie potrafi się wydostać – wykorzystali lekcję jego żywiołowej kultury, by zadać sobie pytania o możliwą aktualność Kuby i jej znaczenie? Może Kuba trzyma się swojej Rewolucji nie dlatego, że się patologicznie przywiązała do niemodnej już przeszłości, a wręcz przeciwnie, z miłości do przyszłości? Do obietnicy egalitarnej przyszłości złożonej przez jej (Rewolucji) ideały społecznej sprawiedliwości?

To prawda, szukając sposobów przetrwania w warunkach amerykańskiego embarga i próżni po upadku Związku Radzieckiego, Kuba poniosła wielkie porażki na linii egalitaryzmu – wprowadzenie równoległej waluty, umożliwiającej odzyskanie kontroli nad obiegiem dolara na wyspie, rozwarło nożyce nierówności na skalę nieznaną tam od lat 60. XX wieku. Ale nie nie dała za wygraną, broniąc swoich zdobyczy na polu uniwersalnego dostępu do opieki zdrowotnej, prawa każdego człowieka do długiego i zdrowego życia, do nauki, itd. To prawda, Kuba wykonuje wiele ruchów o znamionach ustępstw wobec nacisków globalnych sił ekonomicznych – ustępstw, które łatwo mogą się wymknąć spod kontroli i pociągnąć za sobą kaskadę neoliberalnych zniszczeń. Wciąż jednak zagraniczni inwestorzy muszą wykazać, że ich inwestycje przyniosą pozytywne skutki społeczne na Kubie i liczyć się z tym, że utracą licencję, gdyby z czasem okazało się inaczej. A nadzieje na brazylijsko – kubańskie partnerstwo wydobywczo – rafineryjne są przecież próbą przekroczenia ograniczeń gospodarki, wytwarzającej niemal wyłącznie usługi.

Kuba braci Castro wykonuje nerwowe ruchy o trudnych do przewidzenia konsekwencjach, ale w pewnym sensie jest to mniej więcej to, co zawsze robiła. Świadoma paradoksów swojego geopolitycznego i „geoekonomicznego” położenia w punkcie przecięcia ostrych krawędzi globalnych układów sił, próbowała znaleźć sposoby takiego w tym miejscu przetrwania, które umożliwiłoby jakieś kroki naprzód w stronę jej ideałów postępu społecznego lub przynajmniej obronę już zdobytych w tym kierunku pozycji. Kuba też wielokrotnie swoją politykę rewidowała, gdy eksperymenty okazały się nie sprawdzać, lub, gdy rezultaty okazywały się sprzeczne z kubańskimi ideałami postępu społecznego. Dzisiaj, gdy Kuba okazuje się jedynym państwem, które od dawna realizuje swoje cele w zakresie zrównoważonego (ekologicznie) rozwoju, a także ma najlepiej zachowane ekosystemy na Karaibach, te kubańskie poszukiwania okazują się mieć naglące znaczenie uniwersalne. Może zamiast się dziwić „niezrozumiałemu” uporowi małej, samotnej wyspy, powinniśmy z tych poszukiwań korzystać tak samo jak z naukowych zdobyczy kubańskiej medycyny (z najnowszych dokonań: szczepionka na raka płuc i metoda zatrzymywania transmisji wirusa HIV z organizmu matki do organizmu dziecka).

Jeżeli w swoich ekologicznych, skierowanych przeciwko marnotrawstwu eksperymentach Kuba pozostanie sama, to po tym, jak miejscowości naszych rodziców zaleją podnoszące się wody mórz i oceanów, dzieci tych z nas, którzy stamtąd uciekniemy, uduszą się w końcu pod grubą skorupą śmieci.

Co, jeśli Kuba naprawdę jest – jak chce Price w jednym ze swoich błyskotliwych porównań – „mapą wyspy skarbów”? Skarbów teraźniejszości, które są nimi dlatego, że Kuba teraźniejszości nie traktuje jako ostateczny horyzont, a horyzont jedynie tymczasowy, z którego poszukuje się wyjścia ku ekologicznie i ekonomicznie możliwej do utrzymania i dostępnej dla wszystkich ludzi przyszłości? Co, jeśli ta wyspa jest jednym z niewielu miejsc, mających odwagę z rozmachem poszukiwać takich dróg poza horyzont teraźniejszości? (podczas gdy większość współczesnych społeczeństw udaje, że nie dostrzega, iż wiara w możliwość rozciągania naszego współczesnego systemu ekonomicznego w nieskończoność może zaprowadzić gdziekolwiek indziej niż do planetarnej katastrofy).

W jednej ze swoich legendarnych mów (wygłoszonej jako obrona przed sądem) Fidel Castro powiedział: „Możecie mnie potępić. To nie ma znaczenia. Historia mnie rozgrzeszy”. Dziś, ponad sześć dekad później (te słowa pochodzą z 1953 roku, jeszcze sprzed Rewolucji), ten „zakład” jest wciąż zdumiewająco aktualny. I rozgrzeszenie jednej historycznej postaci wcale nie jest już najważniejszą jego stawką.

Jarosław Pietrzak

Rachel Price, Planet/Cuba: Art, Culture and the Future of the Island, London – New York: Verso, 2015.

Dodatkowa literatura:

  • Fidel Castro, History Will Absolve Me, [w:] Fidel Castro, The Declarations of Havana, London – New York: Verso, 2008, s. 1-78.
  • Samuel Farber, Cuba Since the Revolution of 1959: A Critical Assessment, Chicago: Haymarket 2011.
  • Piero Gleijeses, Visions of Freedom: Havana, Washington, Pretoria, and the Struggle for Southern Africa, 1976-1991, University of North Carolina Press, 2013.
  • Emily Morris, Unexpected Cuba, “New Left Review” nr 88 July/August 2014, s. 5-45.

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Medium Publicznego.

Jestem na Facebooku i Twitterze. Rzuć okiem na moją książkę o kinie latynoamerykańskim.

 

 

Strigoi

Notatki o Wirusie Guillermo del Toro i Chucka Hogana

Większość współczesnych mi filmów i seriali o wampirach zawsze strasznie mnie nudziła, albo odpychała jakąś pretensjonalnością. Była to reakcja na tyle systematyczna, że obejmowała filmy, którymi zachwycały się nieraz zastępy moich znajomych, zgarniały najważniejsze nagrody, a nawet były dziełami reżyserów, których inne filmy – kiedy nie były o wampirach – oglądałem niekiedy po kilka razy (Francis Ford Coppola, Neil Jordan). Tym, co mnie irytuje w większości współczesnych filmów o wampirach, jest rozmywanie krytycznego potencjału, jaki tkwi w tej znanej z różnych folklorów figurze, w nie prowadzących do żadnych ciekawych konkluzji, kryptokonserwatywnych zwykle opowieściach o fascynujących erotycznie wcieleniach „transgresji” i „inności”. Nie potrafiłem się w tym doszukać niczego wartego opowiadania tyle razy. Do wyjątków, które mi się naprawdę podobały, należą szwedzki Pozwól mi wejść (2008) Thomasa Alfredsona według powieści Johna Ajvide Lindqvista oraz znacznie Zagadka nieśmiertelności (1983) Tony’ego Scotta z Catherine Deneuve i Davidem Bowiem. Ten pierwszy dlatego, że traktuje wampiryzm jako pretekst dla opowieści o rówieśniczym wykluczeniu w środowisku szkoły, co do dzisiaj wydaje mi się zaskakującą i przejmującą kombinacją, a ten drugi, ponieważ zaczynając od tych erotycznych tropów wampiryzmu stopniowo odkrywa to, co erotyzacja tematu wampirów zazwyczaj przesłania – jednocześnie wyciąga na powierzchnię, stawia przed widzem samą tę pracę ukrywania. Za gęstą, zmysłową, estetyczną zasłoną erotycznej charyzmy wampirów kryje się bowiem długi łańcuch eksploatacji.

Co mogłoby być ciekawe w wampirach, a przez większość poświęconego im kina i telewizji zostało zapomniane lub wyparte, to właśnie to, co w ogóle uczyniło je przed wiekami tak nośnym motywem w różnych kulturach. Wampir jest figurą wyzysku. Jest postacią na wskroś polityczną. Nie przez przypadek Dracula był arystokratą. Potworność wampira to potworność wyzysku: życie żywiące się życiem odebranym innym istnieniom ludzkim, wyssanym z innych istnień. Znowu nie przez przypadek Karol Marks używał metafor wampirycznych do opisu kapitalizmu i sposobu istnienia kapitału jako relacji społecznej, formy sprawowania władzy.

Wampir ma swoje lustrzane odbicie – albo może lepiej: drugą stronę medalu. Jest nią figura zombi, żywego trupa, ludzkiego ciała nie do końca nieżywego. Człowieka nie-martwego. Zombi jest figurą wyzysku, ale w drugą stronę – figurą wyzyskiwanego, wyalienowanej ofiary wyzysku. Życiem zredukowanym do wykonywania prostych, powtarzalnych odruchów, wykonującym wolę nie wiadomo kogo właściwie, pozbawionym władzy nad samym sobą, pozbawionym świadomości, pozbawionym sensu. Większość z nas w pracy – w wyalienowanej pracy stanowiącej normę w systemie kapitalistycznym – jest zombi. Dziś być może bardziej jeszcze, za sprawą ekspansji tego, co David Graeber opisał jako bullshit jobs.

Uwielbiam Guillermo del Toro, a jego Labirynt Fauna (2006) jest moim zdaniem jednym najpiękniejszych jak dotąd filmów XXI wieku (szerzej piszę o nim w eseju Komuniści idą do Nieba w książce Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne, która ukaże się na dniach). Geniusz del Toro tkwi w „używaniu” estetyki i poetyki horroru jako bezpośredniej kontynuacji baśni, ale także w ujawnieniu – czy też może przywróceniu – potencjalnej polityczności ich obojga (baśni i horroru). W Labiryncie Fauna, podobnie jak we wcześniejszym Kręgosłupie diabła (2001), kategorie dobra i zła są ściśle przypisane do opcji politycznych: faszyzm to zło a dobro to komunizm, i nie ma zmiłuj. Zwłaszcza w Labiryncie Fauna, del Toro zajmuje przejmująco zdecydowane, jednoznaczne stanowisko polityczne i etyczne: w ostatniej instancji wybór jest tylko między komunizmem a faszyzmem, każdy wybór, który nie jest za komunizmem, jest de facto za faszyzmem.

W swojej dotychczasowej twórczości del Toro zajmował się nie tylko najwyższymi, najogólniejszymi stawkami politycznymi. Metaforyzował także konkretne „reżimy” historycznych stadiów kapitalizmu. W jednym ze swoich wizualnie najpiękniejszych, i jednocześnie relatywnie mniej znanych filmów, we wczesnym Cronosie (1993), przedstawia świat „po NAFTA”, po ustanowieniu północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu. Przestrzeń, w której żyją mówiący po hiszpańsku bohaterowie, jest skolonizowana przez zewnętrzne siły ekonomiczne – wszędzie napotykamy np. napisy w językach chińskim i rosyjskim. Sam tajemniczy mechanizm, który stanowi centralny punkt całej tej historii, wykonany ze złota swego rodzaju „skorpion”, jest maszyną wymyśloną, by wykonywać proste, automatyczne posunięcia, będące jakby metaforą niesionych światu przez Chicago Boys neoliberalnych fundamentals. Gospodarka będzie się rozwijać, jeżeli… niskie podatki, niski, jak najbliższy zeru poziom regulacji gospodarki, niski deficyt budżetowy i tym podobne duperele (których powtarzanie w Polsce wciąż jeszcze jakoś nie wywołuje śmiechu na sali). Ten sam mechanizm okazuje się jednak ewidentnie pasożytniczy, wampiryczny, żerujący na nie-swoim życiu, i wpychający innych w imperatyw żerowania na kolejnych oiarach, wysysania życia i krwi z innych żywych. Jest to dość jasna metafora neoliberalizmu – i niczego tu del Toro wbrew jego woli nie „wmawiamy”, wskazał on na takie swoje intencje w wywiadzie udzielonym Jasonowi Woodowi do jego The Faber Book of Mexican Cinema (London, 2006).

Dlatego serial Wirus (The Strain, 2014-2016), rozwijany wspólnie z Chuckiem Hoganem, ma tyle sensu w szerszej perspektywie twórczości del Toro. Meksykański reżyser bierze tu zaczerpnięte z rumuńskiego folkloru słowo strigoi, oznaczające tam ludzi powracających z martwych, być może nie przez przypadek przypominające polskie strzygi, żeby pożenić wampira i zombi, dwie lustrzane metafory wyzysku, ilustrujące jego przeciwne strony, w jedno potworne stworzenie. Jako metaforę neoliberalizmu, zwłaszcza w jego formie wielkomiejskiej, względnie bliskiej ośrodków władzy ekonomicznej. Strigoi del Toro i Hogana są wampirami i zombi w jednym – wysysają życie z innych żywych istot i same są już-nie-żywe, ale wciąż „niemartwe”. Z wyjątkiem nielicznych wybranych którzy/które na mocy woli swoich „starszych”, tych już wcześniej awansowanych, awansują również do pozycji świadomego wysysania życiowej energii z innych i akumulowania władzy. Miażdżąca większość osób obróconych w strigoi zredukowana jest jednak do wykonujących proste odruchy kreatur, które szukają innych ludzkich ciał, na których mogą żerować i podtrzymywać swoją tępą egzystencję. Ich ciałami kieruje zewnętrzna wola będąca poza ich kontrolą: słuchający również rozkazów z zewnątrz pasożyt (tytułowy „wirus”), który zasadził się w ich organizmie i rozmnaża się w kolejnych ukąszonych celem wyssania im krwi ciałach.

Jest to metafora sytuacji większości mieszkańców wielkich ośrodków miejskich współczesnego kapitalizmu. Większość z nas, ich mieszkańców, jest wyzyskiwana nie tylko w pracy, w której otrzymujemy w formie wynagrodzenia tylko część wypracowanej wartości (reszta, część niezapłacona, staje się zyskiem przedsiębiorstwa). Jak podkreśla chociażby David Harvey, coraz większą rolę w wyzysku odgrywają renty i inne characze wymuszane na nas po stronie konsumpcji. Szybujące ceny wynajmu mieszkań, nie wiadomo, czy spłacalne w perspektywie jednego życia kredyty hipoteczne, koszty dojazdu do pracy, ale także danina płacona w naszym „najcenniejszym zasobie nieodnawialnym” (Ladislau Dowbor) czyli czasie. Jest on nam zabierany już nie tylko w wydłużającej się za sprawą nadgodzin i dodatkowych zleceń pracy, ale także w wydłużających się odległościach pokonywanych w drodze do pracy, od której nasze miejsca zamieszkania są geograficznie coraz bardziej odpychane cenami nieruchomości.

Jednocześnie jednak miliony mieszkańców wielkich, bogatych metropolii późnego kapitalizmu są uwikłane w bardziej złożone relacje władzy i przywileju, są lub czują się w nich na ambiwaletnej pozycji. Dostępność i wybór dóbr konsumpcyjnych, które mimo wszystko składają się na jakość życia w wielkich miastach Zachodu (lub łudzą jej obietnicą), jest możliwa dzięki globalnym sieciom handlu międzynarodowego, których efektywność w neoliberalnym reżimie akumulacji kapitału wynika wprost z ich eksploatatywnego charakteru w stosunku do dostarczających surowców i taniej siły roboczej peryferii systemu. Tania odzież, banany tańsze niż jabłka, smartfony w naszych rękach – to są wszystko produkty bezwzględnego wyzysku gdzieś w Kolumbii, Burkinie Faso, Bangladeszu czy Chinach. Mnóstwo pracy wykonywanej w wielkich miastach Zachodu, choć sama jest przedmiotem wyzysku, nosi też znamiona pośredniczenia lub uczestnictwa w wyzysku innych. Polega np. na administrowaniu, zarządzaniu, technologcznej obsłudze i usprawnianiu obrotu produktami i usługami powstającymi częściowo lub całkowicie gdzie indziej, tam gdzie ludzka praca jest skandalicznie niedowartościowana (dzięki czemu ta praca administrowania, zarządzania, technologicznej obsługi może być jej kosztem dowartościowana). Wiele z tej wielkomiejskiej pracy w tym, co Samir Amin nazwał „Triadą” kapitalizmu (Ameryka Północna, Europa Zachodnia i Japonia) jest związane z krwiopijczym z definicji systemem finansowym, z marketingiem wyzyskującym ludzi jako konsumentów, z wielkimi quasi-monopolami i oligopolami świadczącymi niezbędne usługi, które dążą do feudalnego podporządkowania sobie swoich klientów niezrywalnymi kontraktami, itd. Po neoliberalnej rekonkwiście systemów ubezpieczeń społecznych, miliony mieszkańców miast bogatszej części świata ma też oszczędności swojego życia wrzucone w wysysające soki z realnej gospodarki globalne kasyno finansowe (np. w funduszach emerytalnych). Jesteśmy więc coraz bardziej wyzyskiwani, ale nie mamy tak całkiem czystego sumienia. Nasi wyzyskiwacze – od pracodawców po właścicieli mieszkań, które wynajmujemy za horrendalne sumy – wysysają w nas krew, ale podtrzymują naszą egzystencję ochłapami, które pochodzą z wysysania życia z ludzi gorzej jeszcze położonych, których wyzysku jesteśmy na jakimś etapie tego złożonego łańcucha bezwolnymi lub uwiedzionymi fałszywymi obietnicami Kapitału trybikami, uczestnikami, agentami. Potworność strigoi u del Toro bierze się stąd, że są tylko trochę przerysowanym odbiciem naszego własnego doświadczenia.

Del Toro rozmieszcza więcej wskazań, że przez swoje monstra mówi o kapitalizmie i jego obecnym reżimie. Egzystencja strigoi podporządkowana jest dominującej nad nimi woli, która przejawia pewne cechy panoptyczne: władca strigoi widzi oczyma wszystkich szeregowców swojej potwornej armii. Panoptykon to klasyczna już (Michel Foucault) metafora formy władzy właściwej nowoczesności, ergo kapitalizmowi. Akcja toczy się w Nowym Jorku, wciąż, mimo wstrząsów i wróżb nadchodzącej detronizacji (przez Tokio, przez Szanghaj), stolicy całego tego systemu, ośrodek zasysający największy udział w globalnych procesach akumulacji kapitału. To tam dociera najwięcej krwi wyssanej na całym świecie w złożonych procesach wyzysku. Związane z imaginarium tego serialu metafory występują też już w krytycznej literaturze ekonomicznej poświęconej neoliberalnemu reżimowi akumulacji kapitału (Wirus liberalizmu Samira Amina; Kapitalizm zombi Chrisa Harmana).

Del Toro powraca w tym serialu także do wątku faszyzmu, który w tej czy innej postaci już się u niego pojawiał dość regularnie. W cyklu o Hellboyu (2004 i 2008), choć jest wizualnie bardzo efektowny, nazizm nie wychodzi niestety poza metafizyczną formułę Absolutnego Zła i negatywnego sacrum. Jest to typowy dla postmodernizmu użytek z nazizmu, odpolityczniający tę historyczną katastrofę i sprowadzający wszelkie o nim rozważania na tory zupełnie niekrytyczne, tak naprawdę uniemożliwiające jego zrozumienie. W Kręgosłupie diabła było znacznie lepiej: hiszpański faszyzm był atmosferą zła zawieszoną nad światem przedstawionym, ale tu zło było już stricte polityczne. Najdoskonalej temat ten został rozegrane w Labiryncie Fauna.

Del Toro ukończył dopiero dwa z zamierzonych trzech (trzeci będzie miał premierę w tym roku) sezonów Wirusa, jak to wszystko ostatecznie zostanie rozegrane i podomykane, dopiero się okaże. A w tak rozbudowanej politycznej metaforze konkluzje będą miały ogromne znaczenie dla oceny całości. Po dotychczasowych dwóch sezonach widać już jednak jasno, że jeśli chodzi o problematyzację faszyzmu, Hellboy to był intelektualny wypadek przy pracy. W Wirusie wątek hitlerowski wpleciony jest nierozerwalnie i strukturalnie w złożone metafory potworności kapitalizmu; postaci nazistów nie da się tu od kapitalizmu oderwać, odciąć, oddzielić tak wymęczoną przez liberałów granicą/opozycją między liberalną demokracją a „totalitaryzmem”. Lekcje Adorna i Horkheimera wyraźnie nie są del Toro obce. Faszyzm zawsze czai się w kapitalizmie, zawsze gdzieś w końcu z niego wyłazi, zwłaszcza w okresach strukturalnych kryzysów akumulacji, które są w kapitalizmie nieuniknione, wynikają z samej struktury tego systemu. Faszyzm jest dla kapitalizmu „powrotem wypartego” – ale też doprowadzoną do kresu realizacją jego założeń, jego „rozumu instrumentalnego” (jak obozy III Rzeszy, które redukowały ludzi najpierw do nagiej, pozbawionej praw siły roboczej eksploatowanej aż do śmierci, a następnie surowca przerabianego na wyroby przemysłowe).

Jarosław Pietrzak

Więcej o politycznej filozofii Guillermo del Toro (przede wszystkim o Labiryncie Fauna) w mojej książce Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne, która ukaże się już w lutym. Jestem na Facebooku i Twitterze, gdzie będę informował na bieżąco, kiedy i gdzie książka jest dostępna.

Resocjalizacja czy ujarzmienie?

Michał Kozłowski tak pisał we wstępie do wstrząsających Więzień nędzy francuskiego socjologa Loïca Wacquanta:

U progu III Rzeczypospolitej w roku 1990 polskie areszty i zakłady karne zasiedlało niewiele ponad 50 tysięcy osadzonych. W marcu 2007 ich liczba sięgnęła 91 331. Polska znalazła się tym samym w ścisłej czołówce krajów z najwyższym w Unii Europejskiej współczynnikiem inkarceracji (234 osadzonych na 100 tys. mieszkańców) dając się w tym niechlubnym rankingu wyprzedzić jedynie trzem państwom bałtyckim. […] Jeśli w dyskursie publiczno-medialnym w ogóle dostrzegano pełzającą ekspansję więziennej represji, to przypisywano ją, jak zawsze, dziedzictwu ‘komunistycznej’ przeszłości. Miał to być kolejny garb dźwigany przez młodą polską demokrację. Tyle, że garb ten rósł z czasem, zamiast się kurczyć.

Film Janusza Mrozowskiego Bad Boys – cela 425 przełamuje choć trochę programowe milczenie otaczającego polską twarz opisywanego przez Wacquanta procesu wielkiego zamknięcia biedy, zarządzania jej ofiarami przez ich postępującą kryminalizację i wsadzanie dotkniętych nią ludzi do więzień. Ta polska twarz to w pierwszej kolejności oblicze skandalicznego przeludnienia więzień. Mrozowski przez półtora tygodnia przebywał z kamerą w celi z więźniami, którzy do zakładu karnego w Wołowie trafili ze szczególnie długimi wyrokami za ciężkie przestępstwa. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to niedowierzanie, że Mrozowski w ogóle zmieścił się tam jeszcze z kamerą, a drugie, że ściśnięci na lata na tak malutkiej powierzchni mężczyźni tak rzadko przechodzą do rękoczynów.

Do najgłośniejszych prac naukowych poświęconych krytyce instytucji więzienia, należy Prison on Trial (‚Więzienie przed sądem’) Thomasa Mathiesena. Mathiesen dowodzi w niej, że więzienie nie tylko nie pełni funkcji, które sobie przypisuje (sprawiedliwa kara i resocjalizacja), ale jest wręcz wulgarnym instrumentem walki klas spoczywającym w rękach uprzywilejowanych – jest sposobem bogatych na walkę z biednymi. Więzienia cechuje wielokrotna nadreprezentacja ludzi z niższych pięter struktury społecznej. Więzienie jest karą przewidzianą i nieuchronną jedynie za przestępstwa, jakie popełnić mogą biedni (przez proste użycie siły fizycznej w stosunku do mienia lub osób). Skomplikowane przestępstwa, których warunkiem możliwości jest dysponowanie kapitałem czy zajmowanie wysokiej pozycji społecznej (malwersacje finansowe, pozbawiające tysiące ludzi środków do życia operacje spekulacyjne czy korupcja na wysokim szczeblu), jeśli prowadzą w ogóle kogokolwiek czasem do więzienia, to raz na całe lata, jedynie jakiegoś pechowego kozła ofiarnego. Wszyscy bohaterowie Mrozowskiego pochodzą ze społecznych nizin gwałtownie w Polsce odrestaurowanego kapitalizmu peryferii. Są do tego stopnia odcięci od wszelkich – nie tylko ekonomicznego – kapitałów, że dopiero w więzieniu kończą jakiekolwiek szkoły.

Skoro kończą szkoły, to może rzeczywiście są tam przynajmniej resocjalizowani? Raczej ujarzmiani – stosując się do sposobu, w jaki Tadeusz Komendant przełożył słynne assujetissement Michela Foucault. Jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie uzyskuje Mrozowski, opierając się niemal wyłącznie na materiale nakręconym w tym jednym pomieszczeniu, w jednej celi (oprócz dojmującego odzwierciedlenia perspektywy osadzonych tam ludzi), jest to, że materializuje przed naszymi oczami pytanie: w jaki właściwie sposób trzymanie ludzi przez kilka czy kilkanaście lat ściśniętych w warunkach tak odstających od jakiegokolwiek normalnego społecznego otoczenia, wtłoczonych w ramy ogłupiającego rytmu nie różniących się między sobą niczym dni, ma przywracać im zdolność do funkcjonowania w społeczeństwie? Jeden z bohaterów ma trzydzieści lat, trafił do więzienia, gdy miał szesnaście. Czy gdy z niego wyjdzie, będzie zdolnym do funkcjonowania w społeczeństwie, spełniającym się w społecznie użyteczny sposób trzydziestoparolatkiem, czy raczej trzydziestoparoletnim szesnastolatkiem, z którego rozwoju wykasowano najważniejszy z punktu widzenia późniejszego społecznego funkcjonowania okres w życiu?

Co natomiast zrobiono z nim i jego kolegami z sąsiednich pryczy z niewątpliwą skutecznością, to wpisano w nich przekonanie, że ich los jest całkowicie dziełem ich własnego postępowania. Przenieśli w głąb samych siebie odpowiedzialność za to, co ich spotkało i cały czas spotyka ze strony systemu społeczno-ekonomicznego, na życie w którym są skazani. Pragną już jedynie dostosować się do tego, czego system oczekuje. Zinterioryzowali kontrolujące spojrzenie bezwzględnej maszyny Panoptykonu. Spotkawszy się po raz ósmy z rzędu z odrzuceniem wniosku o przedterminowe zwolnienie, jeden z bohaterów mówi sobie, że widocznie jeszcze nad czymś musi w sobie popracować, coś jeszcze musi zmienić. Inny zaczął podziwiać tych, którzy godzą się na pracę za 600 złotych miesięcznie, chciałby być jednym z nich, wini siebie, że sam na ogłupiającą pracę za grosze nie potrafił się za młodu zgodzić. Oto dlaczego więzienia neoliberalnego kapitalizmu są coraz bardziej zatłoczone.

 

Bad Boys. Cela 425, reż. Janusz Mrozowski, Polska/Francja 2009

Tekst ukazał się w miesięczniku Le Monde diplomatique – edycja polska w maju 2010. Tekst przypominam, ponieważ do kin w Polsce trafił niedawno nowy film dokumentalny Mrozowskiego, Autorki.

Jarosław Pietrzak

Możesz mnie polubić na Facebooku lub śledzić na Twitterze

Paradoksy „gejowskiego raju”

W 1998 roku pierwsza brazylijska organizacja, która postawiła sobie za cel obronę praw i reprezentowanie interesów osób homoseksualnych, Grupo Gay da Bahia, opublikowała raport, z którego wynikało, że co trzy dni ma w Brazylii miejsce morderstwo osoby homoseksualnej. Badanie przeprowadzone przez Grupo Gay da Bahia wykazało, że kiedy ofiarą zabójstwa jest osoba homoseksualna, śledztwa szczególnie rzadko kończą się wskazaniem i skazaniem sprawcy.

Było tak mniej niż dwadzieścia lat temu.

Przed piłkarskimi Mistrzostwami Świata w 2014 roku jedną ze strategii reklamowych mających przyciągnąć do Brazylii zamożnych kibiców-turystów z całego świata było granie wizerunkiem Brazylii jako miejsca niezwykle przyjaznego osobom homoseksualnym. Brazylijczycy zachęcali sloganami, że to na na jakiś czas ostatni mundial w miejscu, w którym osoby homo- czy biseksualne, a zainteresowane piłką, są nie tylko mile widziane, ale wręcz zachęcane do jak najdłuższego pobytu.

Od 2013 roku brazylijscy geje i lesbijki mogą zawierać związki małżeńskie ze wszystkimi prawami małżeństw heteroseksualnych, włączając w to adopcję dzieci, którą legalnie dało się zresztą przeprowadzać już od 2009. Pomimo obecności w mediosferze brazylijskiej polityki indywiduów usiłujących coś ugrać kartą agresywnej homofobii (Silas Malafaia, Jair Bolsonaro, Marcos Feliciano), poznawani przeze mnie w podróży mieszkańcy Brazylii mówili mi, że ustawa przeszła bez społecznego oporu. W połączeniu z (mającymi podstawy w rzeczywistości) legendami o urodzie, fizycznej atrakcyjności i seksualnej sprawności brazylijskich mężczyzn, Brazylia dorobiła się w Europie i Ameryce Północnej opinii „gejowskiego raju”.

São Paulo, Salvador, Rio de Janeiro…

To, że w São Paulo jednopłciowe pary mężczyzn i kobiet bez strachu chodzą, trzymając się za rękę na pełnych ludzi ulicach, a miasto w 2009 gościło 4 miliony ludzi na największej paradzie Gay Pride, jaka kiedykolwiek miała na świecie miejsce, można by tłumaczyć, że to kosmopolityczna metropolia, największe „miasto globalne” Ameryki Południowej, finansowa stolica kraju i de facto kontynentu. A „miasta globalne” rządzą się swoimi prawami i wymieniają lifestyle’owe soki z obiegiem światowym podobnych kosmopolitycznych miast. Ale atmosfera daleko posuniętej swobody i przyjazności otoczenia towarzyszy osobie homoseksualnej także w innych miastach Brazylii.

Salvador, stolica stanu Bahia, jest miastem wielkim, ale niesłychanie biednym i pozbawionym dziś poza turystyką znaczącej roli globalnej (choć fascynującym kulturalnie), mimo swoich rozmiarów na różne sposoby zmarginalizowanym. W Salvadorze jednym z tradycyjnych miejsc spotkań i nawiązywania znajomości jest Farol da Barra, kolonialna latarnia morska przy plaży w dzielnicy Barra, a właściwie przestrzeń przed nią i wokół niej. Dalekie jest to jednak od pikiet z Lubiewa. W dzień jest to jeden z popularnych punktów miasta, w którym miejscowi sprzedają turystom różne pierdoły; kiedy przebywałem w mieście, stała tam też jakaś wystawa; poza tym capoeiriści regularnie zachęcają tam turystów, żeby zrobili sobie z nimi zdjęcia, za opłatą. Jest stamtąd fajny widok na zatokę Baía de Todos os Santos. Ponieważ z Salvadoru jest już całkiem niedaleko do równika, zmierzch zapada tam wcześnie, dzień i noc są przez cały rok prawie równej długości – latem (czyli naszą zimą) po siódmej jest już ciemno. Wieczór zaczyna się więc wcześnie, dla przybysza z Europy – zaskakującą wcześnie, a niektóre wieczory w tygodniu tradycyjnie przyjęły się tam jako queer.

Farol da Barra

Farol da Barra w Salvadorze w stanie Bahia

Miejsce nic jednak po tym wczesnym zmroku nie traci ze swojego otwartego, publicznego charakteru. Ci sami ludzie wciąż sprzedają piwo. Przestrzeń jest oświetlona i zachęca przechodniów do dołączenia – po drodze z plaży, do jednego z pobliskich barów, albo hoteli lub mieszkań, bo przestrzeń po drugiej stronie ulicy jest zabudowana, część okien budynków ma na nią widok. Spotykają się tu samotni w nadziei na spotkanie bratniej duszy lub ciała. Spotykają się tu starzy dobrzy znajomi, którzy siadają z piwem lub przekąską na ławce lub trawie przed Farol. Spotykają się tu młodzi kochankowie, którzy niedawno się poznali i mieszkając z rodzicami, albo nie mają w domu warunków, albo nie są gotowi na przedstawienie swojego nowego przyjaciela rodzinie, itd. Zaszywają się w zagłębieniu lub za zakrętem muru (budynek latarni można obejść, znajduje się na wzniesieniu niewielkiego cypla).

Miejsce to jest znane od tej strony, a jednak nie przestaje być otwarte dla i na przypadkowych przechodniów. Widziałem rodzinę z dwójką dzieci, która w ramach wieczornego spaceru postanowiła przejść się wokół Farol, mijając dwóch najwyżej dwudziestoletnich młodzieńców, którzy po cichu, dyskretnie uprawiali seks w zagłębieniu muru. Obeszli, nie uciekli, nie zakrywali dzieciom oczu, nie wpadli w moralna panikę. Całej tej przestrzeni pilnowało dwóch uzbrojonych po zęby policjantów w ciemnym mundurze i ciężkich, wojskowych butach – policja jest w Brazylii zmilitaryzowana. W Salvadorze policja jest w wszędzie tam, gdzie regularnie pojawiają się turyści – Farol, zabytek portugalskiej architektury, leżący nieopodal popularnej plaży i dzielnicy imprezowych knajp, jest na tej liście. Nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że na miejscu tych dwóch bzykających się po cichu w zagłębieniu muru chłopców, w podobnej sytuacji w Polsce czułbym się nieswojo, bynajmniej nie bezpiecznie, gdyby tak blisko była policja. Ba, nawet na miejscu tych młodych ludzi, którzy tylko flirtowali, siedząc na trawie przed Farol.

W Salvadorze (to tam siedzibę ma wspomniana na początku Grupo Gay da Bahia) można spokojnie w mieszanym towarzystwie świeżo poznanych ludzi mówić o swojej seksualnej tożsamości, opowiedzieć o swoim chłopaku, przedstawić go. Albo inaczej – zapytać, czy ktoś zna tamtego faceta, który właśnie przyszedł, bo ci się podoba. Kiedy sam wypalisz do jakiegoś przystojniaka, a on okaże się hetero, też ci raczej wiele nie grozi, większość soteropolitanos (tak się nazywają mieszkańcy Salvadoru) uśmiechnie się raczej, uznając to za komplement. Podróżując miałem szczęście do dobrych ludzi, ale nawet z poprawką na to szczęście, trudno mi sobie wyobrazić Brazylijczyka, który dałby komuś po mordzie za to, że mu się podoba. Brazylijczycy doskonale zdają sobie sprawę, jaką sławą cieszy się na świecie ich uroda, fakt, że się fizycznie podobają, jest formą uznania, które odczuwają jako bardzo miłe pochlebstwo. To dlatego człowiek z aparatem w rękach spotyka przypadkowych przechodniów, którzy zatrzymują się przed nim, uśmiechają od ucha do ucha i proszą: Tira uma foto de mim! (‘Zrób mi zdjęcie!’)

Karnawał w Rio de Janeiro

Tira uma foto de mim! – Rio de Janeiro w czasie karnawału 2014

Stan Bahia (zwany często „Afryką Brazylii”), którego stolicą jest Salvador, charakteryzuje wyjątkowo – nawet na brazylijską normę – erotyczna, przyjazna uczuciu pożądania i wszelkim związanym z tym słabościom kultura. Reżyser Sérgio Machado, który sam jest soteropolitano, powiedział kiedyś, że Baianos są pod tym względem jak Kubańczycy. Brazylia jest bardzo zróżnicowanym krajem – zajmuje pół kontynentu i liczy ponad 200 milionów mieszkańców. Pewne jej części są bardziej konserwatywne od innych. Z konserwatyzmu słynie w Brazylii np. Recife, miasto wysokich, grodzonych apartamentowców z filmu Sąsiedzkie dźwięki Klebera Mendonçy Filho. W którym nie byłem. Znajomy francuski akademik, który tam od kilku lat mieszka i pracuje, opowiadał mi o rodzinie licytującej się na homofobicznej żarty w obecności ich homoseksualnego syna (jego kolegi), o którego orientacji doskonale wiedzieli. Ale ogólnie rzecz ujmując, w Brazylii, pomimo iż największą, dominującą instytucją religijną jest tam Kościół katolicki, można długo poruszać się w atmosferze w dziwny sposób wolnej od duszącego smrodu jego moralności seksualnej. Czasami nawet można się czuć, jakby w ogóle nie był to kraj katolicki. Nawet w starych miastach pełnych barokowych kościołów, jak Salvador właśnie.

A co dopiero Rio de Janeiro! Na plaży w Ipanemie, a więc w mieście, nie w żadnych ukrytych szuwarach, jest gejowski odcinek. Wieczorami, zwłaszcza w okresach różnych festiwali, którymi upstrzony jest brazylijski kalendarz, odbywają się otwarte, plenerowe imprezy gejowskie. W czasie karnawału takie imprezy odbywają się też na innych plażach. Przyjść tam może każdy, osoby heteroseksualne nie czują się na takich imprezach nieswojo, niektórzy przychodzą tam z dziećmi. Mnie urzekł widok ojca, który na jednej z gejowskich imprez karnawałowych na plaży w Ipanemie uczył swojego może dwunastoletniego syna tańczyć. Westchnąłem wtedy nad tym, jak zupełnie innym doświadczeniem musi być dojrzewanie w kraju, w którym możliwe jest coś takiego.

Machismo o miękkich konturach

To duży i skomplikowany kraj, więc generalizacje są obarczone sporym ryzykiem, ale bez nich nie da się też opisywać społeczeństw. Let’s give it a try then. To prawda, Brazylia, jak cała Ameryka Łacińska, jest oczywiście krainą machismo: męskości realizującej się przez swój spektakl. Jednak ta męskość i to machismo mają w Brazylii rysy specyficzne, jakby otwarte na dyskretną kolonizację przez pierwiastek kobiecy; jakby rozmywające gdzieniegdzie swoje granice, albo ustawiające je trochę inaczej. Przymykające oko na niekonsekwencje i niedopowiedzenia. Świadomie dla tych niekonsekwencji i niedopowiedzeń robiące trochę miejsca. To dlatego, pomimo całego tego machismo, brazylijską kulturę cudzoziemcy nieraz opisują jako na swój sposób bardzo „kobiecą”.

Nonszalancję i – nie bójmy się tego słowa – odwagę, z jaką także heteroseksualni brazylijscy mężczyźni przebierają się w czasie Karnawału w sukienki i spódniczki, można by zbyć specjalną dyspensą, jakiej tego rodzaju wygłupom udziela sam wynalazek Karnawału. Ale to tylko najbardziej jaskrawy przykład czegoś w brazylijskiej kulturze bardziej systemowego, sięgającego znacznie dalej. Inną tego manifestacją jest bardzo brazylijska tradycja w obrębie tamtejszej muzyki popularnej: śpiewania – przez wokalistów płci męskiej – utworów napisanych w rodzaju żeńskim, z kobiecym podmiotem lirycznym. Chyba Chico Buarque jest najbardziej z tego znany, ale rzecz jest w Brazylii na tyle pospolita, że jeden z moich przyjaciół z São Paulo opowiadał mi, że jako nastolatek uświadomił sobie, że to jest jednak dość niezwykły fenomen, dopiero gdy pojechał na wakacje do krewnych we Włoszech. Jego włoscy kuzyni przyglądali mu się ze zdumieniem w oczach, kiedy grając na gitarze, śpiewał tekst będący wyrazem uczuć kobiety.  „Co was tak dziwi?” – zapytał, sam równie zdziwiony.

Do jakiegoś stopnia bierze się to chyba paradkosalnie z ogromnej, rozbrajającej, męskiej pewności siebie, jaka z reguły charakteryzuje brazylijskich mężczyzn. W skrajnych przypadkach może się ta właściwość stawać męcząca – pamiętam pewien nieszczęsny wypad do drogiego jak diabli klubu w Leblón w Rio, w którym musiałem przez pół nocy udawać chłopaka przyjaciółki z Kanady (która jest lesbijką), bo jeden João nie chciał dać za wygraną. Ale zwykle jest ta pewność siebie raczej czarująca. Jest to przede wszystkim względna pewność własnej męskości, brak poczucia, że jest ona w stanie ciągłego zagrożenia i trzeba być w nieustannej, nerwowej defensywie. Oni na swój sposób wiedzą, że są właśnie jako mężyczyźni przedmiotem podziwu. Wiedzą, jaką się cieszą na świecie renomą jako kochankowie. I nieraz na to właśnie podrywają. Você tem que transar com um brasileiro! Do you want to have a Brazilian lover? No i mają też coś w rodzaju statusu arystokratów najpopularniejszego, gwarantującego jednoznaczne potwierdzenie normatywnej męskości, sportu drużynowego na naszej planecie.

Komfortowo usadowieni w swojej męskości, Brazylijczycy bardzo często otwierają tę męskość na praktyki, które w innych kontekstach kulturowych mogłyby dla mężczyzny oznaczać stąpanie po cienkim lodzie. Można odnieść wrażenie, że mężczyźni w Brazylii nieraz więcej czasu poświęcają dbaniu o swoje ciało i swój wygląd niż tamtejsze kobiety. Z poświęceniem budują swoje muskulatury, to jedno, ale też się opalają (na wielu plażach w Brazylii są siłownie na otwartym powietrzu, można obydwie rzeczy robić na raz), robią sobie tatuaże, często zmieniają fryzury, starannie układają sobie włosy. Mają odruchową awersję do ubierania się byle jak – nawet w warunkach pogodowych, które przez większą część roku temu przecież sprzyjają (nawet bardzo biedni Brazylijczycy bardzo dbają o to, by porządnie i estetycznie się ubierać, choć są różne lokalne warianty tego, co to konkretnie znaczy – w Rio de Janeiro ludziom zdarza się przyjść do banku w kąpielówkach). Brazylijczycy często są otwarcie sentymentalni i w ogóle nie boją się swojej uczuciowości okazywać. I uwielbiają tańczyć. Wszędzie.

Być może za sprawą tańca właśnie – tego, jak bardzo ich ciała w tańcu w tańcu między innymi się od dzieciństwa rozwijają, jak bardzo taniec jest dla nich naturalny – Brazylijczycy tak często poruszają się w ten swój sprężysty, a zarazem miękki, zaokrąglony, zmysłowy sposób. Sprawiają wrażenie, jakby cały czas uwodzili otoczenie – kobiety, mężczyzn, wszystkich wkoło. Ich muskulatury muszą w pewnych kontekstach społecznych – np. w fawelach znajdujących się między młotem przemocy gangów narkotykowych a kowadłem wcale nie lepszej przemocy Polícia Pacificadora czy Batalhão de Operações Policiais Especiais (znanego z filmu Elitarni José Padilhi) – mieć za zadanie wysyłać agresywne, asertywne komunikaty uwikłane w procesy tak brutalnej rywalizacji o wpływy, władzę i terytorium. Jednak intencja nasycania własnych ciał znaczeniami erotycznymi w interakcjach z otoczeniem jest w większości przypadków absolutnie nie do przegapienia. I zarazem nie można tego sprowadzać do narcyzmu, bo dla Brazylijczyków ich własne ciało i własne ja nie jest sednem tego, na czym są skupieni, jest środkiem, medium erotycznej, uwodzicielskiej interakcji z otoczeniem. Jest ono nakierowane na kontakt ze światem zewnętrznym.

Jeśli do powyższego dodamy właściwą brazylijskej kulturze normę akceptowanego fizycznego dystansu między ludźmi w przestrzeni publicznej i niepublicznej (bardzo bliskiego, żadnego bez mała) oraz wysoki poziom akceptacji dla gestów o dużym ładunku emocjonalnym, także między mężczynami (a uścisk Brazylijczyka to nie to samo, co flegmatyczny, przypominający zdychającego węża uścisk Anglika), otwiera to dyskretny, ale spory margines przestrzeni dla erotycznej, czy wręcz „genderowej” ambiguïté.

Jest homofobia, nie ma homofobii?…

Jak to rozumieć? Ów kontrast między Brazylią wyraźnie odczuwanego przez osobę homoseksualną przyjaznego luzu a Brazylią ze wspomnianego raportu Grupo Gay de Bahia? Brazylią homofobii zarówno obecnej w świecie społecznym, jak i zinternalizowanej przez sam podmiot odczuwajacy homoseksualne pragnienie – jak w sztuce Nelsona Rodriguesa O beijo no asfalto (‘Pocałunek na asfalcie’) z 1960 i jej ekranizacji pod tym samym tytułem w reżyserii Bruno Barreto z 1981?

Od 25 lat w Polsce byliśmy wszystkimi sposobami wdrażani do czytania rzeczywistości w kategoriach periodyzacyjnych: przed „przełomem demokratycznym” i po; w „dyktaturze” i w „demokracji”. To będzie prawdopodobnie pierwszy odruch przeciętnego polskiego „interpretatora”: Brazylia przeszła ewolucję od autorytarnej dyktatury do liberalnej demokracji i ta różnica to przeciwne krańce – punkt wyjścia i punkt dojścia – tej ewolucji. Już nawet poważne rozważenie polskiej strony tego porównania każe raczej powątpiewać w prostą, mechaniczną zależność tego rodzaju (homofobia jest dziś w Polsce większym problemem niż była w latach 90., w pierwszych latach po tzw. „przełomie”, przecząc oczekiwaniu, że liberalna demokracja „naturalnie” podąża ścieżką rosnącej tolerancji). Tym bardziej nietrafne jest mechaniczne zestawianie „przełomu demokratycznego” w państwach byłego Bloku Wschodniego z kresem wojskowych dyktatur w Ameryce Południowej. Można się spierać o stopień, do jakiego w Europie Wschodniej „zdradzono Rewolucję”, ale tamtejsze reżimy przynajmniej deklarowały lewicowe ideały, a marksizm (choć zwulgaryzowany) był ich oficjalną ideologią. W Ameryce Południowej za samo publiczne cytowanie Kapitału można było wtedy trafić do więzienia, dostać kulę w łeb na stadionie w Santiago de Chile, albo wylecieć żywcem z samolotu w wody La Platy. Opozycja między „totalitaryzmem a liberalną demokracją” wcale nie opisuje rzeczywistości ani realnych procesów historycznych.

Co jednak nie znaczy, że nic w takiej intuicji nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Okres faszystowskiej dyktatury był w Brazylii czasem silnej konserwatywnej indoktrynacji – antyegalitarnej, antyemancypacyjnej, szczególnie intensywnej w szkołach i w telewizji. Wojskowa dyktatura zakończyła się w Brazylii w 1984, a w 1988 kraj przyjął nową, demokratyczną konstytucję. Od tamtego czasu, mimo prawicowej hegemonii w mediach (wszystkie telewizje należą do prywatnych korporacji, ich polityczną jednostronność najdobitniej ujawnił coverage wszystkich kampanii wyborczych Luli da Silvy i jego lewicowej partii Partido dos Trabalhadores), rozmaite oddolne ruchy społeczne walczyły o postępowe zmiany i odnosiły w tych walkach sukcesy, skutecznie poszerzając zakres praw. Wśród nich ruchy LGBT, które wywalczyły tak postępowe zmiany prawne, że w Polsce wciąż brzmią one jak science fiction.

Brazylijczycy często będą ci jednak mówić, ile jeszcze jest w ich kraju homofobii. Zawsze, zwłaszcza w tak wielkim kraju, znajdzie się jakaś polityczna menda, która będzie usiłowała robić karierę na napuszczaniu na wybranych nosicieli jakiegoś wydumanego „moralnego zagrożenia”. Słuchając Brazylijczyków opowieści o ich własnym kraju, trzeba jednak zawsze brać poprawkę na jedno: Brazylijczycy cierpią na kompleks „dorównywania” mitycznemu Zachodowi, Ameryce Północnej i Europie, o których wyobrażenie mają często cokolwiek wyidealizowane. Ich opinia o własnym kraju jest regularnie zaniżona. Zapytaj, czy wiedzą, że najbardziej niezawodne technicznie samoloty na świecie produkuje Embraer. Albo czy wiedzą, jakiego podziwu przedmiotem jest na świecie brazylijski korpus dyplomatyczny. Albo jakie sukcesy ich kinematografia odnosi na świecie.

Druga strona medalu istnieje jednak realnie: znacznie późniejsza publikacja tej samej Grupo Gay da Bahia, z 2004, wymieniała aż 159 nazwisk zamordowanych w ciągu poprzedzającego roku mieszkańców Brazylii identyfikujących się jako LGBT. Ta i podobne listy publikowane przez GGB były poddawane krytyce. Zwykle przez prawicowe media, jednak co najmniej jeden ich argument nie był niesłuszny: homoseksualna identyfikacja ofiary nie wystarczy, by kwalifikować zbrodnię jako popełnioną z pobudek homofobicznych. Dziesiątki z tych osób okazały się ofiarami własnych homoseksualnych partnerów, w warunkach czy to „zbrodni namiętności” (z zazdrości), czy przemocy już panującej w ich związku bądź wspólnym gospodarstwie domowym.

Akty brutalnej homofobicznej przemocy jednak się zdarzają. Jest to ogromny, bardzo zróżnicowany kraj (ktoś kiedyś powiedział: „Brazylia to kontynent”), którego poszczególne stany różnią się między sobą stopniem religijności i stopniem obecności innych niż katolicyzm religii, poziomem życia i wieloma innymi wymiarami. Jest to poza tym kraj od czasów ufundowania w okresie kolonialnym jego gospodarki na niewolnictwie (Brazylia była ostatnim na Zachodniej Półkuli krajem, który je zniósł – dopiero w 1888) dręczony przepastnymi społecznymi nierównościami. Przemoc jest wybuchem frustracji powodowanych nierównościami – jak wiadomo każdemu poważnemu socjologowi, istnieje nierozerwalny związek między wskaźnikami przemocy a współczynnikiem nierówności ekonomicznych w społeczeństwie.

Obydwie twarze Brazylii na swój sposób istniały od położenia podwalin pod jej nowożytną tożsamość przez budujących swoje kolonialne imperium Portugalczyków. Portugalscy żeglarze pływający do Brazylii w XVI i XVII wieku powiadali, że „nie ma grzechu poniżej równika”. Skonfrontowani z miejscowymi społecznościami Indian Tupi czy Guarani, które niemal nie okrywały swoich ciał, przybysze z zasznurowanej po szyję ówczesnej Europy, zafiksowanej na dusznych pojęciach grzechu i winy, zainicjowali długi proces nasycania Brazylii znaczeniami związanymi ze zrozumieniem i przychylnością dla seksualnych pragnień człowieka, dla seksualnego wymiaru człowieczeństwa. Był to proces niejednoznaczny i poddawany czasem ofensywom ideologicznym Kościoła katolickiego, który jednak nigdy nie zdołal w Brazylii zdobyć monopolu na moralność i nie podbił całej ideologicznej przestrzeni kraju.

Brazylia oficjalnie odkryminalizowała stosunki homoseksualne już w 1830 roku – mieszkańcy wielu rozwiniętych liberalnych demokracji Europy musieli na to czekać jeszcze sto, sto kilkadziesiąt lat (Anglia 1967, Szkocja 1981). Nawet prawicowa dyktatura 1964-84 nie odwróciła tego stanu rzeczy, chociaż pewnie wykorzystywała seksualne sekrety lewicowych działaczy, by ich prześladować lub szantażować. Wiek dopuszczalności stosunków seksualnych jest ten sam jak wprzypadku stosunków heteroseksualnych: 14 lat. Dopuszczalny jest nawet niższy, jeśli różnica wieku między obydwiema stronami stosunku jest nieznaczna.

Ipanema_2

Rio de Janeiro w czasie karnawału

Michês w saunie

Santiago i Ricardo, których spotkałem w Rio de Janeiro niedługo po karnawale, pracowali jako michês. Santiago tylko chwilowo, żeby zarobić na powrót do Salvadoru w stanie Bahia, z jakąś odłożoną na zapas sumą. Ricardo pracował tak w miarę regularnie, trzy dni w tygodniu, na pełny etat pracując jako ochroniarz w centrum handlowym. Santiago i Ricardo w gejowskiej saunie Clube 117 nieopodal stacji metra Glória i konsulatu Szwajcarii, sprzedawali seks innym mężczyznom. Miejsce jest podobno bardzo popularne wśród odwiedzających Rio turystów, ale też wśród zamożnych cariocas. W osobach michês, w ich społecznej roli skupiają się paradoksy brazylijskiej „ekonomii homoseksualnego pragnienia”.

Santiago nie dał się postrzegać jako wykorzystywana przez kogokolwiek ofiara. Wydawał się trzymać wszystko pod kontrolą. Bardzo aktywnie podrywał klientów, zagadywał do nich (tylko po portugalsku, ale nieznajomość angielskiego w ogóle nie onieśmielała go w podrywaniu gringos). Chyba nie miał z tym podrywem problemu, bo jest z niego kawał przystojnego skurczybyka. 26 lat, wysoki, biały, ale opalony, hiszpańskie rysy twarzy (po matce stamtąd właśnie), bujne czarne loki spadające lśniącymi kaskadami po obydwu stronach twarzy. Chętnie się zgadzał, gdy oferowali mu coś do picia. Szybko dążył do ustalenia, czy jest przedmiotem pożądania, by kilka zdań później zapytać: você queres fazer sexo comigo?. Nie akceptował targowania się poniżej swojej minimalnej stawki (120 reais, powyżej tamtejszej średniej) i brał tylko klientów pasywnych. Zapytany o własną tożsamość seksualną i seksualne preferencje w życiu prywatnym, nie miał wątpliwości, że jest całkowicie hetero i że pociągają go tylko kobiety. Prawdopodobnie nie kłamie. Erekcję potrzebną, żeby spenetrować klienta, uzyskać i utrzymać pomagały mu umieszczone w prywatnych pokoikach, w których michês zamykają się ze swoimi klientami, telewizory nieprzerwanie wyświetlające filmy pornograficzne – były to filmy hetero. Z tego, co mi powiedział Santiago, prawdopodobnie większość michês w Clube 117 jest raczej hetero, te filmy są tam wszędzie udostępnione, żeby im pomóc sprostać zadaniu.

Nie powinniśmy się spieszyć ze zbyt rychłym i odruchowym dla nas podejrzeniem, że Santiago „wypiera” własne homoseksualne pragnienie; że nie przyznaje się do niego albo przed rozmówcą, albo przed samym sobą. Nawet nie chciał z klientami osiągać własnego zaspokojenia, z rozmysłem „nie kończył”, żeby pozostać „w stanie gotowości”. Chciał do wyjazdu z Rio zarobić jak najwięcej pieniędzy, liczył więc na obsłużenie każdego dnia kilku mężczyzn. Chyba czerpał z tego przyjemność, ale bardziej narcystyczną niż stricte seksualną. Ze sposobu, w jaki mówił do nich i o nich dało się wyczytać, że była to przyjemność świadomości, że jest przedmiotem pożądania także ze strony mężczyzn, nad którymi, jako nad „pasywami”, on miał w tych spotkaniach pozycję dominującą. Że miał ich pod swoją kontrolą, że był „władcą ich rozkoszy”, któremu gotowi byli za jego zdolność dawania rozkoszy płacić. Ponieważ był zawsze stroną insertywną, paradoksalnie utwierdzało go to w jego normatywnej, heteroseksualnej męskości.

(Choć większość michês w tej saunie deklaruje, że jest zdecydowanie aktywna, niewykluczone, że część z nich godzi się też na przyjęcie drugiej roli pod warunkiem, że zostanie to „tajemnicą” między klientem a michê.)

torso

Ricardo miał 23 lata. Jest równie jak Santiago wysoki i postawny. Jest pardo – tak w Brazylii określa się ludzi o brązowym, ale nie „czarnym” kolorze skóry, mieszanego etnicznego pochodzenia. Carioca – pochodzi z Rio i tam zawsze mieszkał. Podobnie jak Santiago, powiedział mi (po portugalsku – on też nie mówi słowa po angielsku), z szerokim i pewnym siebie uśmiechem, że poza tym miejscem i poza seksem zarobkowym, pociągają go kobiety i tylko z nimi sypia. Ricardo jednak najwyraźniej świetnie się tam bawił, czuł się jak ryba w wodzie. Sam chodził po saunie i po jej barze, wypatrując wolnych klientów, którzy mu się wydawali sympatyczni i przyjemni fizycznie, i do takich zagadywał. Podobnie jak Santiago, szukał pasywów. Wyraźnie ich lubił i rozmowy z nimi go bawiły. Po wyświadczeniu usługi, odbierając w szatni pieniądze, Ricardo miał w zwyczaju dawać klientowi pocałunek na pożegnanie i chętnie udostępniał swój numer telefonu. Po czym szedł rozglądać się za następnym. Powiedział mi, że w ciągu jednego dnia obsługiwał tam zwykle dwóch-trzech mężczyzn. Pękał z dumy, że nie raz dostawał więcej niż przed samym aktem uzgodnili. Cieszył się nie tylko z większej niż spodziewana sumy. To był gest wdzięczności za doświadczoną dzięki Ricardo rozkosz, wyraz uznania, że była ponadprzeciętna, nadspodziewana. W potwierdzonej tymi gestami rozkoszy po ich stronie Ricardo otrzymywał uznanie dla swojej sprawności jako kochanka, dla swojej sprawności jako mężczyzny.

Trudno było się oprzeć wrażeniu, że dorabianie sobie tam otwierało przed nim możliwość dodatkowego wyżycia się z energii, której wydawał się mieć w nadmiarze, „sprawdzenia się”, i seksualnych eksperymentów, których chciał spróbować, nie ryzykując utraty wizerunku jako „prawdziwego” mężczyzny w rodzinie, wśród znajomych, sąsiadów i kolegów z pracy. Sauna jest miejscem na tyle „osobnym”, dyskretnym, oddzielonym od „oficjalnego” społecznego świata, że tylko wtajemniczeni, bezpośrednio zainteresowani wiedzą, co dokładnie tam się dzieje, kto tam bywa, jeżeli nie w ogóle o samym jej istnieniu. Było to dla niego jak uczestnictwo w karnawale, w którym człowiek zachowuje się inaczej, a nawet wbrew regułom obowiązującym wszystkich na codzień, i jednocześnie bez skutków, konsekwencji w „normalnej” części życia.

Prostytucja jako instytucja

Michês są w brazylijskim imaginarium seksualnym  jakby przeciwieństwem travestis, chociaż jedni i drudzy stanowią personel brazylijskiego świata homoseksualnych usług seksualnych, stanowią jego dwie podstawowe grupy. O ile travestis są do przesady sfeminizowani i odgrywają swego rodzaju komedię kobiecości, jej symulację podkreślającą swój „sztuczny” charakter, o tyle michês odgrywają spektakl swojej zhiperbolizowanej męskości. Ich rola opiera się na podkreśleniu, maksymalnym uwypukleniu i rozegraniu, wręcz przesadzaniu rysów „tradycyjnej”, normatywnej męskości. Nawet jeżeli spektakl ten odgrywany jest dla nienormatywnego, męskiego, homoseksualnego widza i konsumenta/klienta. Większość michês stanowią młodzi mężczyźni z niższych klas społecznych, ich ciała znajdują się na skali między „wysportowane” a „bardzo muskularne”. Brazylijscy mężczyźni, wychowani w słońcu i nierzadko gdzieś w pobliżu ciągnących się w tym kraju tysiącami kilometrów plaż, dorastają wdrażani w sposoby, jak czynić spektakl ze swojego muskularnego ciała, jak czynić je przedmiotem podziwu otoczenia.

W klasycznej na swój sposób (bo pionierskiej) książce z 1999, Men Who Sell Sex pod redakcją Petera Aggletona, pomieszczony jest esej Patricka Larviego Natural Born Targets[1]. Wygląda na to, że od czasu badań, na których opierał się tamten tekst, różne rzeczy uległy zmianom. Autor nie wspomina o saunach, które pewnie były wtedy większą rzadkością (dziś są chyba w każdym dużym mieście i immanentną częścią ich kultury jest obecność mężczyzn oferujących na miejscu swoje usługi seksualne), kiedy mowa o michês, pisząc niemal wyłącznie o pracy dosłownie na ulicy (np. na Avenida Atlântica w Copacabanie w Rio de Janeiro i wokół dworca Central do Brasil tamże). Można odnieść wrażenie, że znaczenie miejsc takich jak sauny wzrosło, być może wraz z upowszechnieniem się i destygmatyzacją lokali przeznaczonych dla gejowskiej klienteli i rozwojem „tęczowej” turystyki z Ameryki Pn. i Europy. Ale oferuje on (ów esej Larviego) mnóstwo informacji i interpretacje, które pozwalają pewne rzeczy lepiej zrozumieć. Np. to, jak homoseksualna prostytucja narodziła się w Brazylii jako „instytucja” socjalizująca formy aktywności seksualnej stygmatyzowane i niemile widziane poza ukrytymi z dala od oficjalnego życia społecznego ramami tej instytucji.

W złożonym społeczeństwie, rozdartym nierównościami o kosmicznych proporcjach, dobrze ekonomicznie sytuowani mężczyźni, w obawie przed ryzykowaniem tej pozycji (ostracyzm ze strony rodziny przekłada się na dostęp do rodzinnego majątku i stanowisk w rodzinnych biznesach, prestiżowe pozycje zawodowe wiążą się z podatnością na kryzysy wizerunkowe, itd.) znajdowali w korzystaniu z usług michês i travestis bezpieczną niszę, w której mogli spełnić trochę ze swoich ukrywanych pragnień. Mężczyźni z niższych klas społecznych, często przybysze spoza miasta lub młodzieńcy z faweli na jego obrzeżach, znajdowali nierzadko w tej instytucji furtkę dla własnej seksualnej ciekawości, w ich normalnym społecznym środowisku blokowanej wysoko ustawioną poprzeczką normatywnej męskości (będącej m. in. strategią przetrwania w brutalnym nierzadko otoczeniu). Obok tych, którzy na ulicę trafiali wskutek odrzucenia przez rodziny, które nie zaakceptowały ich odmienności. Instytucja prostytucji w społeczeństwie o takiej skali ekonomicznych nierówności oferowała też możliwość nieraz bardzo trudnego do zrealizowania seksualnego spotkania z mężczyznami spoza własnego społecznego kręgu, spoza własnej klasy, innego koloru skóry, z całą podniecającą egzotyką, jaka może temu towarzyszyć.

Gest zapłaty stał się w tym wszystkim więcej niż tylko transakcją za usługę – rytuałem pełniącym co najmniej podwójną funkcję. Nabywcy usługi gwarantowała zachowanie klasowego dystansu, dowodziła, że pomimo intymnego charakteru kontaktu z michê czy travesti, kontakt ten jest zamknięty w czasoprzestrzennej kapsule tego wydarzenia, zapieczętowanej transakcją zapłaty. Klient czuje się upewniony, że nie staje się częścią milieu reprezentowanego przez tego, który wyświadczył usługę; klient czuje się zabezpiecznony przed wypadnięciem z własnego społecznego świata i wpadnięciem w tamten. Sprzedającemu usługę, zwłaszcza w przypadku michês, którzy przywiązują wagę do utrzymania swojego symbolicznego statusu „prawdziwego mężczyzny”, rytuał przyjęcia zapłaty służy za gwarancję zabezpieczającą utrzymanie tego statusu. Jeżeli nie przed sobą, to przed innymi, będzie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że robił to dla pieniędzy, a nie dla spełnienia własnego pragnienia. A sam fakt, że za fizyczny kontakt z jego ciałem i za tego ciała seksualną sprawność oferowana jest zapłata, staje się symbolicznym potwierdzeniem męskości.

Jest wiele kontrastów między rzeczywistością opisaną w eseju Jarviego a tym, jak Brazylia jawi się dziś, zwłaszcza przybyszowi z zewnątrz. Np. ankietowani w cytowanych przez niego badaniach michês, skazani na niepewny los poszukiwaczy klientów na ulicy, przyznawali się często, że od tygodnia nie mieli żadnej programa (w wolnym tłumaczeniu: ‘numerku’). Obsługujący dwóch-trzech mężczyzn trzy-cztery razy w tygodniu Ricardo znajduje się więc w z gruntu odmiennej sytuacji. Nie każdy michê w każdej saunie ma takie powodzenie jak Ricardo – w Clube 117 bywa ich tam kilkudziesięciu na raz i na pewno nie każdy z nich czuje się tam tak bardzo jak on w swoim żywiole i nie każdy ma same udane dni. Ale na pewno nie wszyscy mężczyni, którzy kiedyś snuliby się w świetle księżyca po Avenida Atlântica albo wokół dworca Central do Brasil trafili do gejowskich saun. Wysyp takich saun (w których świadczący seksualne usługi mężczyźni są stałym personelem), jaki miał miejsce w liberalnej Brazylii na przetrzeni ostatniego ćwierćwiecza wytworzył prawdopodobnie swego rodzaju elitę michês, ktorzy mają do tych lokali dojście i przekraczają rozmaite „progi dostępu” do nich jako do rynków. Bo stojąca tam nieraz długa galeria młodych michês oferujących swoje potencjalne programas potrafi się składać z młodych mężczyzn ponadprzeciętnie atrakcyjnych nawet na wysokie brazylijskie standardy.

„Idee nie na swoich miejscach”

Żeby zrozumieć paradoksy, w jakie uwikłane jest w Brazylii homoseksualne pragnienie, żeby je jakoś uporządkować, warto mieć w pamięci klasyczny esej najwybitniejszego brazylijskiego krytyka kultury Roberto Schwarza, As idéias fora do lugar, na świecie znany także pod tytułem wpływowego angielskiego tłumaczenia, Misplaced Ideas[2]. Jego główna teza, powracająca i rozwijana przez autora i gdzie indziej, jest taka, że Brazylia jest kulturą, w której ukształtowaniu ogromną rolę odegrał proces importu ideologii pochodzenia europejskiego, które od początku nie pasowały do brazylijskiej rzeczywistości społecznej, jak liberalizm przemysłowej angielskiej burżuazji do kraju bez przemysłu, dostarczającego surowców aż do końca lat 80. XIX wydzieranych naturze niewolniczą siłą roboczą. Idee i ich bardziej złożone systemy trafiały więc na różne „niewłaściwe miejsca”, niczym kwiatki przy kożuchu, ale też nigdy nie pokryły ani nie uporządkowały całości społecznej rzeczywistości Brazylii, do której opisu od samego początku nigdy nie służyły.

Pracujący w Rio de Janeiro amerykański antropolog Richard G. Parker pisząc o kulturze seksualnej współczesnej Brazylii[3], podkreśla współistnienie kilku różnych „systemów ideologicznych” oferujących Brazyliczykom współrzędne dla rozumienia, przeżywania i socjalizowania swojej seksualności. Ideologia tradycyjnych ról płciowych, katolicka ideologia grzechu, ale też elementy dziedzictwa afrykańskiego wszędzie tam, gdzie żywe są kulty będące brazylijskimi transformacjami religii afrykańskich, ideologia intensywnego, wszechobecnego erotyzmu, nowoczesne dyskursy higieny i zdrowia społecznego (z których pochodzi zarówno nowoczesna homofobia, jak i koncepcja homoseksualizmu jako tożsamości), wreszcie współczesne dyskursy emancypacji. Każda z nich pokrywa tylko część brazylijskiej rzeczywistości społecznej, niekompletnie, często współistniejąc z innymi, nakładając się, pozostawiając luki i szczeliny. Jednostce nierzadko daje to możliwość nawigowania między tymi zestawami współrzędnych, dystansowania się od nich lub przenoszenia się z jednego do drugiego na różnych etapach życia lub w różnych społecznych rolach odgrywanych równolegle.

Tym bardziej, że w Brazylii jest jeszcze jeden zespół takich ideologicznych współrzędnych, bynajmniej nie na marginesie tamtejszej kultury: karnawalizacja rzeczywistości. W brazylijskiej kulturze Karnawał oferuje powszechnie dostępną furtkę dla całego wachlarza wolnych od sankcji społecznej transgresji, przede wszystkim tych, które odnoszą się do płci i seksualności. A Karnawał w Brazylii nie kończy się na Karnawale kalendarzowym. Karnawał to jest „szablon”, który w Brazylii reprodukuje się na różną skalę poza formalnymi granicami Karnawału sensu stricto. Jest swego rodzaju matrycą zachowań rozproszonych w czasie i przestrzeni daleko poza nim, czymś, co zawsze może eksplodować, czymś, co w niektórych miejscach, jak w dzielnicy Rio de Janeiro, Lapa, trwać może w zasadzie cały rok. Jak bohater filmu Karima Aïnouza Madame Satã (2002), jednego z najwybitniejszych brazylijskich filmów XXI w. (postać autentyczna), jednostka może stać się swego rodzaju stałym nosicielem samej idei karnawału, indywidualną inkarnacją czy awatarem karnawału permanentnego.

Jarosław Pietrzak

Przypisy

[1] Patrick Larvie, Natural Born Targets: Male Hustlers and AIDS Prevention in Urban Brazil, [w:] Men Who Sell Sex: International Perspectives on Male Prostitution and AIDS, red. Peter Aggleton, London: UCL Press, 1999, s. 159-178.

[2] Roberto Schwarz, As idéias fora do lugar, „Estudos Cebrap”, 3, 1973. Przekład ang.: Misplaced Ideas: Literature and Society in Late Nineteenth-Century Brazil, tłum. Edmund Leites i Roberto Schwarz, [w:] R. Schwarz, Misplaced Ideas: Essays on Brazilian Culture, red. John Gledson, London – New York: Verso, 1992, s. 19-32.

[3] Richard G. Parker, Bodies, Pleasures, and Passions: Sexual Culture in Contemporary Brazil, Boston: Beacon Press, 1991.

Więcej o Brazylii w Notesie brazylijskim. Pobierając go, pomożesz mi utrzymać tę stronę.

Możesz też polubić mnie na Facebooku, lub śledzić mnie na Twitterze